wtorek, 31 marca 2015

Trzy miesiące Zosi...

Trzy miesiące, tyle skończyła nasza Księżniczka w niedzielę. Pamiętam, jak Fi tyle kończył. Było ciepło, siedzieliśmy pod drzewkiem u teściów, robiliśmy zdjęcia. A teraz byliśmy sami. Pogoda podła więc siedzieliśmy w domu i się nudziliśmy, ale było fajnie, bo razem i w dobrych humorach.

Zosia rośnie, jak na drożdżach. Powoli rozmiar 62 zastępuje 68. Mimo tego, że jest tłuściutka i pucułkowata, to jest też niesamowicie proporcjonalna. Ciemne włoski, szare oczka, uśmiech na buzi. Moja córeczka jest tak słodka, że można ją zjadać i zjadać codziennie od nowa. Jestem nieustannie zakochana.

I choć ostatnio Zosia szybko się denerwuje i irytuje, to na ogół jest uśmiechnięta, gadająca wręcz śpiewająca. Marudzi troszkę przy jedzeniu, odwraca się od biustu, wybiera, z której strony teraz będzie jadła, czasem wcale nie chce i zasypia, żeby obudzić się po 30 minutach i żądać znów i znów. W nocy się budzi i od tej pobudki szaleje, przysypia, wierci się, zasypia i tak wciąż i wciąż do rana. Mam nadzieję, że to chwilowe, że skończy się wraz z przemijającym katarem, który nęka ostatnio wszystkich, ale Zosi zdecydowanie przeszkadza najbardziej. Mam nadzieję, że wrócą przespane noce.

Ale nadal, nie mogę narzekać, bo mimo chwilowych niedogodności, Zosia jest dzieckiem pogodnym, spokojnym, trochę się nudzącym, ale też zajmującym się sobą troszkę. Uwielbia wiszenie Mamuśki nad jej głową, robienie min i wygadywanie głupot. Coraz bardziej zwraca uwagę na brata, uśmiecha się do niego, widzi go już z daleka i nawołuje go, gdy nie zwraca na nią uwagi. Uwielbia oglądać świat, wysoko podnosi głowę, gdy jest noszona po mieszkaniu, wygląda przez okna, podziwia migające światełka. Jest wesoła, śmieje się w głos i zaraz dostaje czkawki. Gdy śpi, wierci się strasznie, szuka sobie najlepszej pozycji, wędruje po łóżeczku, a buźką cmokta i cmokta, ale smoczka nadal nie chce. Jest bobasem, jak z reklamy choć czasem potrafi nieźle dać do pieca.


Co ja będę dużo pisać. Zachwycam się nią nieustannie, mam wrażenie, że już teraz jesteśmy przyjaciółkami, potrafimy porozumiewać się spojrzeniem, uśmiechem, wyrazem twarzy. Nie mogę się doczekać się prawdziwej wiosny, mam ochotę spacerować, pokazywać jej świat i pokazywać ją światu. Na razie troszkę się denerwuje, gdy jeździ w wózku, ale wszystko idzie ku dobremu.
Z jednej strony, nie mogę się doczekać kolejnych zmian, etapów, umiejętności, a z drugiej, tak bardzo chciałabym zatrzymać czas, zachować ją na zawsze taką, jak jest teraz, mojego dzidziusia. To tyczy się obydwojga moich dzieci... czasem nie chcę by dorastały...
I będę to pisała do znudzenia... Kocham moje dzieci najbardziej na świecie..., ale to chyba oczywiste.

piątek, 27 marca 2015

Wiosenny misz masz...

Przyszła wiosna. Huknęła słońcem, ciepełkiem, zbliżającymi się świętami. W końcu nie trzeba dzieci ubierać w tonę ubrań, sama też już wyciągnęłam pantofelki i moją przyciasną kurteczkę. Energia we mnie wstąpiła, staram się pozytywnie nastawiać, bo przecież wiosna, wiosna, wiosna. Teraz to dopiero będzie, będziemy wycieczkować, spacerować, dobrze się bawić, spędzać czas rodzinnie. Już zaplanowałam co dzieciom pokupuję, żeby wyglądały ładnie i stylowo, żeby Fi był małym przystojniakiem, a Zosia małą księżniczką. Już czuję te święta z moją rodziną, może będzie pierwsza wycieczka do Borsuczkowego Dziadka... Potem będzie lato, wakacje, jeziora, łąki, Nałęczów, Kazimierz na 100%, pewnie jeszcze wiele innych miejsc bliższych i dalekich... Może na jesieni Grecja, może trzeba teraz spróbować z dwójką dzieci, przecież to nie może być takie trudne. Z dzieciaczkami może być bardzo fajnie, a na samo wspomnienie ostatnich wakacji i Filipa brykającego po plaży pojawia mi się uśmiech na twarzy. A łezka się w oku kręci, jak sobie przypomnę popołudnia na tarasie z książką, gdy Fi robił sobie drzemkę, a mi się wydawało, że czuję, jak Zosia przebombala się u mnie w brzuchu... A może mi się nie wydawało. Zdecydowanie, to były najlepsze wakacje w moim życiu.

Nie mówię, że wszystko było idealnie, że dawaliśmy radę ze wszystkim i zawsze, że czasem nie miałam ochoty rzucić tego wszystkiego w cholerę i pójść sobie w trzy diabły. Pamiętam, jak w naszym lubelskim skansenie Fi urządził nam taką histerię, że cierpliwości nam brakowało. Jak postanowił iść w inną stronę niż chcieliśmy, jak przez godzinę siedział na ścieżce i przekładał kamyczki, jak na koniec uświnił mnie serkiem i w drodze powrotnej padł w samochodzie, żeby w domu od nowa dawać się we znaki. Takich sytuacji było mnóstwo, ale one wypadają z głowy bardzo szybko, bo te lepsze wspomnienia je wypychają.

Dziś w tym miejscu miał być post o tym, jak dzieci popsuły nam idealny obraz wiosenny, jak wycieczka za miasto skończyła się dzikimi wrzaskami, a wczorajszy wieczór zakończył się dla Filipa pójściem do łóżka bez kolacji i kąpieli już o 19.30. Miało być o porażce, jaką ponieśliśmy jeśli chodzi o dyscyplinę w domu. Miało być o tym, jak rozpieszczony i zbuntowany dwulatek włazi nam na głowę, a rozdarta trzymiesięczna księżniczka nie daje się odłożyć choć na minutę. Miało być, a nie będzie. Nie będzie, bo zaczęłam pisać o naszych planach, o wiośnie, wakacjach, lecie, wycieczkach, spacerach, a wszystko to razem, rodzinnie i jakoś przeszła mi złość. Bo tak naprawdę, mi złość przechodzi tak samo szybko, jak Filipowi histeria i tak samo szybko wraca mi dobry humor, jak Zośce pojawia się uśmiech na buźce. Bo jak tu się smucić, jak za chwilkę Święta, potem majowy weekend, a w nim tyle naszych małych rocznic, okazji do świętowania będzie co niemiara. A gorsze dni czasem się zdarzają, trzeba je przeżyć i szybko o nich zapomnieć. Zostawić sobie tylko piękne fotografie...





środa, 25 marca 2015

Zosia i Filip 2015: 12/52.

Ostatni tydzień upłynął nam w większości pod znakiem choróbska Filipowego. Niby nic poważnego, ale gorączka pojawiała się i znikała cały czas, a gile koloru zgniło zielonego nie napawały optymizmem. Pierwszy raz na poważnie używałam Fridy. Na szczęście po pierwszych zapasach na śmierć i życie, Fi pogodził się z losem i sam grzecznie dawał sobie smarki odciągać. Płakał przy tym owszem, ale stał dzielnie.
Siedziało jednak w domu dziecko i czepiało się wszystkiego a w szczególności telefonu i tabletu. Spodobało mu się robienie zdjęć dlatego teraz mam masę Filipkowych selfie. I tutaj właśnie takie, pierwsze na blogu, zdjęcie wykonane przez Filipa Filipowi;)


Zosinka też troszeczkę ucierpiała na tym wszystkim, bo skoro Fi zostawał w domu, ja automatycznie miałam dla niej mniej czasu, a popołudniami panowała u nas dość nerwowa atmosfera, co na pewno odbijało się na jej samopoczuciu. Zaczęła mieć kłopoty z zasypianiem, marudziła, budziła się w nocy. Ale teraz mam nadzieję, że wszystko wróci do normy i znów zapanuje spokój.
A oto moja malutka księżniczka:


wtorek, 24 marca 2015

Egzorcysta potrzebny od zaraz...

No to się Matka nachwaliła, naopowiadała się, że w domu ma anioła a nie dziecko, że noce przesypia, że na cycku nie wisi, leży, uśmiecha się i wszystko zrobić pozwala. No może wieczorkami marudna, ale Matka wypoczęta po całym dniu z ideałem jakoś te niedogodności znosi. Chwaliłam, pod niebiosa wynosiłam, peany kleciłam i mam za swoje. Jeszcze się nie nauczyłam, że przy dzieciach trzeba siedzieć cicho i się nie wychylać, że jest dobrze, bo niechybnie się skiepści. No i stało się. Coś moje dziecko opętało, coś nawiedziło...

Ale nie to, że tak całkiem. Nie to, że tragedia. Jakoś tak na pół gwizdka, a co za tym idzie, irytująco, upierdliwie i męcząco. Bo gdyby był koszmar, to Matka by się załamała, siadła w kącie i płakała, a tak, to nie wiadomo czy się cieszyć, że tragedii nie ma, czy rozpaczać, że sielanka odeszła...

Zośka zatem postanowiła się zrobić bardziej wymagająca. Ale rzecz w tym, że nie wiadomo czego wymagająca, bo gdy jest śpiąca, to spać nie chce, gdy jest głodna, to marudzi przy biuście, gdy jest zmęczona, to wierzga nóżkami. Tak źle i tak niedobrze. To pozycja nie odpowiada, to pierś lewa a nie prawa, to za bardzo wyspana lub wręcz odwrotnie. Nadal pięknie się uśmiecha, gaworzy, leży na macie lub kocyku, by za chwilę oznajmić swoje niezadowolenie ze wszystkiego marudzeniem, ale nie wrzaskiem, tak intensywnie, ale nie głośno... tak tylko trochę...

Noce przespane też poszły w odstawkę. Tak, wiem, że i tak nie mam na co narzekać, ale ciężko pogodzić się z odebranym luksusem... Zosia budzi się w nocy, wierci się, pojękuje, przekręca w łóżeczku... Biorę ją na karmienie i do siebie do łóżka, a ona do rana macha rączkami i nóżkami. Raz się wybudza, raz nie, żeby przed 7 ogłosić, że już jest dzień i trzeba wstawać.
Drzemki? Drzemek brak, bo to co Zosia odstawia drzemkami nazwać nie można. Godzina wiszenia na Matce, by włączyć syrenę przy odkładaniu, a gdy już się uda, to pokimać 10 minut i obudzić się z wrzaskiem na pierwszy lepszy szmerek w pobliżu... Nie może usnąć z powrotem, robi się marudna i jęcząca.
Biust też stał się nagle większym przyjacielem... W sumie rączka też jest dobra, ochraniacz na łóżeczko, materac, oparcie kanapy też. Zośka zasysa wszystko za wyjątkiem smoczka... Ślini się do tego okropnie, co rodzi mi w głowie pewną myśl... zęby... ale czy to możliwe? Teoria skoków rozwojowych też zaczyna mi się wydawać prawdopodobna, bo o ile u Filipa zmiany nie były tak spektakularne, tak u Zosi, to tak, jakby ktoś przełączył jakiś włącznik i coś się zmieniło... Widać, że coś jej ewidentnie dokucza, a ja znów nie wiem, jak jej pomóc.

Wiadomo, dziecię mi rośnie, rozwija się, przerwy między drzemkami dłuższe, trzeba kombinować więcej zajęć,ale myślałam, że to ja jestem przewrażliwiona ostatnio, bo Filipkowa choroba, bo wszyscy na kupie, bo zamęt i ogólny rozgardiasz, ale teraz wszystko wróciło do normy, a Zosia nadal pokrzykuje, pojękuje, nie chce spać... Coś ją opętało i nie chce odpuścić...

poniedziałek, 23 marca 2015

Chwilowe zmęczenie materiału....

Ostatni tydzień był dla mnie dość męczący. Jak to mówią, do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja. Tak jest ze mną i z filipowym żłobkiem. Przywykłam szybko, że co dzień mamy z Zosią te parę chwil tylko dla siebie i, że ja mam czas na jakieś prace domowo-firmowe bez uczepionego do mojej nogi Filipa. I nie chodzi tutaj o brak dziecka w moim otoczeniu, bo mi go zawsze brakuje, zawsze czekam pod drzwiami, jak ma wrócić i cieszę się, że już jest z powrotem. Chodzi o chwilowe zdjęcie ze mnie odpowiedzialności, zrzucenie jej na kogoś innego, w tym wypadku na panie przedszkolanki. Bo ja uwielbiam zajmować się dziećmi, uwielbiam za nimi latać, sprzątać po nich, gotować, karmić, przebierać. Owszem, czasem się męczę, ale nic tak nie męczy, jak poczucie odpowiedzialności 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. To poczucie wiecznego napięcia, że coś się może zdarzyć, że trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nawet w nocy, nawet, jak śpią. To uczucie, gdy karmię Zosię, siedzę w fotelu, a nagle słyszę jakiś huk, a Filipa nie ma w zasięgu mojego wzroku. Jak Fi jest w domu, jeszcze mi się chyba nie zdarzyło nakarmić Małej bez przerwy. Zawsze muszę ją odczepić od piersi i gdzieś pędzić interweniować. Dlatego, gdy tylko zasiadam do karmienia, instynktownie się spinam. Ale to tylko kropelka, która przelewa czarę. Tak naprawdę mam wrażenie, że w tym całym rozgardiaszu, to ja jestem odpowiedzialna za wszystko.

Wiecie co mówi na takie zarzuty mój Małżonek? Żebym mu pokazała, to on zrobi, to kupi, jak napiszę listę, ubierze dzieci, jak przygotuję ubranka i jeszcze wiele takich coś, jeśli ja coś. Czyli jakby na to nie patrzeć, ja mam najpierw pomyśleć, a jak zapomnę, to moja wina. Sam nic i nigdy. Nawet papierek na podłodze muszę mu pokazać, bo sam się nie domyśli, że trzeba go podnieść i wyrzucić. Faceci tak mają, wiem i zazwyczaj się z tym godzę, ale ostatnie dni wyprowadziły mnie z równowagi. Bo ile można.

Ktoś bliski ostatnio mi powiedział, że powinnam siedzieć cicho i robić swoje, bo Mąż na mnie zarabia i jest odpowiedzialny za utrzymanie domu. Hola, hola, chyba o czymś nie wiem. O ile pamiętam, to cała sterta papierów, którymi zajmuję się na co dzień do czegoś służy, że bez tych papierów firma by nie działała, chyba że ja się nie znam...To, że nie jeżdżę codziennie do pracy, że nie odwalam ośmiu godzin w fabryce, to nie znaczy, że nie przyczyniam się do tego, że mamy co jeść... Tutaj też trzeba pamiętać o wszystkim, pilnować, kontrolować, nigdzie się nie pomylić...

Chciałoby się więcej, lepiej, dokładniej, ale samemu się nie da. Nie ma realnej możliwości samemu uporać się ze wszystkim. Chciałoby się czasem zrzucić ten ciężar odpowiedzialności na kogoś bliskiego. Zająć się pracą, domem, czymś swoim bez ciągłego rozglądania się, nasłuchiwania, pilnowania... Bo ile można pędzić w ciągłym napięciu, że coś trzeba zrobić, pamiętać, zorganizować.

Spytałam ostatnio Męża, dlaczego ani razu nie wstał do Filipa, jak był chory... Wiecie co usłyszałam? Że nie wstawał, żeby mnie nie budzić... ??? Dlatego ani razu nie zareagował na kaszel i popłakiwanie. Żebym ja mogła spać? A to, że ja wstawałam? A bo wtedy, to już było za późno, bo i tak się obudziłam, to mogłam pójść... Głupota czy szczyt bezczelności? Ręce opadają...

Jestem zmęczona. Nie fizycznie, choć ciągłe napięcie objawia się też bólem mięśni... Chcę troszkę ciszy, spokoju... poczucia, że ktoś mnie wspiera i na kimś mogę polegać, ale z tym ostatnio kiepsko... Przecież powinnam być wypoczęta, bo dom to miejsce, gdzie się odpoczywa... A ja jestem cały czas w domu czyli ciągle wypoczywam... A Mąż? No przecież dom, to miejsce, gdzie się wypoczywa więc on wypoczywa... I opowiada, jak to ja sobie świetnie radzę... A mam jakieś wyjście?

Czy za wiele wymagam? Nie wydaje mi się... Gdy nie było dzieci i codziennie jeździłam do pracy a była awaryjna sytuacja zaciskałam zęby i ja brałam się za pracę fizyczną. Trzeba było nadrobić, bo czas gonił, a brakowało rąk do pracy, stawałam i ja... Zdarzało się od 5 rano do 17 plus dojazdy... Bo taka była sytuacja... Bo to nasza firma i nasza wspólna odpowiedzialność... Nadal tak jest, nadal zajmuję się tym, na co pozwala mi obecny stan rzeczy... Ale dzieci i dom też są wspólne i też wymagają wspólnej pracy i odpowiedzialności, a gdy sytuacja jest awaryjna spięcia pośladków i wzmożonych wysiłków... Zachorowało dziecko, wszystko stanęło na głowie, dwoję się i troję, żeby wszystko działało jak w zegarku, a pomocy znikąd... Coś tu w takim razie jest nie tak...

Na szczęście Filipkowi lepiej, wszystko wraca do normy, noce pewnie będą spokojniejsze, lepsze poranki, co nie zmienia faktu, że chyba czeka nas poważna rozmowa...

A tego posta pisałam na raty cały wczorajszy dzień... Bo myślałam, że znajdę chwilkę, jak chłopaki pojadą na salę zabaw (też musiałam siłą wypychać, bo klubik piłkarski zorganizował wyjście), ale wtedy obudziła się Zosia. Potem sąsiedzi zaczęli remont (w niedzielne przedpołudnie), potem obiad, potem sprzątanie, potem, potem, potem... Ostatnio ciężko się skupić... Ale powstrzymać się od robienia zdjęć nie mogę... Dlatego zapraszam na Instagram... Tam króluje radość, bo jak patrzę na dzieci, to nie potrafię się smucić, złościć i dołować...

A dziś?
Dziś wyszło słońce... Od rana jestem pełna energii mimo kilku pobudek w nocy... Fi poczłapał do żłobka, Zosia "pomogła" w porządkowaniu sypialni i zasnęła, a ja dalej planuję, działam, kombinuję... Bo chyba będzie w końcu ta wiosna... Mam taką nadzieję...
A jak Wy myślicie? Można już robić wiosenne porządki?
I za dwa tygodnie Święta... Jak ja się cieszę... W takie dni nawet Mężowi zapominam nocne chrapanie...

piątek, 20 marca 2015

Rozdanie w Borsuczkowym domku...

Jak niektórzy pewnie zauważyli, postanowiłam na wiosnę zrobić też coś dla siebie, coś co nie do końca kręci się tylko wokoło moich dzieci. Stąd pomysł na powrót do dawno porzuconego hobby. A hobby tym jest wszelkiego rodzaju rękodzieło. A ponieważ przy dwójce dzieci ogarnięcie takiego dłubania jest troszeczkę trudne, to postanowiłam zacząć od szydełka. Na fali tego pomysłu powstał nowy blog, Borsuczkowy domek..., gdzie będę wrzucała moje nowe twory, do bloga oczywiście dołączył FB i Instagram o tej samej nazwie. Oczywiście, jeśli ktoś jest zainteresowany czymś tam zamieszczonym zapraszam do kontaktu: kontakt@borsuczkowo.pl
Z czasem pewnie oprócz robótek szydełkowych zaczną się tam pojawiać też inne prace. Zobaczymy, jak to się rozwinie.
A na razie chciałam Was zaprosić na rozdanie organizowane właśnie wspólnie z Borsuczkowym domkiem...

Do wygrania jest zestaw:

Od Borsuczkowo:
     MOKOSH Glinka Biała - Kaolin - łagodna dla skóry, usuwa zanieczyszczenia, wygładza i uelastycznia. Cechuje ją lekka i jedwabista konsystencja. Można ją stosować do masek i kąpieli. Produkt 100% naturalny z najlepszej jakości surowca zgodnego z certyfikatem Ecocert.
     ETRE BELLE Wodoodporna kredka do oczu - długo utrzymująca się, miękka kredka typu Eyeliner o kremowej konsystencji umożliwia idealne obrysowanie oczu od rana do wieczora.

Od Borsuczkowy domek...:
       Komplet 6 podkładek pod kubki - 6 podkładek w kształcie kwiatuszka o średnicy ok. 10 cm. Kolor do wyboru z prezentowanych na blogu i FB.


Żeby powalczyć o nagrody, trzeba jak zwykle:
 - polubić FB Mamusiowo i Borsuczkowy domek...
 - udostępnić publicznie plakat konkursowy
 - zaprosić znajomych do zabawy przez otagowanie ich w komentarzu
 - napisać w komentarzu pod postem na FB, że bierze się udział
 - można (nie trzeba, ale będzie mi miło) dodać do obserwowanych oba blogi (Borsuczkowo i        Borsuczkowy domek...)


Zabawa będzie trwała od 20 do 27 marca do północy. Po tym czasie wylosuję zwycięzcę, którego poproszę o podanych danych do wysyłki i wybór koloru podkładek. Jeśli wszystko pójdzie sprawnie, to przed świętami przesyłka powinna być u nowego właściciela.

Życzę miłej zabawy i zachęcam do zaglądania do Borsuczkowego domku i na Instagram...

środa, 18 marca 2015

Zosia i Filip 2015: 11/52.

Ten tydzień od początku był zakręcony. Fifi chodził zakatarzony, ale myśleliśmy, że jakoś przechodzi tego gila. Był coraz bardziej marudny, budził się w nocy z płaczem i musiałam go zabierać do siebie aż w końcu dostał gorączki i skończyło się rumakowanie. Siedzimy więc w domu i zastanawiamy się co dalej robić z chorowitkiem.


A Zosia?
Zosia coraz bardziej ciekawa świata. Już nie wystarcza jej spokojne leżenie i gapienie się w karuzelkę, ona chce zwiedzać, podziwiać, poznawać. Noszona na rękach trzyma już sztywno główkę i ogląda wszystko wokoło, a gdy leży na kocyku, obraca się wokół własnej osi i wyciąga ryjek w stronę, gdzie ją coś interesuje. Jak surykatka ;)


poniedziałek, 16 marca 2015

Miłość się rodzi...

Pierwsze dni po urodzeniu dzieci, zarówno jednego tak i drugiego, to był kosmos. Wszystko działo się szybko. Szpital, potem nowa sytuacja. Pierwszych tygodni po urodzeniu Filipa zwyczajnie nie pamiętam. Nawet zdjęć mam mało. Pamiętam, że szybko wyszliśmy na spacery, do rodziny, na zakupy. Ale wszystko działo się jakby siłą rozpędu. Nie pamiętam fali zachwytu, raczej instynkt, który nakazywał mi pewne zachowania. Bezgraniczne uwielbienie pojawiło się potem, dokładnie nie wiem kiedy, ale widać to choćby po ilości zdjęć w albumach. Zwyczajnie oszalałam. Zresztą co mi się dziwić, Fifi był cudnym dzieckiem. Nadal jest, ale teraz na inny sposób. W pewnym momencie nie mogłam sobie przypomnieć życia bez niego, zakochałam się i każdego chciała zarazić tą miłością.
Z Zosią było podobnie, a zarazem inaczej. Gdy dostałam ją do przytulenia po cesarce byłam bardziej świadoma tego co się dzieje. Łzy, które mi wtedy popłynęły, też były bardziej świadome. Poprzednim razem też były łzy, ale tak jakby wymuszone, bo trzeba się wzruszyć w takim momencie. Pamiętam, jak ktoś na sali operacyjnej zapytał czemu nie płaczę więc zapłakałam. Teraz tego żałuję, że nie wymogłam na nich, żeby mi go dali na dłużej, żebym mogła poczuć to, co czułam przy Zosi, ale też usprawiedliwiam się, że wtedy niewiele mogłam. Taki szpital, takie podejście, a we mnie żal o stracone minuty, godziny dni. Z Zosią w szpitalu był nasz czas i wszyscy starali się nam go ułatwić.
Może dlatego mój zachwyt do Zosi przychodził stopniowo od początku po trochu, a nie tak jak poprzednio, nagle się pojawił po pewnym czasie.  A może dlatego, że z Filipem w domu, miałam mało czasu, żeby delektować się niemowlaczkiem. Wieczorami, gdy zamykałam się z nią w sypialni te wszystkie uczucia rozkwitały, ale w dzień, w pogoni za Filipem, ciężko mi było się skupić na tym co czuję. Czasem rano, gdy nie musiałam jeszcze wstawać, patrzyłam jakie minki strzela przez sen i wzruszałam się strasznie. A za chwilę trzeba było ruszyć do obowiązków matki dwójki dzieci. Były też momenty, kiedy zwyczajnie winiłam Zosię, za brak czasu dla Filipa, za to, że teraz on jest zagubiony, że traci na tym, że pojawiła się Zosinka. To był czas, kiedy Zosię męczyły kolki, wrzaski nie ustawały do północy, a czasem jeszcze dłużej. Fifi nie mógł spać, a ja nie mogłam go utulić. Wtedy były momenty, że Zosi nie lubiłam, a za chwilkę tuliłam ją, bo nie mogłam patrzeć, jak cierpi. Nie wiedziałam co czuję, co się ze mną dzieje.
W pierwszej chwili, gdy zostałam z Zosią sama, zabrałam się za prace domowe. Zosia jest mniej absorbująca niż był Fifi, ale to dzieciaczek więc trzeba mu poświęcić czas. Gdy się za coś zabierałam, a ona się nudziła i pokrzykiwała, zwyczajnie się irytowałam. Szybko zrozumiałam, że nie tędy droga. Mój malutki bobasek szybko rośnie, rozwija się, a ja powinnam się tym cieszyć, a nie ciągle za czymś gonić. Przecież można sobie niektóre rzeczy odpuścić. I powiem Wam, ostatnie dni zachwycam się córką. Turlamy się po podłodze, gadamy, rozśmieszamy, trochę nosimy, trochę śpimy, trochę leżymy. Oczywiście w międzyczasie robię wszystko inne, ale nie w pośpiechu, z uśmiechem na ustach. Można powiedzieć, że robimy to razem, bo gdzie ja, tam i Zosia. Bo zakochałam się we własnej córce, że hej.
A potem wraca Fifula i to jest bardziej jego czas. Wtedy bawimy się i przytulamy, a Tatuś przejmuje Zosinę. Czasem wylegujemy się na kocyku całym stadem. Każdy ma czas dla siebie i każdy ma czas dla każdego. Jest fajnie.
Z perspektywy czasu, żałuję, że nie miałam tej świadomości, jak urodził się Filip. Wtedy nie wiedziałam co z nim robić. To ciągłe zabawianie niemowlaka, gdy tyle rzeczy do zrobienia mnie męczyło, nie potrafiłam się wyłączyć. Żałuję, bardzo żałuję, ale czasu nie cofnę. Tak już jest, że przy pierwszym dziecku człowiek troszkę błądzi. Mi nie miał kto doradzić i teraz widzę, jakie błędy popełniałam. Staram się je naprawić teraz i staram się nie popełnić ich przy Zosi, ale też wiem, że pewnie popełnię inne. Może za troszkę zdecydujemy się na trzecie dziecko, a wtedy będę jeszcze mądrzejsza. Jedno jest pewne, nie ważne jak się rodziła miłość, ważne, że jest to najsilniejsze uczucie jakie czułam w życiu. Kocham moje dzieci ponad wszystko. Potrzebowałam trochę czasu, żeby dojść z tym do ładu, żeby zacząć się tym cieszyć, ale ten czas nadszedł. Nie obiecuję, że nie będę narzekać, bo takie życie, ale obiecuję, że będę się zachwycać swoimi dziećmi.

piątek, 13 marca 2015

Dlaczego nasza przychodnia nie jest na 5...?

Temat naszej przychodni przewija się tutaj przy okazji każdego szczepienia naszych dzieci. Ostatnim razem, gdy o tym pisałam wiele z Was napisało mi, że w Waszych przychodniach jest podobnie. A nawet gorzej, bo w sumie nasza zła nie jest, tylko ma ten jeden "drobny" mankament. 

A co co chodzi?

O to, że zawsze, ale to zawsze, mimo umawiania się na konkretną godzinę, musimy czekać. Staram się za każdym razem ustawiać tak nam dzień, żeby dziecko na szczepienie szło najedzone i wyspane, żeby nie było marudzenia, żeby było miło, przyjemnie i bez stresu, a przez to oczekiwanie wszystko bierze w łeb. Z Filipem było to samo i teraz z Zosią powtórka z rozrywki. Ile to razy słyszałam, że chyba dziecię ma zły dzień, bo marudzi, płacze, wkurza się. Nie, nie ma złego dnia, ale po godzinie w poczekalni jest głodne, zmęczone, śpiące. To niemowlak, ma swoje prawa. Zresztą ze starszym Fifim też jest to uciążliwe. Jak wysiedzieć z takim dzieckiem jak Fi godzinę w poczekalni 3x3 metra, gdzie nie ma nawet stoliczka z kredkami. A nawet gdyby był, to które dziecko tyle będzie zajmowało się jedną rzeczą. Nic dziwnego, że jak w końcu wchodzi do gabinetu, gdzie pełno szufladek, szafek i innych atrakcji, z miejsca chce im to wszystko po swojemu uporządkować. 

Ostatnio z Filipem rzadziej chodzi się na szczepienia, a gdy coś się dzieje, to mamy inną panią doktor, która przyjmuje prywatnie. Z całą sympatią dla pani doktor z przychodni, ale potrzebujemy kogoś, kto w razie potrzeby zadba o nasze dziecko, a pani doktor już na pierwszej wizycie zastrzegła, że ona numeru telefonu nie podaje, że nie prowadzi wizyt domowych i, że gdyby coś, to mamy od razu kierować się na izbę przyjęć szpitala dziecięcego. Ale urodziła się Zosia i męka szczepień w pierwszym roku życia zaczyna się od nowa. A tym samym te opóźnienia, które są jeszcze bardziej irytujące, gdy staję na głowie, żeby być na czas. 

No i wczoraj nerwy mi puściły. A na moją skargę usłyszałam, że w prywatnych gabinetach to mogę się skarżyć, bo jak płacę, to mogę wymagać, a u nich zawsze są spóźnienia i powinnam się przyzwyczaić. Po pierwsze, skoro zawsze są spóźnienia, to chyba trzeba by było coś z tym zrobić. Po drugie, to chyba tutaj też płacę, prawda? Jestem ubezpieczona, co miesiąc płacę składki do ZUS'u? Na co to idzie? Przypadkiem nie na utrzymanie takich przybytków, jak nasza przychodnia? Pominę już fakt, że akurat wczoraj szczepiliśmy na rotawirusy, a to szczepienie, jak wiecie bezpłatne nie jest, ale nawet te obowiązkowe, gdy chcemy uniknąć kłucia x razy, do tanich nie należą. Pominę też fakt, że gdy tylko mogę, korzystam z prywatnej opieki medycznej, ale w tym wypadku innej możliwości nie mam. Mogę co najwyżej szukać innej przychodni i mieć nadzieję, że tam będzie lepiej. No, ale nie mam też pewności czy nie będzie gorzej, bo tutaj tylko do tych spóźnień mogę się przyczepić. Mam wrażenia, że w takich przychodniach nadal gdzieś ukrywają się dawne czasy. Może jestem idealistką albo nie znam życia, ale chyba można inaczej. Jak to jest możliwe, że tak miłe panie, i lekarki, i pielęgniarki, i położne, podchodzą do pacjenta w tej kwestii tak lekceważąco. Przecież rodzice niejednokrotnie nie mają całego dnia na siedzenie w poczekalniach. Jestem w stanie zrozumieć kolejki na "dzieciach chorych", tutaj są okresy, gdy jest ogrom zachorowań, trzeba to jakoś ogarnąć, choć też pewnie dałoby się lepiej pzrzy odrobinie zaangażowania, ale na szczepieniach, gdzie umawiamy się z wyprzedzeniem, na konkretną godzinę. Nie jestem w stanie tego pojąć. I tak dopasowujemy się, jak możemy, ale mamy dwójkę dzieci, mamy swoje sprawy, plany, umawiamy się na godzinę, zakładamy ile nam to może zająć. Wiadomo, czasem może coś się zdarzyć, ale zawsze, bez wyjątku...?

Byłabym skłonna wystawić naszej przychodni najlepszą ocenę. Mała, kameralna, blisko domu. Położne i pielęgniarki miłe, chętne do pomocy. Pani doktor z super podejściem do dzieci, słuchająca rodziców, nie narzucająca swojego zdania. Ale te spóźnienia... Może faktycznie przesadzam i mam za duże wymagania, może powinnam się przyzwyczaić i zacząć przychodzić pół godziny później? Ale ja tak nie potrafię. A poza tym, pewnie wtedy wszystko poszłoby zgodnie z planem.


A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Przesadzam, jestem przewrażliwiona, powinnam zacisnąć zęby i się nie odzywać? Czy może mam rację i trzeba na takie szczegóły zwracać uwagę, żeby było lepiej?

środa, 11 marca 2015

Zosia i Filip 2015: 10/52.

Mija tydzień za tygodniem, a ja już teraz nie pamiętam, jak to było bez dzieci. Ciężko mi nawet sobie przypomnieć czas, kiedy Fi był jedynakiem, bo przecież prawie połowę tego czasu, Zosinka była już obecna jako matczyny brzuchalek. 
A oto moje bobasy w 10 tygodniu roku:


Fifi odzyskał trochę apetytu, ale marudzić marudzi dalej. Jeść chce tylko to, na co ma ochotę i woli się zagłodzić niż wziąć do buzi coś co akurat my chcemy mu dać. Jego hitem i ostatnim zapychaczem jest suchy chleb. Potrafi się nawet popłakać, jak widzi, że brukamy chlebek masełkiem.
 

Zosia problemów przysparza proporcjonalnie mniej choć już teraz trzeba stawać na głowie, żeby ją zająć w czasie aktywności. Nudzi się to nasze dziewczę, a jak się nudzi, to marudzi. Najbardziej lubi nasze mordki wiszące nad nią i robiące minki.

poniedziałek, 9 marca 2015

Łóżkowe trójkąty... a nawet czworokąty...

Nasz Fifiś nigdy nie był specjalnie przytulaśny jeśli chodzi o spanie. Potrzebował przestrzeni, strasznie się wiercił, nie lubił stłamszenia. W zasadzie sam zdecydował, kiedy wyniesie się z łóżka rodziców i nie będzie już potrzebował zabierania do nas w środku nocy. Odkąd zamieszkał w swoim pokoiku, nawet nie specjalnie przychodził rano do nas. Czasem, gdy chciałam odespać, jakby na złość wbiegał do sypialni, trzaskał drzwiami, przekoziołkował się po mnie, rozbudził i sobie poszedł. O przytulaskach mowy nie było.

Zosia chyba idzie w tej dziedzinie w ślady brata. Praktycznie od samego początku nie miała problemu ze spaniem w łóżeczku. Zabieram ją w nocy albo nad ranem bardziej z mojej wygody i mojej potrzeby bliskości niż z jej fanaberii. Na rękach zdarza jej się usypiać, ale po krótkim czasie zaczyna się wiercić, bo jej niewygodnie. Ciepełko lubi bardziej niż Filip, dlatego jeszcze daje się przykrywać, ale o rożkach, becikach czy otulaczach mowy być nie może. Księżniczka lubi się wiercić, ale w przeciwieństwie do brata, nie wybudza się przy tym zbyt często.

No i można by powiedzieć, że mam fajnie. Wysypiam się, mam łóżko dla siebie.
Z tym wysypianiem mogłabym dyskutować, bo wchodzi jeszcze kwestia Szanownego Pana Małżonka, który to nie liczy się ani ze mną, ani z Zosinką i chrapie nam nad uszami niemiłosiernie. Skutkuje to wiecznymi nocnymi manewrami, bo to on wstaje i się wynosi, to ja chodzę po domu, żeby odpocząć od tych dźwięków, to i tak obudzona wstaję do Filipa albo usypiam obudzoną Zośkę. No ale jeśli chodzi o dzieci, to śpią przyzwoicie i narzekanie byłoby grzechem. Ale ostatnio zaczęło się coś dziwnego dziać z Fifulem. Trzy razy obudził się w nocy z dziką histerią, płaczem nieutulonym, nie byłam w stanie go uspokoić, dopiero po długim czasie kładł się z powrotem, ale spać nie chciał, leżał i patrzył. Do tego zapałał miłością do naszego łóżka. Mocno chce mi towarzyszyć, gdy karmię wieczorem Zosię. Siedzę wtedy na łóżku przy ściemnionym świetle i Fi przychodzi też się przytulić. Pozwalam mu na to, bo to przyjemne i nie chcę, żeby czuł się odepchnięty. Podobnie ma się sytuacja rano. Też przychodzi do mnie do łóżka, przytula się, głaszcze Zosię, bierze ją za rączkę, pogada, pośpiewa i dopiero razem wstajemy. Czasem bywa to męczące, zwłaszcza, gdy wyrywa mnie ze snu, ale jest takie fajne, że zaraz zmęczenie mija. W końcu mam to, czego zazdrościłam innym mamom - rodzinne poranki w wyrku...

Zazdrościłam też zawsze innym mamom dzieci, które w nocy przychodzą się poprzytulać. Teraz wiem, że nie miałam za czym tęsknić. Zwłaszcza, że ta przyjemność spadła na mnie nieoczekiwanie ostatniej nocy. Infrastruktura łóżkowa nie była przygotowana na przyjęcie jeszcze jednego lokatora. Zwłaszcza zapłakanego i niewiedzącego czego on tak w zasadzie chce. No ale przybył i trzeba było sobie jakoś radzić. Zosia na środku więc ja z Fifiniem musiałam się upchnąć na jednej połowie, między synkiem a córką, powyginana w pałąki. M. na drugiej połowie, ale niedługo, bo chrapiącego nie wytrzymałam i pognałam do salonu. Jedna mała kołderka na naszą trójkę, bo Fi nagle zapałał miłością do przykrywania. Zosia zmarznięta, ja obolała. Masakra. I o dziwo ani na chwilkę nie zawitała mi do głowy myśl, żeby odnieść go do niego do łóżeczka, żeby dać go M. na ululanie. Gnieździliśmy się na kupie do 8 kiedy to Fi przetoczył się po nas i oznajmił, że on wstaje. Z uśmiechem na pyszczku. Ze mną i z Zosią było gorzej. Ja pogniecione cała, a Zosia przestraszona. Szybko jednak doszliśmy do siebie i szczerze powiem, że mogłabym tak częściej. Teraz się jakoś przygotuję, zrobię miejsce na wszelki wypadek, bo spanie z dzieciorkami jest fajne... Byle nie zbyt często ;)

piątek, 6 marca 2015

Gdy mama choruje...

- Kochane dzieci, kiepsko się czuję, muszę wziąć dzień wolnego, poradzicie sobie?
- Oczywiście mamusiu. Połóż się spokojnie, a my pójdziemy do pokoju się pobawić, potem wróci Tatuś i zrobi ci gorącą herbatkę i pyszny obiadek, bo my wiemy, że nam nie wolno do kuchni. Nic się nie martw i odpoczywaj.

O Matko!!! Jakie to piękne. Tak piękne, że w tym momencie budzi mnie dziki jęk zza ściany, a jak próbuję dojść do siebie i odgadnąć co się dzieje, dostaję malutką piąstką prosto w oko. Tak zaczyna się mój dzień. Dzień, w którym w każdej minucie mam wrażenie, że umieram. Raz z większą, raz z mniejszą intensywnością, ale to wrażenie nie znika ani na minutę.

Już od weekendu rwało mnie w kościach, rypało w stawach, bolały mnie mięśnie i narzekałam na barki. Myślałam, że to zwykłe przeciążenie lub nerwobóle zwłaszcza, że do tego dochodziło pobolewanie głowy. No niestety, te wszystkie składowe zapowiadały całkowite rozłożenie organizmu na łopatki i pewnego poranka poczułam, że jest źle.

Pamiętam taki stan z dawnych czasów, jeszcze licealnych. Wtedy, gdy budził mnie ból gardła i ogólne rozbicie, leciałam po pomoc do babci. Gorące kakao, pyszny rosołek i cały dzień pod kocykiem przed telewizorem. To były czasy. Ależ się wkurzałam, że babcia krzyczała, jak chciałam umyć włosy, bo odwiedzał mnie chłopak. Teraz bym chciała, żeby tak ktoś na mnie pokrzyczał. Albo kazał założyć cieplejszą kurteczkę, gdy się wybiera na urodziny do babci, a za oknem wichura, że łeb urywa...

Pamiętam też taki stan z czasów studenckich. Wtedy, gdy wstawałam nijaka, wysyłałam smsa do kolegi, żeby się po mnie nie fatygował, bo choruję i robiłam sobie grzańca (o 10 rano, o zgrozo). Zasiadałam pod kocykiem i nadrabiałam lektury, a gdy było już ze mną gorzej, mama wysyłała po mnie delegację i wracałam na łono rodziny, gdzie wylegiwałam się nie musząc nic robić. Ach, to były czasy.

A teraz? Teraz nie dość, że nikt nie kazał mi założyć cieplejszej kurteczki, to nikt też nie uraczył mnie gorącą herbatą, a o spokojnym wylegiwaniu się, mogę tylko pomarzyć. Ratowanie się specyfikami aptecznymi też jest mocno ograniczone z racji małej przyssawki. I tak obudziłam się pewnego poranka z piekielnym bólem gardła, bólem głowy, bólem stawów, bólem wszystkiego i zdałam sobie sprawę, że na  chorowanie nie będę miała czasu przez najbliższe kilkanaście lat. Nie ważne, że każdy jęk dziecka wwierca mi się w mózg, nie ważne, że mięśnie odmawiają posłuszeństwa, że czułe słówka jakoś nie chcą przejść przez obolały przełyk. Tu nie ma L4, tu nie ma urlopu, nie ma że nie chcę, że nie mogę. To jest macierzyństwo, trzeba zaciskać pięści i dawać radę. I tak mam szczęście, że w momencie, kiedy ja się rozchorowałam, moje dzieci są zdrowe, że Fifi chodzi do żłobka i że śpią w nocy. A choróbsko kiedyś minie i wszystko wróci na normalne tory. Tylko czasem tak smutno, że tych co się troszczyli już nie ma, a ci co będą się troszczyli (mam nadzieję), jeszcze są za mali. Pozostaje mi tylko jedno, gdy dzieciaczki pójdą już grzecznie spać, zrobić sobie herbatkę z cytryną, zawinąć się w kocyk i te dwie godzinki poczuć się jak za dawnych czasów. I mieć nadzieję, że kolejny poranek przyniesie poprawę...

A Wy Kochani? Chorujecie czasem? Udaje Wam się wypocić choróbsko w spokoju pod kołderką czy mimo dreszczy nie odpuszczacie ani jednego ze swoich obowiązków? A może macie kogoś, kto na ten czas staje na wysokości zadania i troszkę odciąży? A może dzieci do dziadków i leżenie do góry brzuszkiem?

środa, 4 marca 2015

Zosia i Filip 2015: 9/52.

Jeszcze wczoraj ten post wyglądałby inaczej. Miałam już wybrane zdjęcia. Filipek z mega guzem, Zosia na kocyku na podłodze. Ale dostałam od siostry ciotecznej zdjęcia z naszej rodzinnej uroczystości, z 80 urodzin mojej babci, a prababci dzieciaczków i nie mogłam się powstrzymać. Absolutnie, moje dzieci wyszły na tych fotkach najlepiej.


Zosia zaskoczyła wszystkich swoim spokojem, ani razu nie zapłakała, grzecznie przyglądała się wszystkim zaglądającym do wózka, a potem podziwiała świat z naszych ramion.
A Fifi wystąpił jako starszy brat dzielnie prezentując siostrzyczkę. Oczywiście jeść nic nie chciał, ale torcikiem nie pogardził.
Także pierwsze wyjście do ludzi z dwójką dzieci mamy zaliczone. Nie było tak źle. Restauracja nie ucierpiała, nikt nas nie chciał wypraszać, można planować kolejne imprezy...

poniedziałek, 2 marca 2015

2 miesiące...

Gdyby luty miał 29 dni, to właśnie 29 lutego nasza Zosia skończyłaby 2 miesiące... Niestety luty nie miał 29 dni, więc Zosia nadal nie skończyła 2 miesięcy... Żartuję, oczywiście, że skończyła... Mam w domu dwumiesięczną pannicę. Jak zwykle w takich sytuacjach, napiszę: ależ ten czas szybko leci... To takie banalne, a zarazem prawdziwe, że aż się boję, co będzie dalej. Ani się obejrzę, a mi zacznie przyszłych zięciów do domu przyprowadzać.

A na poważnie.
Zosia mi rośnie jak na drożdżach. Rozwija się w tempie zaskakującym. Mam wrażenie, że Fifi przy niej był żółwiem. A może to ja teraz więcej rzeczy zauważam.
Zosinka jest niesamowicie kontaktowym, wesołym dzieciaczkiem. Każdego poranka wita mnie uśmiechami i gada, gada, gada... Jest radosna, rzadko kiedy płacze, pokrzykuje oczywiście, ale radośnie. Wchodzi w interakcje z otoczeniem, ogląda potworki latające nad łóżeczkiem, śmieje się z naszych min, niepokoją ją obcy, ale gdy zauważy, że mają pokojowe zamiary, od razu strzela minką słodzinką. W dzień, gdy jesteśmy same, leży sobie grzecznie i daje mamie zająć się innymi obowiązkami, czeka na swoją chwilkę, kiedy sobie pogadamy i pośmiejemy się. Gdy jest śpiąca po prostu zasypia słodko. Gdy jest głodna, oznajmia to pokrzykiwaniem. Czasem chce być ponoszona, czasem pobujana, ale nie przesadza z tymi żądaniami. Wieczorkami trochę pomarudzi albo pokrzyczy, ale każdy ma przecież do tego prawo.
Powoli zaczyna sobie regulować karmienia tak, że mnie nie zamęcza. Wiadomo, czasem chce po prostu być blisko, a że nie używa smoczka, to wykorzystuje mnie, ale zazwyczaj, gdy jest głodna, to się naje i jest szczęśliwa. Wieczorem już wie, że będzie szła spać i wtedy najada się za dwóch albo i trzech. Zasypia sama w łóżeczku i śpi mocno, że w zasadzie mało co jest w stanie ją obudzić. A śpi też długo, bo rekordem była godzina 6.40 ciągiem od 22. Można powiedzieć, że mam cudowne dziecko (tylko, żebym teraz nie zapeszyła). Prawie bezproblemowe.
Ostatnio wypuściliśmy się rodzinnie na obiad do restauracji z okazji 80-lecia naszej prababci i też dziecko ideał. Pospała, pogaworzyła, dała się ubujać do snu cioci, podjadła i znów przysnęła. Tylko czekać wiosny i można się wypuszczać pod parasoleczki na naszą piękną Starówkę. Po cudach, jakie wyczyniał nam Fifulec, to bardzo miła odmiana. Mówię - dziecko idealne.

A ja codziennie podziwiam i się zachwycam. I boję się, że ten czas tak szybko leci, że już jutro będzie inaczej, że już nigdy nie będzie tak samo. A jednocześnie, nie mogę doczekać się tych zmian. Uwielbiam na nie patrzeć. Uwielbiam patrzeć na nowe gesty, uwielbiam słuchać nowych dźwięków, uwielbiam jej nowe minki i uwielbiam zdziwienie z jakim odkrywa swoje możliwości.


Córeńko, rośnij nam zdrowo, kolorowo. Daj się Matce nacieszyć tym stanem zachwytu bezkrytycznego zanim nadejdzie okres buntu i hejtu i zanim zmienisz się w takiego zbuntowanego potworka, jakim jest Twój brat (swoją drogą, jest słodkim potworkiem choć czasem irytującym;). Uśmiechaj się do nas co rano i odkrywaj z nami świat, a my w zamian będziemy Cię kochać każdego dnia bardziej i bardziej...

A Matka nadal nie może uwierzyć, że jest Matką Córeczki...