poniedziałek, 26 października 2015

Pomyłka...

Ostatnie dwa tygodnie były dla naszej rodziny dość ciężkie. Można powiedzieć, że razem z mężem chodziliśmy troszkę z uśmiechem na siłę przyklejonym do twarzy. Niby staraliśmy się myśleć pozytywnie, dobrze się bawić jak zawsze, zachowywać się tak, jakby nic się nie działo, ale coś tam w środku wiecznie siedziało. Ja widziałam, że M. się stresuje, on widział, że ja już w głowie układam sobie plan działania, nikt nic nie mówił, żeby się nie nakręcać, ale czuć było, że coś wisi w powietrzu.

A co się stało?
Ano, dwa tygodnie temu Szanowny Małżonek wybrał się na badania kontrolne do lekarza medycyny pracy. Jak zwykle to bagatelizował i pewnie zrobiłby je sobie na szybko w jednym z lokalnych przychodnianych molochów, płacąc co nie co i wychodząc bez badań, a z podpisanym kwitkiem. Niestety, kolejki były ogromne, jemu się śpieszyło więc zaczął kombinować i trafił do lekarza w jednym z okolicznych, małych miasteczek. Wszystko pięknie, ale zdjęcie płuc zrobić kazali i właśnie to zdjęcie okazało się być powodem naszych zmartwień. Otóż na zdjęciu coś wyszło. Dokładnie "coś", bo lekarz medycyny pracy nie potrafił mu powiedzieć co i skierował do pulmonologa. Nie przejęliśmy się tym zanadto, ale już następnego dnia M. pędził do pediatry naszych dzieci, która jest zarazem pulmonologiem. Pośpiech oczywiście był spowodowany potrzebą posiadania papierka, a nie troską o zdrowie. Gdy jednak pani doktor z niepokojem popatrzyła na zdjęcie, orzekła, że coś jest, ale ona dokładnie to nie wie, nie chce snuć domysłów, lepiej pójść do przychodni, obfotografować się dokładniej, zrobić badania i nastawić się na ewentualne leczenie, coś w nim zaczęło drgać... a zaraz potem we mnie. Oczywiście pognał zaraz do tej przychodni, gdzie usłyszał dokładnie to samo, zrobił sobie zdjęcie i zaczęło się dla nas czekanie na odbiór i następną wizytę.

Chyba nie muszę tłumaczyć, jakie myśli kłębiły nam się w głowach. M. przestał chodzić na siłownię, dopiero potem się przyznał, że lekarz mu na wszelki wypadek zabronił póki się coś nie wyjaśni. Ja przed snem snułam wizje, jak to będzie, gdy okaże się, że potrzebne jest leczenie, jak my sobie sami poradzimy, jak damy sobie radę ze zwykłą codziennością, którą od zawsze dzielimy na dwoje. Bałam się, jak cholera bałam się o męża, który na co dzień okropnie mnie wkurza, bałam się o ojca moich dzieci, a najgorsze jest to, że widziałam, że i on się boi. Nie przyznał się do tego, ale ja to widziałam i jeszcze bardziej mnie to niepokoiło. To były stresujące dni.

Aż przyszedł dzień wizyty i wszystko się wyjaśniło. Na zdjęciach nic nie wyszło. Tamto poprzednie było źle zrobione. Dopiero wtedy z M. zeszły emocje, wyklinał pod niebiosa lekarza, który nam zafundował taki zastrzyk adrenaliny. Powiem szczerze, to co przeżyliśmy... nie życzę tego nikomu. Taka pomyłka, a może kosztować tyle nerwów. Ale swoją drogą, dobrze, że lekarze tak się zachowali, że nie brnęli w coś, czego de facto nie było, tylko zlecili powtórne badanie, bo i takie przypadki się zdarzają. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Można nawet wyciągnąć z tego pewien plus... pani doktor, która przekazywała mężowi dobre wiadomości, zaleciła też mu pewnie badania, tak na wszelki wypadek. Bo wiecie, troszkę duży mężczyzna, łatwo się męczy, jest nerwowy... trzeba to skontrolować. Ja już od dawna trułam mu nad głową o te badania, ale mnie nie słuchał. Teraz, po tych dwóch tygodniach, chyba da się przekonać. Coś chyba do niego dotarło. Bo warto o siebie dbać, jeśli nie dla siebie samego, to dla rodziny, dla dzieci. On musi być silny, zdrowy, żywy... Dla nas... Trochę to egoistyczne, ale taka jest prawda.

A pamiętacie historię mojej choroby? Pierwszy lekarz już mnie kładł do szpitala, operował, szprycował jodem, dziecko kazał trzymać z daleka... A ja nadal karmię, wyniki mam coraz lepsze, do szpitala się nie wybieram, a do tego ostatnia wizyta u pani doktor niesie nadzieję, że może, może, to nie jest to na co wygląda, że może za jakiś czas nawet uda się odstawić leki... To oczywiście tylko nadzieje i to odległe, ale to pokazuje, że warto się konsultować, nawet, gdy jest źle, bo może wcale tak źle nie jest...

3 komentarze:

  1. Jejku no to faktycznie stres. dobrze ze wszystko wyszło w porządku ;))
    www.kolorowe-usta.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Nienawidze takich pomyłek!!!! Kiedyś na zdjęciu mojej mamy "znaleziono" guz na piersi , czy płucach, nie pamiętam.....kilka tygodni badań, zdjęć, stresu....a c o się okazało? Matka ma na plecach tak duże znamie , że wyszło na zdjęciu widoczne jak guz! Na szczęście wszystko się dobrze skończyło :)

    OdpowiedzUsuń
  3. wierzę, że się ostresowaliście...
    Ja ostatnio też żyłam w wielkim stresie - poszłam zrobić cytologię i przy badaniu Pan doktor się wyraził: Nie podoba mi się to, zobaczymy jak nam to opiszą. 1,5 tygodnia czekania na wynik to był wielki strach. Na szczęście wszystko jest ok :)

    OdpowiedzUsuń