wtorek, 7 kwietnia 2015

Święta, Święta i po... nareszcie...

Święta, Święta i po Świętach.

Powiem Wam, że cieszę się, że nareszcie skończyły się te cudowne rodzinne dni. Niby tylko dwa, a czuję się jakbym miesiąc w kamieniołomie robiła. Było miło, towarzysko, przyjemnie, trochę sztucznie i ogromnie, ogromnie męcząco. Święta z rodziną, gdzie nikt inny nie posiada małych dzieci i nie ma pojęcia, jak to jest albo już nie pamięta są super wyzwaniem dla ciała i dla ducha...

Droga przez mękę zaczyna się już kilka dni przed Świętami, gdy mimo, że nie szykujecie miliona potraw, bo przecież wybieracie się w gości, nie możecie normalnie zrobić zakupów. Wybranie się z dziećmi do marketu w okresie przedświątecznym, to wyzwanie dla zawodowca. Ja się na to nie porwałam, wolałam wysłać męża... A z mężem wiadomo, jak jest... Chwytasz się ostatniej deski ratunku czyli zakupów on-line... I tutaj też schody, nie ma wolnych terminów... Szlag. Pozostaje nadzieja, że rodzina się zlituje i poratuje wałówką na wynos, żeby oprócz wyżerki w gościach mieć co zjeść na kolację. Jak na złość ratują, a owszem, ale ciastami w ilości ogromnej... Tak to jest, jak wszyscy na diecie, a babciom się tego nie da wytłumaczyć. No trudno, mamy w domu mleko i płatki, żywimy się tym wszyscy i czekamy na pierwszy pracujący dzień...

W dzień świąteczny, kiedy gdzieś tam już zbiera się rodzina, my jak zwykle zebrać się nie możemy. Dzieci, które zazwyczaj robią nam pobudkę o 6-7 rano, dziś trzeba ściągać z łóżek o 9.30. Fajnie, zwłaszcza, że na miejscu mamy być o 10. Jak na złość, Fi nie chce jeść, Zośka chce jeść, ubranka nie pasują, zginęła gdzieś czapeczka, ogólny rozgardiasz i płacz, a na koniec kupa... dwie kupy....

Dobra, wyszliśmy. Idziemy do samochodu. Wyglądamy jak sprzedawcy bazarowi. Dwie torby, nosidło z drącą się Zofią, siatka, Filip ciągnący się za rękę, Kubuś Puchatek, zabawkowy zestaw do sprzątania, ciasto.... W samochodzie już czeka wózek. Upychamy się w trójkę na tylnym siedzeniu, mamy do przejechania tylko trzy przecznice, jak na złość wszędzie światła a Zofia ma w sobie szybkościomierz, każde zwolnienie sygnalizuje wrzaskiem. To najdłuższe 10 minut w moim życiu...

Jakimś cudem dotarliśmy. Na nieszczęście babcia ma w przedpokoju lustro, bo już na wstępie możemy się przekonać na co zdały się nasze wysiłki, żeby wyglądać świątecznie. Teraz wyglądamy, jakby przetoczyła się po nas trąba powietrzna... A dopiero zaczynają się schody... Mieszkanie nieprzystosowane do dzieci, rodzina nieprzystosowana do dzieci, żeby jakoś to ogarnąć stajemy na głowie. Dźwigamy, zabawiamy, bujamy, nosimy, ganiamy za jednym, pilnujemy drugiego. Plus taki, że nie ma czasu na obżeranie się... Staramy się, staramy się ogromnie przedstawiać sobą rodzinę z kolorowych pism, w końcu mam jeszcze w rodzinie trzy bezdzietne kuzynki... Jak tak się napatrzą, to ciotką nie zostanę nigdy...

Gdy jakimś cudem przetrwamy pierwszy dzień i jakoś dotrzemy do domu, to zastaniemy obraz nędzy i rozpaczy. To co porzuciliśmy wychodząc w pośpiechu przytulnego mieszkanka raczej nie przypomina. Czeka mnie długie odgruzowywanie, a dzieciaki nie ułatwiają. Brak drzemki, dużo wrażeń, mnogość rzadko widywanych ludzi, brak normalnych posiłków, hałas, zgiełk, nowości. To wszystko sprawia, że jedno drze się w niebo głosy, a drugie doprowadza, już i tak zdemolowaną, chałupę do całkowitej ruiny. Po czymś takim nawet na spokojną noc nie można liczyć. Biorąc pod uwagę ogólne zagilenie towarzystwa, to nawet nie myślę o spaniu dłuższym niż 1,5 godziny ciągiem. Na szczęście na drugi dzień nie trzeba się tak zrywać i robić za bardzo dobrego wrażenia, w końcu wybieramy się do najbliższej rodziny...

Drugi dzień Świąt spokojniejszy, wolniejszy, mniej napięty. Dzieci śpią ile chcą, nigdzie nam się nie śpieszy, ale dystans do pokonania większy. Na szczęście w samochodzie połowa przychówku zasypia. Ale nie na całą drogę. Umówmy się, zbyt wiele szczęścia na raz mogłoby nas zabić... Jak bazarowcy dotaczamy się do dziadka dzieciowego... A tam wiele atrakcji... schody, schody, schody. Jedne w górę, drugie w dół. Do tego mnóstwo szuflad z nożami, kuchenka z płytą, na której cztery gary i wiele, wiele więcej. Nikt nie widzi problemu, nikt nie widzi zagrożenia, jedno wielkie zdziwienie, że nie zasiądziemy i nie zjemy w spokoju... Kolejna gonitwa, noszenie, bujanie, zabawianie. Ręce opadają... Na złość akurat tego dnia Zosia jakaś niespokojna, ale co się dziwić, każdy ma już powoli dość... Padamy na ryjki, gdy ładujemy się do samochodu i ruszamy w drogę powrotną. Dzieci odpływają od razu... Ja pewnie też bym tak skończyła, gdyby nie moje super wygodne miejsce między dwoma fotelikami. Wzrok mi ucieka na przednie siedzenie, gdzie w spokoju wylegują się nasze tobołki... No ale taki los matki...

 A miedzy nimi ja...

Docieramy do domu... godzina 18... jeszcze 2 godziny i będziemy wysyłać nasze dzieci do krainy snów... To najcięższe dwie godziny od bardzo dawna, ale to już ostatnia prosta i koniec... Jeszcze tylko chwilka i skończy się ten magiczny czas, czas dobroci, czas świętowania... Zazdroszczę mężowi, że następnego dnia rano wstanie i pojedzie do pracy... A mi zostanie Zosia, miejmy nadzieję, w lepszym humorze... i zakwasy, zakwasy, zakwasy. Nawet nie wiedziałam, że w takich miejscach mam mięśnie... Coś się udało przywieźć więc obiad mam, odpoczniemy... Mam nadzieję...

A tak na całkiem poważnie... Było fajnie, rodzinnie, inaczej niż do tej pory. Gdyby trwało o jeden dzień dłużej, byłoby pewnie nie do wytrzymania, ale było w sam raz. Fakt, trzeba teraz odsapnąć, ale jesteśmy bogatsi o to doświadczenie i następnym razem będzie łatwiej... Następna próba w weekend majowy... wtedy nakłada się na siebie nasza rocznica ślubu i drugie urodziny Filipa... Ale tutaj będziemy na swoim gruncie, będzie prościej...

A jak u Was? Jest już wprawa w świętowaniu czy tak jak u nas, stawiacie pierwsze kroczki w tej trudnej sztuce? A może macie rodzinę, która przejmuje opiekę na czas waszego biesiadowania?

14 komentarzy:

  1. U nas na szczęście do pilnowania Filipka była cała masa chętnych. Ja w sumie prawie cały czas siedziałam za stołem:D Wypoczęłam, wygadałam się z rodziną, Fifi zachwycony (jedyne dziecko w rodzinie, w centrum uwagi wszystkich). Było fajnie, choć i tak wróciłam padnięta;) siedzenie za stołem też męczy:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas też się w sumie ciotki rwały, ale wiadomo, trzeba doglądać... one jednak nie przyzwyczajone, a ja nie przyzwyczajona, że na kogoś zrzucam opiekę nad dzieckiem;) Co innego na drugi dzień, tam byłam u taty, to i skrupułów nie miałam;) Ale pilnować trzeba, bo tata też czasem nie pomyśli, zagapi się, a Fi mu ucieknie więc i tak oczy dookoła głowy mieć trzeba;)

      Usuń
  2. Oj jaki biedaczek wymęczony :) U nas na święta córa gania z dziadkiem a synek standardowo przy cycu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas to takie pierwsze święta, gdy można było Filipa na trochę komuś powierzyć, ale on jest taki pomysłowy, że doglądać też trzeba było. A Zosia na rączkach;)

      Usuń
  3. U nas na szczęście tam gdzie jeździmy przyzwyczajeni są do dzieci, wiec się nimi mogą zająć, ale w te Święta byliśmy kilka dni w jednym domu, więc obyło się bez jeżdżenia tam i z powrotem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas i tak odpadła rodzina męża, bo to by dopiero była akcja logistyczna;)

      Usuń
  4. Święta potrafią zmęczyć, szczególnie, kiedy goście w domu... :). My w tym roku sprytnie gościliśmy u rodziny i znajomych, tak więc obyło się bez ofiar ;). Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też wyjazdowo, ale i tak było bardzo męcząco;)

      Usuń
  5. Masz rację, święta dla tych co nie maja wcale albo nie mają już tak małych dzieci....cóż oni nie zrozumieją!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak... podobnie jest z weekendami;) Fajne, ale przez chwilę... za długie męczą;)

      Usuń
  6. Szaleństwo... U nas jakoś mniej chaotycznie może dlatego, że w większości w swoich kątach, dzieci zajęte swoimi sprawami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla nas to pierwsze takie zorganizowane wyjście więc może dlatego taki zamęt;)

      Usuń
  7. Kurczę, wiem co piszesz ;) Tylko pytanie- czemu Fifiastego nie dasz na przednie siedzenie? Przynajmniej miałabyś wygodniej z tyłu.
    My trochę przejechaliśmy w te święta tyle dobrego, ze panna Anna łaskawie zasypiała w samochodzie i budziła się 10 minut przed końcem podróży, więc tylko 10 minut marudzenia ;)
    A pakowanie, ech nic mi nie mów. A i tak wzięliśmy ze sobą mniej niż zawsze braliśmy jak Lulka była taka malutka. Na szczęście rąk do pomocy przy dzieciach nie brakło, więc powrót do domu to taka mała trauma ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest taki plan, ale ten fotelik co teraz mamy jest montowany na isofix'a tylko tyłem do kierunku jazdy, przodem na pasy, a jakoś nie mam do tego zaufania. Chcemy kupić nowy, większy i wtedy przenieść Filipa na przód. Tylko nie wiem, czy się za bardzo nie przyzwyczai, bo jednak kiedyś chciałabym wrócić na swoje miejsce;)
      A pomoc? No pewnie, że każdy się garnie, ale jak to ludzie bez dzieci, na chwilkę, troszkę nieuważnie, a Fifi to dziecko szatan... Jedna wielka gonitwa.

      Usuń