piątek, 30 stycznia 2015

Trzeba się z tym pogodzić... czyli kolka niemowlęca...

Tak to już jest, że gdy odtrąbię jakiś sukces, napiszę o tym na blogu, Facebook'u czy gdziekolwiek indziej, to zaraz się to zmieni. Nauczyłam się już nie chwalić, że mamy wolny wieczór, że dzieci śpią, bo jak na złość, po wciśnięciu Enter, któreś zacznie marudzić i trzeba będzie zmieniać plany. Gdy napisałam, że Filip zaczyna coś jeść, to znów przestał i, gdy napisałam, że mam w domu mistrza od usypiania małej Zofii, to Zośka zaczęła zasypiać u mnie. To znaczy, u Męża też zasypia, ale mam wrażenie, że Mała szybciej się uspokaja z histerii, jak jest wtulona w moje ramiona.
Oczywiście pomoc Małżonka jest nieoceniona, bo po tych paru tygodniach nabawiłam się tylu zakwasów, w tylu dziwnych miejscach, że nawet nie wiedziałam, że tak można. Do tego, chyba przyjdzie nam się pogodzić z faktem, że przez najbliższe miesiące będziemy co wieczór wysłuchiwać dzikich wrzasków.
A co Zosinie dolega?
Odpowiedź jest taka, że nie wiem. Broniłam się przed stwierdzeniem, że jest to kolka. Po pierwsze dlatego, że wszyscy mi powtarzali, że przy kolce wrzask dziecka jest nieprzerwany, a po drugie dlatego, że słowo "kolka" kojarzyło mi się nieodłącznie z gazami u dziecka. Gazy i wzdęcia owszem przytrafiły się Zosi kilka razy, ale nauczyliśmy się z nimi radzić i od tej pory Mała daje sobie radę z ich wydalaniem, brzuszek ma miękki i w dzień zazwyczaj napina się tylko za potrzebą lub gdy chce sobie puścić bączka.
Natomiast wieczorem zaczyna się masakra.
Już wcześniej Zosia marudzi, ale to zależy od dnia. Czasem już od 17 nie chce przysnąć, nie chce poleżeć i nie daje nam spokoju. Ale czasem nic nie zapowiada późniejszych atrakcji. Potem przychodzi czas kąpieli, karmienie i dopiero się zaczyna. Napadowe wrzaski. Ale to wrzaski, jakby ją ze skóry obdzierali. Napina się cała, wyrzuca główkę do tyłu i się drze. Drze się tak, że mi w uszach świdruje. Lulam, głaszczę, masuję, ale nic nie pomaga. I tak krótszą lub dłuższą chwilę aż pada nieprzytomna. Wtedy pełna nadziei, przelewające się przez ręce dziecko, odkładam do łóżeczka i jest spokój. Nie na długo jednak. Po 15-20 minutach zaczyna się rzeź niewiniątek. Darcie się przeplatane z histerią wymęczonego dziecka. Serce się kraje, bo widać, że dziecię cierpi, fizycznie bądź psychicznie, ale pomysłu na zaradzenie w sytuacji brak. Opada z sił i znów jakby niekontrolowany napad. I tak do 22 czasem dłużej, a czasem sporo dłużej. Potem ataki ustają, ale Zosia jest niespokojna i nie może zasnąć. Czasem, gdy się na chwilkę uspokoi, jeszcze ją nakarmię i powoli zaczyna się uspokajać. Parę prób odłożenia i w końcu się udaje.
Wszystko to rzeczywiście wygląda na kolki, ale od czego one się biorą, nie mam pojęcia. Wyczytałam gdzieś, że kolki mogą mieć podłoże neurologiczne, że mogą być "sposobem" odreagowania małego człowieczka na nadmiar bodźców, które do niego docierały w ciągu dnia. Jedne dzieci wieczorem marudzą, nie chcą być same, przysysają się do piersi, a inne mają napady kolki. Jestem skłonna się z tą teorią zgodzić, ale nie jestem w stanie wymyślić nic, żeby ten stan zmienić.
A jak po takich cyrkach nocki?
Różnie, ale zazwyczaj przespane do rana, do 5-6, a ostatnio nawet do 6.45. Na początku się bałam o Małą, o moje piersi, o zastoje, o utratę pokarmu. Jeszcze w szpitalu pytałam o to położną i usłyszałam, że jak dziecko śpi, to niech śpi. Także sprawdzałam na wszelki wypadek piersi, zwłaszcza tą, którą nie karmiłam Filipa i spałam dalej. Zazwyczaj też, jak się obudzi rano, wystarczy ją nakarmić i nadal śpi więc przynajmniej mam czas ogarnąć w spokoju Filipiastego. Można powiedzieć nawet, że dla takiego komfortu warto poświęcić te wieczory. Może i można, ale ten przeraźliwy krzyk i jej wymęczone tym wszystkim oczy... tego się nie da na spokojnie wytrzymać. Choć przyznam szczerze, że już nie jestem tak emocjonalnie do tego nastawiona. Staram się co wieczór brać wszystko na spokojnie. Przecież raz jest lepiej, raz gorzej, a raz nawet zasnęła nam koło 19.30 i na karmienie obudziła się dopiero 1 w nocy. Czuliśmy się z Mężem zagubieni. Ale gdy już 22, potem 22.30, 23 i tak dalej, gdy już wyczuwam irytację w głosie Tatusia, to zwyczajnie i ja się zaczynam denerwować. Dlatego wszelkie sposoby na walkę z kolką pilnie poszukiwane. Tak farmaceutyczne, jak i niekonwencjonalne, spróbujemy wszystko, bo czasami już sił nam brak.

PS. Pamiętam, jak myślałam, że Filip ma kolki. Teraz się z tego śmieję. Kolki nie da się z niczym pomylić i męczące gazy też są niczym w tym co przeżywa Zosia i my razem z nią. Mam nadzieję, że kiedyś to zniknie bezpowrotnie i mały móżdżek nie będzie pamiętał tego, jak bardzo się męczyła.

PS 2. Mówi się, że kolki trwają 3 miesiące więc jak na nic nie wpadniemy, to zostało nam jeszcze dwa miesiące. Ale wyczytałam gdzieś również, że mogą trwać nawet 9 miesięcy, a na to to ja się zgodzić nie chcę. Aż mnie ciarki przeszły;)

środa, 28 stycznia 2015

Zosia i Filip 2015: 4/52.

U nas zmagań organizacyjnych ciąg dalszy. Próbujemy okiełznać dwójkę wymagających bobasów. Poznać lepiej charakterek i potrzeby Zosi i wyczuć obecne nastroje Filipa przy okazji opanowując jego fantazje.


Zosia nadal najwygodniej jest wisieć przez ramię u Taty. U mnie jej niewygodnie, za mało miejsca i zbyt twardo. Za to Tatuś ramiona ma rozbudowane i silne więc nosić może. Zwłaszcza wieczorami. Do mnie za to bardzo fajnie jest się przytulać.


Filipiasty natomiast często wykorzystuje moją nieuwagę i dobiera się do rzeczy, które na ogół są dla niego niedostępne. Jeśli jednak coś pozwala mu się skupić choć na parę minut, to czasem patrzę na to przez palce. Przecież nic się nie stanie, jak sobie poprzekłada ziemniaki i cebulę, nawet jeśli robi to na dywanie w salonie.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Tata do zadań specjalnych...

Już myślałam, że nie ma szans na spokój i ciszę. Że przynajmniej przez najbliższe miesiące nie spędzę z mężem miłego wieczoru, takiego, które obydwoje lubimy i do których przywykliśmy odkąd Fifi pięknie zasypiał sam, a przynajmniej, jak zasypiał usypiany, mieliśmy pewność, że nie zapewni nam dodatkowych atrakcji. Myślałam, że sąsiedzi będą wzywać policję, a moja nerwica objawi się ze zdwojoną siłą.
Początkowo wieczorne i nocne wrzaski braliśmy na karb kolki i gazów, ale nie. Wykluczyliśmy i jedno i drugie. Fakt, że Zosia czasem śpi niespokojnie i marudzi właśnie przez te drugie, ale nie to było powodem awantur. Wyczytałam o wieczornym nagromadzeniu emocji i przypomniałam sobie, że Filip też miał taki czas, że ryczał bez powodu. Wtedy myśleliśmy, że jest śpiący i przesuwaliśmy kąpiel i spanie w nieskończoność aż wylądowaliśmy ze śpiącym dzieckiem o 18 i pobudkami przed 5. No, ale Fifula dawało się kupić cyckiem, a potem, gdy już zasypiał zatkać smoczkiem. Potem jeszcze parę powtórek i za którymś razem mieliśmy spokój.
Z Zośką problem jest taki, że ona smoczkiem gardzi, a że wieczorem za jedyne uspokojenie uważa mój biust, to mam, delikatnie mówiąc, przechlapane. Zosia, gdy tylko zaczyna się ściemniać, na moich rękach nie jest w stanie się uspokoić. Wije się i szuka piersi, a jak jej nie znajdzie, ssie piąstkę i zaczyna histeryzować. Gdy jednak ją dostanie, to swoje zje, a potem znów się denerwuje. Chce ssać, ale krztusi się mlekiem, wypluwa pierś, znów szuka nerwowo i tak cały czas, aż w końcu włącza wycie i nic już nie jestem w stanie zrobić. W międzyczasie jeszcze zwymiotuje, trzeba ją przebierać, a sytuacja robi się coraz bardziej nerwowa. Mogę ją przekładać tylko w różne pozycje z nadzieją, że w końcu się zmęczy i padnie albo, że sama wcześniej nie padnę, bo takie tańce bujańce powodują u mnie zakwasy w całym ciele.
Jednak zupełnie przypadkiem, pewniej nocy odkryliśmy sposób. Nie chcę zapeszać, ale przynajmniej na tą chwilę tak mi się wydaje. Skuteczny raz lepiej, raz gorzej, ale na pewno bardziej niż moje czary mary z biustem i bujaniem. Ano jednej nocy, już koło godziny 1 zwątpiłam i oddałam Małą Tatusiowi, sama zaś w rykach i kwikach odwróciłam się na drugi boki i postanowiłam nie zwracać na nic uwagi. O dziwo Zośka trochę przycichła, o dziwo tak bardzo, że ja przysnęłam i gdy się obudziłam oni spali oboje. Na drugi dzień sytuacja się powtórzyła, a na trzeci dzień, gdy M. zauważył, że znów siedzę w sypialni z drącą się córą postanowił ją zabrać do salonu i tam lulać. I tak nosił, aż zasnęła, odkładał i znów nosił i w zasadzie od tamtej pory prawie zawsze najpóźniej o 22 mamy święty spokój. W międzyczasie jeszcze z raz ją biorę na karmienie, ale jak widzę, że zaczyna się robić nerwowa, oddaję ją Tatusiowi. Troszkę na tym ucierpiał mój honor jako matki, ale co innego miałam zrobić, jak Zosina u mnie na rękach znów dostawała amoku.
Nie ma jednak nic za darmo. Od jakiegoś czasu M. miał również problemy z usypianiem Filipa, bo Fifi był zazdrosny i domagał się do mamy więc daliśmy mu to czego chce. Gdy M. wykąpie Fifula, przejmuje ode mnie Zośkę, a ja idę usypiać Filipa, który w większości przypadków zasypia sam, ale wymaga do tego mojej obecności. Tatuś ma zadanie utrudnione i czasem, gdy ja już siedzę w salonie i oglądam telewizję lub klepię w laptopik, on jeszcze chodzi z Małą i się męczy, a ja mam wyrzuty sumienia, ale co poradzić. Moje usypianie skutkuje dzikimi wrzaskami, obudzeniem Filipa, podwójnymi wrzaskami, naszym zdenerwowaniem i ogólnym rozbiciem na drugi dzień.


Czasem Tatusiowi idzie gorzej i się denerwuje, a ja mam wtedy jeszcze większe poczucie winy, że go tym obarczam, ale szybko sobie przypominam, że Filipa to ja usypiałam do 15 miesiąca życia, niejednokrotnie siedząc sama z nim w sypialni do późnych godzin wieczorno-nocnych, że to ja wstawałam po 10 razy żeby go lulać, że przez właśnie takie usypianie i uspokajanie biustem, nie mogłam się nigdzie ruszyć, bo Filipiasty domagał się "przytulenia" co godzinę chyba do 9 miesiąca i jedynymi atrakcjami były weekendy u teściów, które też w większości spędzałam w pokoiku na piętrze z piersią w filipiej paszczy. Ale wtedy wydawało mi się, że usypianie dziecka, to mój obowiązek i dziwiłam się, jak inne mamy opowiadały, że to mężowie usypiają ich dzieci. Ja nie widziałam takiej możliwości. Filip pierwszy raz został uśpiony przez Męża chyba dwa dni przed moim pójściem do szpitala, żeby urodzić Zosię. Teraz też przecież nie siedzę z założonymi rękami i nic nie robię. Nie oszukujmy się, ale większość roboty wykonuję ja i chyba to że Tatuś usypia dziecię nie jest niczym złym czy uwłaczającym jego godności. Trzeba czasem coś sobie odpuścić dla własnego zdrowia psychicznego.
Także muszę Mężowi oddać honor i przyznać, że to On jest lepszy w usypianiu naszej córki Zofii. Może jeszcze nie osiągnął mistrzostwa, ale jest na najlepszej drodze, a ja muszę się usunąć w cień. To on jest specjalistą od tego zadania...

PS. Jednak przychodzą takie wieczory, gdy razem musimy stanąć do walki, bo Zosia nie chce dać za wygraną. Nie wiem czym to jest spowodowane, może nadmiarem wrażeń w dzień, nagromadzeniem emocji, bólem istnienia, ale czasem po prostu jest niezmordowana. I wtedy jedna osoba nie daje rady. Choćby żeby zjeść kolację, druga musi lulać Zosinę. Tak na przykład było wczoraj. M. z Filipem byli cały dzień w domu, istny rozgardiasz, do tego odwiedziny teściowej... no i wieczór się nam troszkę przedłużył. Nosiliśmy, przytulaliśmy, Zosia krzyczała, wiła się, jadła, potem wymiotowała, myślałam, że coś jej jest, ale ewidentnie było to na tle nerwowym. Dopiero władowanie się całą trójką do łóżka poskutkowało. M. ją uspokoił bujając, ja wyprzytulałam i Malutka usnęła. Potem jeszcze się wierciła, ale tutaj już ja stanęłam na wysokości zadania głaszcząc i masując. No i udało się uratować noc. Ale nie oszukujmy się, bez Taty nie dałabym rady.

piątek, 23 stycznia 2015

Złośliwości losu...

O złośliwości Filipa miałam pisać już niejednokrotnie.
O tym, że staramy sobie z nią jakoś radzić i panować nad nerwami też miałam pisać.
O tym, że nie je już pisałam, ale że odmawia już któryś dzień drzemki dopiero się zbierałam żeby napisać.
Obiecałam sobie, że na świeżo i w emocjach pisać nie będę, ale wtedy nie napisałabym nic, dlatego odczekałam godzinkę i piszę.
A o co chodzi?
A o dzisiejszą sytuację.
Małżonek wrócił z wyjazdu chwilkę po południu. Przywiózł ze sobą od mojego Tatusia wałówkę, co byśmy nie głodowali. Zośka na zaśnięciu więc wzięłam się za odgrzewanie kurczaczka z ziemniaczkami i marchewką z groszkiem. Filip nie wyglądał na śpiącego więc go nie wyganiałam przecież już któryś dzień nie śpi i dajemy radę, teraz też damy. Odłożyłam mu na talerzyk po troszku wszystkiego, co i my będziemy jedli. Może w ten sposób w końcu przekona się do normalnego jedzenia. Zośka zasnęła, została wyniesiona do sypialni, żeby Fifiś jej w salonie nie przeszkadzał, drzwi zamknięte, spokój. Zasiadamy do obiadu. Obok jedzonko Filipa, a on ma je głęboko.... Nadzieja jednak jest, może przyjrzy się, że my jemy i sam w końcu usiądzie i zje. Chodzi obok, chodzi, aż w końcu jak rakieta wydziera w stronę sypialni, z impetem za klamkę i z całej siły drzwiami wali o ścianę.
Z premedytacją.
Złośliwie.
Żeby zwrócić na siebie naszą uwagę.
Mężowi nerwy puściły, bo to on usypiał Zośkę, gdy ja odgrzewałam obiad. Złapał Filipa i Filip został karnie oddelegowany do spania. O dziwo przyjął to z godnością. My natomiast mogliśmy zapomnieć o wspólnym posiłku. Jedno jadło, a drugie bujało Zosię i na zmianę.
Zosina w końcu padła, Filip też nadal spał, a my przez jego złośliwość zyskaliśmy godzinkę świętego spokoju.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Niestety, na tym nasze szczęście się zakończyło. Fifi obiadu odmówił nawet po wstaniu z drzemki, mimo podetkania pod ryjek trzech różnych dań. Pewnie czekoladkę przyjął by chętnie, tylko jakoś nie było chętnych do częstowania. Zosia zrobiła się marudna wcześniej niż zwykle. A do tego wszystkiego, zepsuła nam się elektroniczna niańka i M. pobiegł do fachowca szukać przyczyny awarii, a ja znów zostałam z dwójką sama.
Witaj weekendzie!!!

środa, 21 stycznia 2015

Zosia i Filip 2015: 3/52.

Jak tak dalej pójdzie, to niedługo jedyne wieści od nas będą się ukazywały w postaci krótkich notek pod cotygodniowymi zdjęciami, tyle u nas się dzieje.
Żartuję, może nie będzie tak źle, ale fakt jest taki, że znalezienie chwilki spokoju żeby coś napisać dłuższego niż parę zdań, graniczy u nas z cudem.


Zosiaczek, jak nie śpi, wymaga ciągłego noszenia. Raz w pionie, raz w poziomie, raz na ramieniu lewym, raz na prawym, raz w kuchni, raz w salonie. Panienka nudy nie lubi i bezczynne leżenie jej nie interesuje.


Filip za to wymaga ostatnio wiele uwagi, a jak jej nie otrzymuje jest strasznie smutny, a mi się serce kraje. Postanowiłam sobie, że będę robiła wszystko, żeby jak najwięcej się uśmiechał, bo przecież zawsze był bardzo wesołym chłopaczkiem. Za ten uśmiech jestem w stanie oddać cały świat.

wtorek, 20 stycznia 2015

Smocze opowieści... czyli królestwo za ciszę...

Gdy miał urodzić się Fifi jakoś odruchowo w torbie do szpitala znalazł się smoczek. Mało tego, nawet położna na szkole rodzenia poradziła, by go na wszelki wypadek wziąć ze sobą. Dała nam nawet taki jeden, malutki, zgrabniutki. No to wzięłam, jak szłam rodzić. Nie dałam mu od razu, bo się bałam linczu ze strony personelu, ale trzeciego dnia jednak się przemogłam. Od tamtej pory Fifuś smoka używa. Teraz już niewiele, czasem przed zaśnięciem, ale też widzę, że rzadziej, ale tyle czasu nam towarzyszył i ratował od wrzasków, koił nerwy i pomagał w zasypianiu. Nie przyszło mi wtedy nawet do głowy, że mogę mieć przez smoczek problemy z karmieniem i ich nie miałam. Karmiłam 14 miesięcy i pewnie robiłabym to dłużej, gdyby nie decyzja mojego syna o odstawieniu się od piersi.
Gdy pakowałam torbę teraz, przed Zosią, odkładałam spakowanie smoka do ostatniej chwili i w końcu go zapomniałam. Oczywiście nic straconego, M. bywał u mnie codziennie więc koło trzeciego dnia poprosiłam o przywiezienie. Zośka strasznie nerwowo ssała pierś, wybudzała się, gdy jej wypadała z buzi i nawet położna stwierdziła, że smok może być ratunkiem. Jestem trochę wygodnicka i przyznam szczerze, że uwielbiam dzieci ze smoczkami więc nawet się nie zastanawiałam. Zaczęłam się zastanawiać, jak Zosina smoka zwyczajnie wypluła. Nie kumała wcale o co chodzi. Razem z Borsim Tatą doszliśmy do wniosku, że może to i lepiej, będziemy modni i stylowi, rodzice bezsmoczkowi. I na chwilę temat smoczyska ucichł.
Nie na długo jednak.
Po powrocie do domu zaczęły się schody.
Najpierw dziecię nasze drugorodne zażądało noszenia, lulania, zmieniania miejsca i pozycji w każdej przytomnej chwili dnia. Jeśli tego nie dostała, włączała marudzenie. Potem zaczęły się problemy z zasypianiem. Nie było to tak łatwe, jak z Filipem czyli cycek i spanie, o nie. Cycek owszem,ale potem godzina bujania i to na pewno nie na siedząco. A w gratisie pięć prób odłożenia. A na koniec doszły wieczory. Wieczorami zaczyna się istny koszmar. Syrena potrafi wyć nawet 4 godziny non stop, cycek pomaga na chwilę, lulanie też na chwilę albo wcale i tak do późnych godzin nocnych. Boli mnie kręgosłup, ramiona, głowa i piersi, a z niewyspania widzę już mroczki przed oczami. I błagam o sposób, żeby jej zaaplikować smoka, bo zwariuję. Nie myślę o tym, że może to powodować jakieś problemy laktacyjne, bo ja wiem, że mogę karmić i nawet używanie smoka tego nie zmieni, ale może to zmienić moje zmęczenie i niechęć do kolejnego wystawiana biustu, żeby zatkać małą paszczkę i dać wszystkim chwilkę ciszy. Dlatego dla mojego zdrowia psychicznego poszukuję jakiegoś rozwiązania. Dodam jeszcze, że mamy już trzy różnie rodzaje i każdy spotyka się z pogardą i odrzuceniem, a ja nie mam pojęcia co jeszcze mogłabym wymyślić.

Ja nie śpię, ja czuwam i pilnuję,
żebyś mnie tylko nie odłożyła do łóżeczka.

Może przeceniam właściwości tego małego ustrojstwa, ale na pewno dałoby mi chwilkę wytchnienia i może trochę oddechu wieczorem. Pamiętam problemy z Filipem i teraz należy mi się chłosta za nazywanie tego, co było problemami. Marudząca w dzień i drąca się w nocy Zosia plus piszczący, krzyczący i rozpaczający Filip to troszkę dużo jak na moje nerwy i nie wiem ile jeszcze to wytrzymam.

PS. Wczorajszy wieczór mogę zaliczyć do udanych. Jakimś sposobem udało mi się uśpić Zosinę tak, że obudziła się dopiero po północy i spała dalej. Nie ma jednak nic za darmo, bo o godzinie 4 nastąpiła przerwa w spaniu i bujanie do godziny 5.30. Odłożyć oczywiście się nie dała protestując głośno.
Usypianie w dzień też graniczy z cudem z Filipem wiszącym u nogi więc moje błaganie o przyjęcie smoka choć na chwilę jest nadal aktualne. Jak ktoś wie, jak dokonać usmoczenia, to proszę o cynk.

piątek, 16 stycznia 2015

Nowy podział obowiązków... czyli zmiany, zmiany, zmiany...

Nie pomagały prośby i groźby. Nic nie dawały moje złości i wściekłości. Nawet wizja rozwodu nie wpłynęła na małżonka. Nic nie pomagało, a teraz wymogła to sytuacja.
Otóż Małżonek zaczął się udzielać przy dzieciach.
Nie to, że wcześniej się nie udzielał, ale zawsze jego wygoda była na pierwszym miejscu.
Owszem zmieniał pieluchy praktycznie od 2 dnia życia Filipa. Karmił, gdy tylko Fifi zaczął jeść stałe posiłki. Ogółem robił przy Filipie wszystko, ale tylko, gdy miał czas i ochotę, wszystko oprócz wstawania w nocy. Pamiętam, jak zapewniał mnie, że gdy przestanę karmić piersią, to on z chęcią będzie wstawał. No i stało się, przestałam karmić, a zbiegło się to z przenosinami Fifula do jego pokoju. Nawet, gdy pierwszej nocy, położyłam niańkę po swojej stronie, zażądał, żeby była po środku, bo on też musi mieć ogląd na sytuację. On będzie wstawał. 
Nie wstał ani razu.
Nie liczą się te zaglądania, gdy i tak już był na nogach, bo wychodził do pracy. Najlepszym argumentem było to, że ja, już w ciąży przecież, wstaję do toalety, to mogę przy okazji zajrzeć do dziecka. Ale co z sytuacjami, gdy Fifi się budził i płakał? A no, budził się Fifi, budziłam się ja, a Tatuś spał w najlepsze.
To samo było z usypianiem. Ok, jak karmiłam, to Fi zasypiał przy piersi, ale potem? Potem zaczął zasypiać sam i w końcu korzystałam z wieczorów, aż do czasu, kiedy coś mu się odmieniło i zażyczył sobie towarzystwa. I znów Małżonek uznał, że najlepsze jest moje towarzystwo. I tak kwitłam przy łóżeczku niejednokrotnie do 22. 
A teraz?
Teraz sytuacja wymogła na nas troszkę inny podział obowiązków. Nie jest on może sztywny i stały, niektóre rzeczy mamy konkretnie przypisane do siebie, a niektórymi się wymieniamy, ale nie wszystko jest na mojej głowie. Nie ma już wymówek, że nie chce mi się albo zaraz. Ma być zrobione i trzeba zrobić. Jak to mówią, nie ma, że boli. I tak, na przykład, Mężowi ciężko nakarmić Zosię, ale, jak jest w domu, to raczej on karmi Filipa. Usypianie dzieci też się pozmieniało. Ja ogarniam Zośkę, M. Filipa. A cała reszta jest ruchoma. Jako, że Zosia jest zupełnie inna niż Fifi i nie zasypia mi tak ładnie przy piersi, potem trzeba ją dolulać i doprzytulać więc możemy to robić na zmianę lub kto akurat ma więcej siły albo zwyczajnie ma wolne ręce i jest w pobliżu. Do Filipa też zdarza się Mężowi w nocy wstać, gdy ja zasnę na tyle mocno, że na czas się nie wybudzę. Czasem w nocy też przejmuje lulanie Zosi, gdy tą dopadną gazy bądź żałości. Co prawda, do przewijania i przebierania garnie się mniej niż w przypadku Filipa, ale to jest chyba spowodowane większą ruchliwością Zośki, jak podrośnie może mu się odmieni. Ogólnie, przy dwójce dzieci liczy się czas wykonywania zadań więc nie ma odkładania. Ja to, ty to i jakoś leci, a nie, zrzucanie na mnie, bo ja mam wtedy do zrobienia coś innego.
Widzę też, że czuje się w tej sytuacji troszkę przytłoczony, ale ja też, a skoro są to nasze wspólne dzieci, to musimy ten najtrudniejszy okres przejść razem wtedy wszystko pójdzie łatwiej i łatwiej ogarniemy nową sytuację. Jak pojawił się Fifi też nie było łatwo (przynajmniej z tamtej perspektywy, teraz myślę, że to była pestka;), a we dwójkę daliśmy radę. Nawet wtedy potrafiliśmy się kłócić, a teraz nam na to brak sił;) W kupie siła, a nas jest już czwórka więc będzie dobrze.



A jak już jestem przy chwaleniu Małżonka, to zapomniałam dodać, że powoli staram się go wprowadzić też w tajniki domowych obowiązków. Jak na razie bardzo dobrze idzie mu obieranie ziemniaków, ale jestem dobrej myśli i mam nadzieję, że następna będzie umiejętność opróżniania i ładowania zmywarki, a w przyszłości może nawet pobieżne zbieranie zabawek. Wszystko jednak powoli, żeby nie przeciążyć zbytnio i nie zniechęcić do dalszej nauki...

PS. A dziś akurat była taka noc, że Małżonek nie raczył mi pomóc przy dzieciach i w najlepsze pochrapywał. Nie wiem czy to w ramach przeprosin czy czegoś innego postanowił mi zrobić prezent. Kupił mi krem na rozstępy... Problem w tym, że ja rozstępów nie mam... No, chyba że on je jednak widzi... Muszę się sobie lepiej przyjrzeć...

środa, 14 stycznia 2015

Zosia i Filip 2015: 2/52.

Nadal próbujemy się ogarnąć i zaczerpnąć z całej sytuacji jak najwięcej radości. Żeby nie dać się nerwom dajemy się ponieść fantazji.


Nie wiem czy kiedyś Wam pokazywałam, ale Fifi ma niemal identyczne zdjęcie. Co prawda był wtedy troszeczkę starszy, ale tylko troszeczkę. Też leżał tak u mnie na kolanach, też na tej kanapie i też M. robił mu zdjęcie. Zdjęcie zatytułowane Yoda.


A Fifi mimo naszych usilnych starań nudzi się strasznie. Wymyśla różne zabawy, które w zasadzie zabawami nie są, a jak coś zbroi, to ucieka do swojej tajnej bazy, namiociku z koca. Oczywiście jeździ z Tatusiem na piłkę i na basen, ale to nie zmniejsza jego energii także mamy wesoło.

wtorek, 13 stycznia 2015

Początkowie problemy...

Większość ludzi, gdy słyszało, że będziemy mieli drugie dziecko i że między dzieciaczkami będzie tylko 20 miesięcy różnicy, mówiło, że będzie nam ciężko. Mam wrażenie, że większość uważa do tej pory, że dziecko pojawiło się u nas przez nieuwagę, mało kto wierzy, że Zosia była równie mocno zaplanowana jak Filip. Może nawet bardziej, bo przy Filipie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, a przy Zośce jednak bardziej analizowaliśmy sytuację.
Ale wracając do tego czy jest nam ciężko. A no minęło dopiero dwa tygodnie więc trudno powiedzieć. Jest nam dziwnie. Wszystkie możliwe uczucia kotłują mi się w głowie. Od tych najcudowniejszych, po niejednokrotnie najgorsze. Kryzys goni kryzys, a za chwilę rozpływamy się w szczęściu rodzinnym, a jeszcze za chwilę ja płaczę z bezsilności albo złości a M. się miota po domu, żeby na koniec rozczulić się wspaniałością naszych dzieci.
A dzieci?
Oj dają popalić.
Może każde z osobna nie byłyby takie straszne, ale razem. Czasem mam wrażenie, że jestem jak struś pędziwiatr ganiający między Zosią a Filipem, między sypialnią a salonem, między salonem a kuchnią albo w jeszcze innej konfiguracji. O dziwo jednak chwilka ciszy i spokoju wystarcza, żeby zregenerować wystarczająco siły. A problemów troszkę jest.
I tak Zosia ma problemy z brzuszkiem. Jest to najprawdopodobniej spowodowane zbyt dużą ilością pokarmu i dławieniem się, bo jak to mówią, jak nie urok, to przemarsz wojsk. Najpierw mleczka było mało i Zosin płakał, bo się nie najadał, a teraz płacze, bo się nie najada, ale z powodu zbyt dużej ilości mleczka, której nie może połknąć. Krztusi się, denerwuje, odpuszcza ssanie, nie może spać, jest nerwowa, ma gazy itd., itp. Na szczęście nie dzieje się tak zawsze i czasem po jedzonku smacznie zasypia i śpi spokojnie jak aniołek. A ja jestem o wiele mądrzejsza i nie boję się prosić od samego początku o pomoc kogoś, kto się na tym zna.
Fifi natomiast jeść nie chce z własnego wyboru. Obiadki są be. Zwłaszcza te domowej roboty, słoiczki jeszcze przechodzą aczkolwiek też nie zawsze. Już raczej nie dawaliśmy mu kupnego jedzenia, ale mój pobyt w szpitalu i początki w domu postanowiliśmy sobie ułatwić w ten właśnie sposób. No i teraz mamy histerię zawsze w porze obiadu. Czasem przechodzi też na kolację. Nie i koniec, nie ma jedzenia. A ja się pozłoszczę, powkurzam, potem mam wyrzuty sumienia i jak w końcu mały szkodniczek coś zje, to aż mam ochotę go wyprzytulać. Staram się być jednak konsekwentna, ale czasem nie mam już siły do jego "am, am".
I tak jakoś upływa nam ten wspólny czas. Nie napiszę Wam nic o naszym planie dnia, bo dopiero staramy się wypracować sobie jakiś rytm, radzić sobie we trójkę. M. coraz dłużej zostaje w pracy i prędzej czy później wróci zwykła szarość dnia, ale zanim to nastąpi trzeba nam wiele cierpliwości. Czasem brakuje mi tej swobody, którą już sobie wypracowałam z Filipkiem, ale przecież nic nie trwa wiecznie i już niedługo będę mogła tak samo wszędzie zabrać Zosię. Pewnie z dwójką będzie to wymagało więcej kombinacji, ale przecież nie ja pierwsza i nie ostatnia mam dwójkę dzieci i żyję. Jakoś to będzie. A na razie uczę się cieszyć chwilą, bo przy dwójce takich ananasów wszystko jest pewne tylko przez chwilę.

sobota, 10 stycznia 2015

Zosia i Filip 2015: 1/52.

Polubiłam taką systematyczność poprzedniego wyzwania. Teraz nikt nie rzucił hasła (a może rzucił, ale ja nie jestem na bieżąco), ale ja wychodzę przed szereg. Takie zestawienie tydzień po tygodniu może być fajną pamiątką więc będę się starała je kontynuować. 
No i na samym początku z opóźnieniem, ale są. Zdjęcia z pierwszego tygodnia 2015 roku. Swoją drogę, pierwszego tygodnia życia naszej Zośki.


Ten tydzień minął nam w domowych pieleszach. Zosia podsypiała sporo, ale potem przestała. Fifi starał się być grzeczny z różnym skutkiem. Staraliśmy się wypracować jakieś kompromisy i opracować plan dnia. Jak na razie nam się to nie udało. Próbujemy dalej.

PS. A może ktoś dołączy do mnie i też podzieli się z nami zdjęciami dzieci tydzień po tygodniu? Ja się właśnie zastanawiam nad zebraniem zdjęć z ubiegłego roku w plakat.

piątek, 9 stycznia 2015

Rodzić po ludzku... a tak niewiele trzeba...

Ci, którzy są z nami od początku lub nadrabiali potem czytając moje początkowe wpisy, wiedzą, że moja przygoda z blogowaniem zaczęła się od wylewania gorzkich żali na naszą cudowną służbę zdrowia. Najpierw pobyt w szpitalu, potem poród, pobyt na położnictwie, a na koniec brak pomocy przy problemach z karmieniem piersią. Gdy decydowaliśmy się na drugie dziecko, obiecaliśmy sobie, że teraz będzie inaczej. Od samego początku miało być idealnie. Nie do końca się to udało, bo już będąc w ciąży dowiedziałam się, że w naszym cudnym Lublinie zamknięto prywatne położnictwo, gdzie miałam nadzieję urodzić. Potem ciąża. No, niestety pełna dolegliwości, braku pomocy, braku odpoczynku, za szybka, nie do końca celebrowana, a nawet czasami przeklinana. Ale dotrwaliśmy do końca.
Decyzja o planowanym cesarskim cięciu nie do końca była moja. W szpitalu nie mieli wątpliwości, stan po cesarskim cięciu, niewydolność blizny i tak dalej. Z lekarzem, który mnie konsultował, umówiliśmy się na 27 grudnia, to sobota, ale miało nie być problemów, a na Sylwestra miałam być w domu. Ale nie zawsze mamy to, czego chcemy. Lekarz dyżurny stwierdził, że cięcie najlepiej zrobić, gdy akcja porodowa się rozpocznie i postanowił mnie przyjąć na oddział. To mnie nie interesowało wcale, w domu czekał Filipiasty i nie miałam w planie marnować czasu w szpitalu oddalonym o 10 minut drogi od mojego miejsca zamieszkania. Stanęło na tym, że w poniedziałek rano, już w pełnym rynsztunku, stawię się grzecznie na izbie i dam się przyjąć, a na weekend wracam do domu.
Jak miało być, tak się stało.
Pojawiłam się na izbie i od tej pory wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zbadali mnie, przyjęli, zabrali na trakt porodowy, kroplówka, cewniczek, rozmowa o znieczuleniu (miałam mieć podpajęczynówkowe, jak przy Filipku, ale podobno przy pobieraniu krwi pępowinowej lepiej uśpić), ankieta jedna, potem druga i wycieczka na salę operacyjną. Rozebrali, pogadali, uśpili. Następne co pamiętam, to to, że się duszę. Słyszę głosy, próbuję zaczerpnąć powietrza, ale nie mogę. I za chwilę oddech i już. Gdzieś mnie przewieźli, jest M., boli jak cholera, ale za chwilkę dostaję malutki tobołeczek i wszystko mija.
Potem już zaczyna się przygoda z położnictwem. Byłam dla nich trudnym pacjentem, bo podczas porodu straciłam bardzo dużo krwi, po porodzie również krwawienie nie ustawało, trzeba było przetaczać krew, zajmować się mną bardziej niż innymi, bo byłam bardzo osłabiona, do tego przypałętały się powikłania po narkozie i potem problemy z karmieniem. Mimo tych dziesiątek kroplówek, zastrzyków, leków przeciwbólowych, pękających żył i konieczności pomocy mi przy Zosi. Mimo tych wszystkich niedogodności, cały personel był zawsze miły, uczynny i pomocny. Mam nadzieję, że ani razu nie zdarzyło mi się ich urazić, choć przyznam, że czasami brało mnie zniecierpliwienie. Pięć wkłuć w pięć dni, wolontariuszka kłująca mnie 6 razy, bo nie może trafić w żyłę, wiecznie wiszące rurki od kroplówek, przeszkadzające w karmieniu Małej, skrzypiące łóżko, irytujące zwłaszcza, gdy ma się problemy z przekręceniem z boku na bok. Wszystko to powodowało moją irytację, ale nigdy niechęć nie była skierowana w kierunku lekarzy czy położnych.
Może warunki nie były hotelowe, może to łóżko skrzypiało, może jedna położna raz miała gorszy dzień, a w Sylwestra łezka zakręciła mi się w oku, ale nie oszukujmy się, i tak miałam wiele szczęścia. Pierwszą noc spędziłam sama więc przy wszystkich najgorszych zabiegach miałam zapewnioną intymność. Potem było nas dwie i na współlokatorkę nie mogłam narzekać, nawet mi się smutno zrobiło, jak ją wypisali. Ostatnia noc była nieprzespana, bo na salę przyjęto dziewczynę z komplikacjami więc wymagała ciągłej opieki troszeczkę naszym kosztem, ale ja już byłam jedną nogą w domu więc mi było obojętne. Do tego sala była z oddzielną toaletą i wspólnym prysznicem z salą obok. Nie musiałam w zasadzie wychodzić poza obręb tego jednego miejsca. Wiadomo, to nie dom, ale jedyne łzy jakie tam poleciały, to te z tęsknoty za Filipem, a nie z bezsilności. 
Jak się okazuje, można, jak się chce to można nawet w państwowym szpitalu stworzyć kobietom miejsce, gdzie urodzą i dojdą do siebie po porodzie w miłej atmosferze. Trzeba tylko trochę dobrych chęci ze strony personelu. Poprzedni szpital będę zawsze i wszędzie odradzała wszystkim rodzącym, zwłaszcza tym mniej wytrzymałym psychicznie i fizycznie. Za to ten... ten mogę z ręką na sercu polecić. Bo choć może prywatnie miałabym salę jedynkę, męża 24 godziny przy sobie, Fifi mógłby mnie odwiedzać, może miałabym swoją położną i opiekę dla Zosi non stop, to u nas przecież takiej możliwości nie było. Musiałam wybierać z tego co jest. I wybrałam w moim przekonaniu najlepiej jak mogłam.
Razem z Zosią możemy tylko podziękować całemu personelowi, od izby przyjęć, przez trakt porodowy, salę operacyjną, położnictwo aż po neonatologię. To oni pokazali, że pacjentka może być traktowana jak człowiek. Człowiek, który potrzebuje pomocy, jest troszkę bezsilny w sytuacji, w której się znalazł. Przecież to najpiękniejsze chwile w życiu każdej kobiety, czemu je niszczyć i niepotrzebnie tworzyć złe wspomnienia. Ja bardzo się cieszę, że jestem już w domu, ale pobytu w szpitalu źle wspominać nie będę. To było w końcu 6 pierwszych dni życia naszej Zosieńki.

środa, 7 stycznia 2015

Początkująca rodzina 2+2...

Jak to jest możliwe, że gdy urodził się Filip, ja narzekałam na brak czasu i na niewyspanie, to ja nie wiem. Jak teraz sobie przypomnę te moje marudzenia, to myślę, że powinnam się chyba z nich wyspowiadać, bo to grzech był. Że też ja wtedy narzekałam na wieczne wiszenie na mnie? Teraz za takie spokojne siedzenie i wiszenie wiele bym dała. Teraz wiszą na mnie na zmianę, a jak któreś akurat nie wisi, to wyje. I tak w kółko i tak wciąż.
Ale tak na poważnie, to pewnie jeszcze troszkę mi zajmie dojście do ładu i składu z nową sytuacją. Teraz M. jest w domu, ale jak wróci do pracy. Oczywiście, może sobie kombinować z godzinami pracy, ale tutaj chyba dobry by był jedynie środek nocy. Przyznam, że troszeczkę ogarnia mnie panika. 
Na razie powiem tak. Noce raczej można zaliczyć do dobrych. Jak już w końcu dwójka zaśnie, tak śpi praktycznie do rana. Zosia budzi się ok. 2 razy, a Fifi, jak ma wszystko, czego mu do szczęścia potrzeba, też śpi jak zabity. Poranki też da się jakoś ogarnąć, bo Zosieńka w zasadzie też większość czasu przesypia. Pod warunkiem oczywiście, że Filip za bardzo się nie wydziera, a z tym bywa różnie. Buntuje się syneczek przeciwko wszelkim zakazom. Mało tego, ryczy jak coś mu nie wychodzi, jęczy, bo tak i tłucze się wszystkim tak dla zasady. Problemy zaczynają się tak koło 14. Od tej pory Zosia już nie jest taka skora do spania. Najchętniej ciumkała by cycka i przysypiała, ale odłożyć się nie da. Czasem nawet cycek jej nie bawi i tak w zasadzie nie wiadomo czego chce. Fifi się nudzi, matka uwiązana, w mieszkaniu tworzy się syf, a mnie bierze irytacja.
Z wieczorami musimy się jeszcze zastanowić. Na razie testujemy różne modele. Czy lepiej najpierw syneczka kąpać czy może córeczkę. Jak je ubierać, oporządzać, usypiać. Na pewno postanowiliśmy troszkę przeorganizować nasz model wieczoru. Wszelkie czynności wymagające robienia hałasu są zawieszane z chwilą lądowania pierwszego dziecka w łóżeczku. Ponieważ Zosia zostaje z nami w salonie, tutaj też światło pozostaje przygaszone, a telewizor, jak gra, to bardzo cicho. Z Filipem, jak był taki malutki, też tak robiliśmy i jakoś wypracował sobie rytm dnia i nocy. Może i tym razem jakoś się uda.
Zdecydowanie dłużej walczy Filipiasty. Urządza, tak jak i wcześniej zresztą, jakieś niestworzone szopki przed spaniem, ale jak już padnie, to raczej śpi. Zosia, tak jak już pisałam, ma różne humory.
No i tak to w skrócie wygląda.
Mam nadzieję, że w miarę szybko wypracujemy jakiś wspólny rytm i będziemy już funkcjonować jak porządna rodzina 2+2.


A oto jak pięknie się ze sobą dogadujemy. Zosia wisi sobie na mnie, a Fifi musi w tym momencie, z moich kolan, dudnić w laptopa w celu włączenia piosenek. Nieważne, że obok jest Tatuś, który mu puszcza te upragnione piosenki na swoim laptopie. On chce u mnie i już.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Cotygodniowy Portret Dziecka: 51/52 i 52/52.

Z opóźnieniem, ale jak się już zaczęło, to nie można nie dokończyć. Zostały nam ostatnie dwa zdjęcia z minionego roku. Jak tak teraz na nie patrzę, to Fifi wydaje mi się taki malutki, jakby to było tak dawno temu. A przecież zniknęłam tylko na 6 dni, a w Fifulu zaszły takie zmiany.

51/52
Mój mały rozczulak...

52/52
Kochany Bałwanek i pierwsze śniegi...

I jak? Zaczynamy projekt od nowa tylko już podwójnie? Przecież pierwszy tydzień 2015 roku, to tak w zasadzie i pierwszy tydzień życia naszej Zośki.

sobota, 3 stycznia 2015

Przedstawiam Wam... moja córka - Zofia...

I stało się.
W końcu, po tylu miesiącach pełnych rozterek i wątpliwości, w końcu jest nasza Zosieńka.
Nie wiedziałam, jak to będzie. Czy ją pokocham tak jak Filipa? Czy znajdzie się we mnie tyle uczucia, żeby poświęcić siebie, tak niedawno odzyskaną by znów zajmować się płaczącym niemowlakiem? Czy nie będę płakała i jej przeklinała, gdy będę zmuszona zostawić Filipa i udać się do szpitala?
I wiecie co? Wszystkie te wątpliwości poszły sobie, gdy po dwóch godzinach narkozy wybudziłam się i wepchnęli mi w ręce mały tobołek wypełniony naszą Zośką. 
Pierwsze co powiedziałam, to "moja córeczka" i łzy same napłynęły do oczu.
Ale co Wam będę teraz opowiadać. Na to pewnie jeszcze przyjdzie czas. Dziś chciałam tylko przedstawić Wam nasz skarb, naszą Zofię, Zosię, Zośkę, Borsię, Borświnkę, Zosinkę. 


I choć malutka okazała się większym kluskiem niż nam się wydawało (4120 g. i 57 cm.), i najprawdopodobniej część ślicznej różowej garderoby od razu będzie do odłożenia, to napatrzeć się na nią nie mogę, bo wygląda pięknie nawet w wyciągniętych łaszkach po bracie. Mało płacze, dużo śpi i choć wiem, że taki stan rzeczy nie potrwa długo, to teraz jestem wniebowzięta. 
I dumna.
Dumna jak cholera.