środa, 30 września 2015

Ratunku, mam ochotę zapaść się pod ziemię!!!

Od dziecka mam spore problemy z samooceną. Jestem wstydliwa, łatwo mnie zbić z tropu i pozbawić pewności siebie. Choć znam swoją wartość, mam duży problem z tym, że może inni mnie źle oceniają, może nie dostrzegają moich atutów czy zalet. Gdy byłam młodsza traciłam rezon od razu, gdy ktoś idący z naprzeciwka się uśmiechnął, bo wydawało mi się, że śmieje się ze mnie. Miałam kompleksy choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie do końca miałam ku temu powody. Wiele osób mi zazdrościło pozycji w klasie, wyglądu, tego z jakiej rodziny pochodzę, z kim się spotykam, a ja nie dawałam tego po sobie poznać, ale byłam zakompleksioną myszką, która swoim przebojowym stylem życia chciała coś innym udowodnić. Po latach, gdy już się ogarnęłam z sobą, przeanalizowałam troszkę i wiem, skąd to się wzięło, ale nie chcę tego rozgrzebywać.

Teraz jest o niebo lepiej, muszę iść przez życie z podniesioną głową, są przecież dzieci. Nie mogę czegoś nie załatwić czy zrobić, bo się wstydzę czy krępuję. To ja powinnam stać za nimi muren, być pewna siebie i ich. Raz mi to wychodzi, raz zaciskam zęby i się zmuszam mimo, że wszystko wewnątrz krzyczy, że tego nie zrobię. Nabrałam pewności siebie i, choć czasem, gdy ktoś mnie skrytykuje, popłynie mi łezka po policzku, staram się tym nie przejmować. Ja znam swoją wartość, a inni niech sobie myślą co chcą. To samo tyczy się też bloga. Na początku przechodziły mnie dreszcze za każdym razem, jak przychodził jakiś komentarz. Bałam się krytyki, oceniania. Teraz podchodzę do tego bardziej na luzie, z dystansem. Przecież każdemu nie dogodzę, to moje życie, moje zdanie, dzielę się tym z Wami, poddaje ocenie, przyjmuję ją na klatę, ale to nadal moje życie i moje zdanie.

Aż przychodzi taki jeden dzień, że mam ochotę schować się pod łóżko i nie wychodzić nigdzie. Wiem, że to głupie, ale nie mogę od wczoraj przestać płakać. Nie mogę na siebie patrzeć w lustrze. Mam wrażenie, że ta pewna siebie dziewczyna gdzieś znikła w przeciągu chwili. A wszystko z powodu mocno nieudanej wizyty u fryzjera. To tylko pokazuje, jak krucha jest ta moja pewność siebie, skoro nawet niewielka niedoskonałość w wyglądzie jest w stanie sprawić, że tracę odwagę. Bo jak na przykład mam wykłócać się o swoje racje, gdy sama mam ochotę zapaść się pod ziemię.

Coś w tym chyba jest, że gdy my czujemy się dobrze w swoim ciele, w swoim ubiorze, ze swoim wyglądem, to i jesteśmy śmielsze, pewniejsze, wierzymy w siebie. Wtedy nawet przeciwności stają się do przeskoczenia, wtedy inni mogą sobie gadać, bo my przecież wiemy swoje. 

Kurcze, wyrzuciłam to z siebie i jest mi lepiej. Chcę się wziąć w garść, przestać się przejmować, ale zaraz staję przed lustrem i widzę to "coś" i chce mi się śmiać. Śmiać przez łzy.

poniedziałek, 28 września 2015

Usypianie dwójki - zadanie z gwiazdką...

Gdy miała się urodzić Zosia, myśleliśmy o wszystkim. Planowaliśmy co, jak, kiedy. Jak będzie wyglądał nasz plan dnia, jaki będzie podział obowiązków, kto, kiedy, co będzie robił. Ale jak to z planami bywa, można sobie planować, a wychodzi jak chce. Zwłaszcza, jeśli plany dotyczą dzieci.

A plan był prosty. Ja karmię i usypiam Zosię, a M. układa do snu i usypia Fifula. Nikt jednak nie przewidział, że i jedno i drugie będzie w tym samym czasie domagało się mamy. No i zaczęły się schody. Zośka się darła pierwszy miesiąc, bo męczyły ją kolki, trzeba było lulać. Fifi zagubiony domagał się mamy. Potem chwilka oddechu, bo chyba dwójce się znudziło i zasypiały spokojnie, same, odłożone do łóżeczek. A potem zaczęły się tance, hulańce i zabawy.

Od dłuższego czasu wieczory u nas w domu to szaleństwa na zmianę raz jednego, raz drugiego dziecka. Gdy Zosia zasypiała jak aniołek, Fifi stawał na głowie, wyciągał dziesięć książeczek, śpiewał, znów stawał na głowie, uciekał z łóżka, biegał po domu, do spania było mu zdecydowanie daleko. Zdarzało się, że budził Zosię i mieliśmy kociokwik do 23. Jak Filipkowi minął okres wieczornych szaleństw, swoje 15 groszy dołożyła Zośka. Ona też pragnęła, i w zasadzie pragnie nadal, towarzystwa mamy. Zdecydowanie najlepiej śpi jej się przy biuście, odłożenie jej do łóżeczka jest mega problemem. Zofia włącza od razu żałosny jęk, staje, wyciąga rączki, przewraca się, bo już jest śpiąca, ale bez mamy spać nie chce. W nocy odpuszczam i pozwalam jej spać ze sobą, ale wieczorem, umówmy się, należy mi się godzinka świętego spokoju i zależy mi na tym, żeby dzieciaki spały więc cierpliwie przychodzę, przytulam, usypiam i próbuje odkładać. I tak pięć, dziesięć, piętnaście razy aż w końcu uśnie na kołderce, wywrócona w drugą stronę, z główką przy szczebelkach.
Oprócz zamiennych atrakcji, raz na jakiś czas dzieciaki fundują nam bonus czyli postanawiają szaleć razem. Wtedy mam problem, bo z rozdwojeniem się bywa u mnie ciężko, a dzieci upatrzyły sobie mnie jako ulubioną przytulankę i nie dają się przechytrzyć tatą.  Biegam więc między jednym a drugim pokojem. Jednemu czytam i śpiewam, drugie karmię i przytulam i tak po tysiąc razy. Nie muszę Wam chyba mówić, jaką satysfakcję mam, gdy w końcu zasnął. 


Ale, żeby było jasne, wieczorne zasypianie to pikuś w porównaniu z zasypianiem w dzień. O tyle o ile na tygodniu Fi jest w przedszkolu, to w weekend zsynchronizowanie drzemki, żeby i Zofia i Fifi spały w tym samym momencie, to jest zadanie z gwiazdką. Z Filipem jest o tyle łatwo, że w przedszkolu śpi wcześnie, a w domu go troszkę przetrzymujemy i potem pada jak zabity, ale Zofia czasem po prostu odmawia spania. Efekt tego taki, że śpią na zmianę, budzą się nawzajem, marudzą z tego powodu, a my siedzimy cały dzień w domu, bo staramy się je uśpić. A na sam koniec, gdy w końcu wyjdziemy, to któreś i tak zaśnie nam w samochodzie. Czasem jednak się udaje i wtedy rozpiera mnie duma z siebie, że się udało.

Żeby tego było mało, to Zosia jeszcze sypia przed południem. I co jeśli Fifi jest w domu? A no ciężko, bo koniecznie musi wtedy śpiewać, przytulać się, krzyczeć, ładować się do sypialni czy do łóżeczka. Jak M. jest w domu, to wyganiam ich na spacer czy zakupy, ale gdy go nie ma, to już zaczynają się schody. Jeśli czekacie na jakiś mój sposób na uśpienie niemowlaka, jak w domu szaleje dwulatek, to go tutaj nie znajdziecie, bo zwyczajnie go nie mam. O ile, gdy razem idą spać, udaje się je jakoś wsadzić do łóżek i biegając między pokojami, uśpić, to, gdy trzeba położyć spać samą Zosię, jest to czysty przypadek. Zośka pada, jak już jest tak zmęczona, że pada. Nie ma w tym żadnego sposobu, to jest przypadek. Jak nie padnie, to można w domu oszaleć, ale na to też nie mam wpływu.

Tak to właśnie u nas wygląda. Do usypiania dodać mogę opowieść o tym, jak sprawić, żeby raz uśpione dzieci spały jak najdłużej i się nawzajem nie budziły. To też ostatnio moje hobby. Nie powiem, jest wesoło, a będzie jeszcze weselej, bo podejrzewam, że będzie jeszcze wiele takich sytuacji, że dzieciakom nie będzie razem po drodze i będę się rozdwajała, żeby zadowolić i jedno i drugie. Ale, tak jak już pisałam, satysfakcja, gdy w końcu się uda, jest nie do opisania.

piątek, 25 września 2015

Gdy zdrowia nie ma...

Uprzedzano mnie, że choroba, na którą choruję jest przewlekła, że można ją wyleczyć, ale to trwa i nie zawsze znika bezpowrotnie, że nawroty się zdarzają i to nawet często. Uprzedzanot, że już do końca życia mogę być skazana na leki, które nie do końca są obojętne dla mojego organizmu. Uprzedzano, że trzeba o siebie dbać, oszczędzać się, nie denerwować. Uprzedzano, ale ja wierzyła, że ze mną będzie inaczej. Przecież przez dwa tygodnie hormony spadły o połowę. I to na bardzo małej dawce leku, takiej, która jest bezpieczna dla Zofii. Nawet pani doktor przecierała oczy i była dobrej myśli. Z tygodnia na tydzień było lepiej, wracała energia, chęci do działania, zaczęłam się wysypiać i ciągle obniżaliśmy dawki leków. Aż do teraz.

Dwa tygodnie temu po raz kolejny pani doktor zmniejszyła mi dawkę leku i od tego czasu zaczęło mi się pogarszać. Na początku myślałam, że to zmęczenie. Nie ukrywałam nigdy, że moje dzieci są mocno absorbujące i trzeba im poświęcić bardzo wiele w dzień, a ostatnio nawet i w nocy. Byłam niewyspana i zmęczona, miałam coraz mniej siły, coraz mniej mi się chciało wstawać z łóżka czy coś zrobić dodatkowego. Coś zaczęło mi świtać, gdy obudziłam się w nocy i jakoś średnio chciało mi się spać, mocno waliło mi serce mimo leków wyciszających, ale nadal tłumaczyłam to sobie nerwowym dniem. Mocno zaniepokoiłam się, gdy podczas karmienia Zośki zauważyłam, że trzęsą mi się ręce. W zasadzie wtedy już wiedziałam, że wraca to samo. Cały czas miałam nadzieję, ale niestety, badania potwierdziły moje przypuszczenia. Wróciłam do stanu w jakim byłam dwa tygodnie po rozpoczęciu leczenia. Podłamałam się.

Podłamałam się, bo ciężko chorować, gdy nie ma się wsparcia z zewnątrz. Gdy nie ma się pomocy, gdy nie można odpocząć, odespać, odsapnąć, bo nie ma mnie kto zastąpić. Jest mąż, owszem, ale mam wrażenie, że on nie do końca rozumie co się dzieje. Pewne rzeczy w domu zrobi, jak go poproszę, ale to nie wszystko czego ja bym w tej chwili oczekiwała. Ja tłumaczę, on mówi, że rozumie, ale nic się nie zmienia, a ja mam wrażenie, że jestem w tej chwili strasznie samotna. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby to było coś gorszego niż upierdliwa nadczynność tarczycy. A do tego to uczucie, że nie jestem w stanie podołać swoim obowiązkom, bo zwyczajnie nie mam siły. I boję się co będzie dalej, bo przecież leczenie się zatrzymało, a nawet cofnęło..., a jak teraz tak szybko nie minie?

Nie wiem, czy to jesień, czy choroba, czy zmęczenie, ale ostatnio jestem strasznie zawieszona, pełna obaw, momentami smutna, żeby za chwilę zebrać w sobie siły i biegać z dzieciakami za zabawkami. Rozchwiana jakaś taka jestem, zapominalska, czasem przybita, a czasem rozleniwiona. Staram się myśleć pozytywnie, ale czasem się mi nie udaje. Do tego dochodzą jeszcze zaburzenia smaku, które męczą mnie od jakiegoś miesiąca i też lekarze nie wiedzą co się dzieje. Mam troszkę doła. Wybaczcie zatem, że czasem znikam i się nie odzywam. Nadrobię, nadrobię, obiecuję. Czasem zwyczajnie potrzebuję czasu dla siebie, gdy Zosia śpi, siadam i patrzę w sufit. Resetuję się...

wtorek, 22 września 2015

Mr. Jeckyll i dr Hyde...

Pewnie zauważyliście, że ostatnio troszkę mało tutaj Filipa. Co chwilkę pojawia się post o nowych umiejętnościach Zofii, a o Filipiastym cicho sza. Ale Fifi jest, cały czas jest i zaznacza swoją obecność momentami bardzo głośno. Zauważamy go my, zauważa Zofia, ale i pewnie zauważają sąsiedzi, którym się dziwię, że do tej pory nie zadzwonili na policję, bo dźwięki dochodzące z naszego mieszkania przypominają dźwięki jakiejś makabrycznej zbrodni.

To, że Zośka się wydziera, gdy klepnie tyłkiem na podłogę podczas wspinaczek. Luz. Pokrzyczy, przytuli się i się uspokoi by znów się wspinać. Ale to co wyczynia Filip odkąd tylko pojawi się po przedszkolu w domu może zmrozić niejedną krew. 

Filip to ostatnio Jeckyll i Hyde. Typowe rozdwojenie jaźni.

Pierwsze wcielenie.
Przytulasek, milusiek, kochane dziecko, mój syneczek. Buzi, przytulenie, zabawki, książeczki, obiadek. Bobas do rany przyłóż. Przynosi Zosi smoczka czy chrupka, mi oddaje telefon nieopatrznie zostawiony w zasięgu jego małych łapek, opowiada co było w przedszkolu, co będzie robił, śpiewa, tańczy, recytuje. Układny, że hej. Gdy trzeba na nóżkach przejść, idzie na nóżkach. Gdy chcemy go wsadzić do wózka, sam wchodzi. Wieczorem bajeczka, całus, dobranoc i śpi. Rano przyjdzie, przytuli, pocałuje, zje śniadanko, obejrzy bajeczkę, ząbki umyje, ubierze się i w podskokach pójdzie do przedszkola.

Drugie wcielenie.
Przemiana następuje nagle, nie wiadomo kiedy, pod wpływem malutkiego impulsu. Coś mu się nie spodoba, czegoś nie dostanie, czegoś nie chce i awantura gotowa. Krzyczy, rzuca się na podłogę, rzuca przedmiotami. Gdy jesteśmy poza domem, ucieka, wyrywa się i nadal krzyczy. Krzyczy również, gdy Zosia krzyczy. Krzyczy, bo nie chce jeść, nie chce się kąpać, nie chce tego czy nie chce tamtego. Nawet na basenie, na który zawsze lubił chodzić, teraz czasem wprawia go w rozpacz. 
Do tego znów wróciły mu głupie pomysły. Potrafi w przeciągu dwóch minut roznieść pół mieszkania. Wylewa napoje, wyciapuje moje kremy, wyrzuca wszystko z szafek...


Przyznam szczerze, że ostatnio ciężko mi to wytrzymać. Nie wiem co mam robić. Tłumaczę, przytulam, spędzam czas tylko z nim, ale przecież całego czasu nie mogę poświęcić jemu, bo Zośka już jest w takim wieku, że też jest zazdrosna. Czasami się zastanawiam czy jakiekolwiek atrakcje mają sens, jak po początkowej radości następuje awantura i płacz. Dlatego też mało o Filipie piszę tutaj, bo nie chcę w złości czy bezsilności wylewać swoich żali, a gdy Fifi ma swoją fajną fazę, to zwyczajnie nie mam czasu, bo dobrze się bawimy.
Jest moim kochanym synkiem i daleka jestem od obwiniania go o coś. Bliżej mi do stwierdzenia, że w tym wszystkim on też jest biedny i poszkodowany. Nie mogę patrzeć, jak płacze, ale naprawdę, czasem nie wiem o co mu chodzi. Z drugiej strony, nie możemy mu pozwalać na wszystko tylko dlatego, że wpada w rozpacz. I tak dzień w dzień krzyk, awantury i płacze, przytulanie, tłumaczenie i uspokajanie, żeby za chwilę dobrze się bawić. A wieczorem, gdy już dzieci zasnął, zwyczajnie padam na twarz, ale też mam je ochotę wyprzytulać, bo są takie słodkie...

piątek, 18 września 2015

Borsuczkowy pomysł na obiad: kapuściane placuszki z sosem chrzanowym.

Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wieczny problem z pomysłami na obiad czy kolację. Codziennie myślę, planuję, wymyślam, szukam inspiracji. Nie jest łatwo tak karmić rodzinę, żeby było smacznie, różnorodnie i ciekawie. Staram się bardzo i wiecie co, ostatnio oberwało mi się komplementem, który aż mnie wyniósł na wyżyny. Otóż, mój M. powiedział, że domowe smaki, to takie, które mu się kojarzą ze mną, bo w swoim domu rodzinnym nie zaznał gotowania z uczuciem. Faktycznie, u mojej teściowej króluje "schabowy z piersi kurczaka", sałatka jarzynowa i placki z jabłkami, a z przypraw - sól. I tak zawsze, i tak bez przerwy, o ile gotuje oczywiście, bo ostatnio i z tym różnie. Także poprzeczki wysoko nie mam podniesionej, ale i tak się staram, bo ja moje smaki dzieciństwa mam i mam do czego równać. Tak jak gotowała moja babcia Zosia, mało kto gotuje. Smacznie, z pasją, z uczuciem, dla nas. 

Ale do rzeczy. Właśnie dlatego, że chcę dogodzić mojej rodzinie kulinarnie, szukam coraz to nowych pomysłów. Wiem, jakie to trudne wymyślić coś fajnego, ale i nie pracochłonnego na obiad. Dlatego raz na jakiś czas będę Wam tu podrzucać takie fikuśne przepisy. I dziś mam właśnie taki mój ostatni pomysł na... No właśnie, na co? Ja zrobiłam na obiad, ale myślę, że na kolację nada się znakomicie. Panie i Panowie, oto kapuściane placki z sosem chrzanowym....

Potrzebujemy (na placki):
  • biała nieduża kapusta , ok 1 kg,
  • 2 szklanki mąki,
  • 4 jajka,
  • 1 szklanka mleka,
  • 1 szklanka wody,
  • 3 ząbki czosnku,
  • sól, pieprz, inne przyprawy według gustu,
  • olej do smażenia.
Kapustę szatkujemy, wrzucamy na wrzącą, osoloną wodę i gotujemy do miękkości. Wyciągamy, odsączamy, czekamy aż ostygnie. Wsypujemy mąkę, wlewamy mleko i wodę. Mieszamy.
Czosnek obieramy, przeciskamy przez praskę. Żółtka oddzielamy od białek, mieszamy z czosnkiem i dodajemy do kapusty. Mieszamy. Przyprawiamy do smaku.
Białka ubijamy na sztywno, dodajemy delikatnie do masy kapuścianej.
Smażymy placki na rozgrzanym oleju aż się zarumienią.


Placki można podawać same, są pycha, ale można z sosem. Sos według gustu, ja dziś podam z sosem chrzanowym.

Potrzebujemy (na sos):
  • 1 łyżka masła,
  • 1 łyżka mąki,
  • 1 szklanka letniego wywaru warzywnego,
  • 3 łyżki tartego chrzanu,
  • 3 łyżki śmietany 12%
  • sól do smaku.
W garnuszku roztapiamy masło, dodajemy mąkę i przygotowujemy zasmażkę. Dolewamy letni wywar i mieszamy ciągle gotując aż całość zgęstnieje. Nadal gotując, dodajemy chrzan i dokładnie mieszamy. Po chwili wyłączamy grzanie, sos doprawiamy do smaku, dodajemy zahartowaną śmietanę i gotowe. Jak sos jest za gęsty można go troszkę rozrzedzić, łatwiej będzie się polewało placki.


Najwięcej czasu zajmuje ugotowanie i wystudzenie kapusty, ale i tak mamy smaczny, pomysłowy i szybki obiad, który na pewno posmakuje każdemu facetowi.

Smacznego!!!


czwartek, 17 września 2015

Na nóżki, stajemy na nóżki...

Jeszcze niedawno chwaliłam się, że Zośka sama się przemieszcza, że raczkuje po całym domu, że wszędzie pójdzie, wszędzie dotrze, da sobie radę. Zofia jednak nie spoczywa na laurach, Zofia pędzi dalej jak burza, Zofia ma za nic zalecenia pani doktor z ostatniej wizyty i Zofia zwyczajnie chce już wstawać. Mało tego, Zofia wstaje sama, siada sama i przewraca się również sama.

Mamy zatem bardzo wesoło, trzeba mieć oczy dookoła głowy, kręgosłup z gumy i niesamowitą wyobraźnie, żeby wpaść na to co za chwilę wymyśli Zośka. A idzie jej to wstawanie całkiem nieźle i niestety czasami traci czujność, co prowadzi do bęcków, upadków, uderzeń. Najgorsze jest to, że Zośka naprawdę wymyśla takie miejsca na wspinaczkę, gdzie mi cierpnie skóra na plecach, dostaję zawału i pędzę na złamanie karku, by ją ratować. Bo podciąganie na blat stołu, jedną rączką, na jednej nodze, chwiejnie, naprzeciw kantu tegoż stołu, mnie osobiście przeraża. Albo stawanie na równe nogi w kuchni, opierając się o szafki, gdzie nóżki jej odjeżdżają, a ona sama ląduje z buźką na płytkach... Masakra. Podobnie sprawa się ma ze stawaniem przy wszelkiego rodzaju stołeczkach, pudełkach, zabawkach i tym podobnych przedmiotach, które mogą odjechać, przewrócić się, czy runąć na wspinającą się. Ja chodzę cała spięta, boję się ją spuścić z oczu i bolą mnie barki od wiecznego odciągania jej od obiektów zainteresowania. A wierzcie mi, jak się na coś uprze, to nie ma zmiłuj. Włazi, puki nie zrobi sobie krzywdy.

Bardzo szybko się takie rzeczy zapomina. Ja wiem, że Fi był ruchliwym dzieckiem, wiem, że dawał nam się we znaki, ale nie pamiętam, żebym musiała aż tak go pilnować. Pamiętam, że raz wylądował na plecach, przygnieciony wielkim drewnianym kotem, ale nie pamiętam, żeby się tak przewracał, żeby był tak uparty. Pamiętam za to, jak wszystko rozwalał, jaki bajzel potrafił zrobić dosłownie w parę minut i w tym Zofia idzie w ślady brata. Zaczyna od ściągania wszystkiego z ławy, ze stolika, z półek. Mamy już jeden wylany na dywan budyń. A to dopiero początek.


No i żeby nie było, że tylko narzekam. To niesamowite, jak taki mały bobas szybciutko przechodzi drogę od leżącego zawiniątka po taką żywą, ciekawską Zośkę, która wszędzie wsadzi mordkę. Obserwuję ją, jak próbuje sobie radzić, jak kombinuje, jak się wspina. Podziwiam, jak próbuje stawiać nóżkę obok nóżki i nie mogę się doczekać pierwszego kroczku. Czeka nas ciężki okres, wymagający dużo siły i dużo cierpliwości, a przede wszystkim wiele uwagi, pilnowania dziecka. Ale to fajny okres, te wszystkie pierwsze razy, one się już więcej nie zdarzą, cieszmy się nimi, uwieczniajmy na zdjęciach, żeby potem z łezką w oku wspominać. Ani się obejrzymy, a nie będzie już pulchnego dzidziusia, a duża dziewczynka, która będzie tysiąc razy na dzień powtarzała, jak jej brat "ja siam"...

poniedziałek, 14 września 2015

Spanie z dzieckiem - jestem za, a nawet przeciw..., a może odwrotnie?

Fifi nigdy nie lubił ze mną spać. No może poza szpitalem, gdzie praktycznie każdą minutę spędził ze mną w łóżku. Raczej go nie odkładałam do wózeczka. Bałam się. Gdy był malutki spał u nas w łóżku, ale bardziej obok niż blisko ze mną. Raczej sobie przeszkadzaliśmy niż potrzebowaliśmy tej bliskości. Fi się strasznie wiercił, mnie męczyło leżenie w bezruchu, w jednej pozycji, na jednym boku. Nigdy nie potrafiłam go karmić na leżąco więc też nigdy nie było spania przy piersi. Zasypianie, owszem, ale zaraz po, odwracał się na drugi boczek i odkładałam go do łóżeczka. Teraz mu się troszkę pozmieniało, ale nadal przytulaśne zasypianie czy spanie mu nie leży. Posiedzieć na łóżeczku, poleżeć obok, pospać na drugiej połówce łóżka, to go interesuje bardziej niż jakieś nocne przytulańce.

Zośka od samiutkiego początku była inna. Już w szpitalu wolała spać w wózeczku niż ze mną. Odkładana, spała nawet po 7 godzin ciągiem. W domu też nastawiłam się na spanie z dzieckiem, a tu lipa, Zosia zasypiała wieczorem i potrafiła spać do 4, 5, a zdarzało się i do 7. Po ewentualnej pobudce też nie było problemu z zasypianiem. Chwaliłam się Wam wtedy, że mam złote dziecko. Tak było do końca 3. miesiąca. Wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Zofia zaczęła wstawać po 5, budzić się koło 2, a potem już tylko podsypiać. Narzekałam, ale potem miało być jeszcze ciekawiej. Gdy codziennie wieczorem liczyłam na poprawę miałam coraz to nowe cuda. I tak doszliśmy do tego co mamy teraz.

Nigdy nie byłam przeciwniczką spania z dzieckiem, ale zawsze uważałam, że są pewne granice. Przy Filipie trochę mi tego przytulania brakowało, ale z drugiej strony, cieszyłam się, że nie wisi na mnie, jak dzieci niektórych moich znajomych. Troszkę się bałam brać go do siebie, ale to jakoś samoistnie, z czasem ustało. Z Zofią na początku byłam zaskoczona, bo jak to? Jak dziecko może wcale nie łaknąć kontaktu z matką. Jak może tak bezproblemowo spać, nie buntować się na łóżeczko, na brak mamy. Długo potem z uporem maniaka odkładałam ją, ona po chwili wstawała, karmiłam, odkładałam, znów karmiłam, znów odkładałam. Z czasem zaczęłam padać na twarz i zaczęłam się z nią przewracać na karmienie. Zdarzało mi się wtedy przysnąć z nią przy piersi, ale potem znów odkładałam, żeby po 30 minutach znów wstać. Po jakimś czasie i to wydało mi się bezsensowne, więc, żeby dospać nad ranem, zabierałam ją do siebie i zwyczajnie zaczęłam spać z Bobasem przy piersi. Spanie z dzieckiem zawsze było dla mnie ok, ale spanie z dzieckiem przy piersi..., nie mieściło mi się w głowie. Ale nie oszukujmy się, gdy człowiek pada z niewyspania, zrobi wszystko, żeby troszkę tego snu uszczknąć.

Zośka nadal szaleje mi w nocy, mam problemy z usypianiem jej, nie chce się położyć, wstaje, marudzi, jęczy. Codziennie mam nadzieję, że to z czasem minie. Doszukuję się różnych przyczyn. W dzień pogodne dziecko, w nocy jakiś mały nerwusek. Nie pamiętam, kiedy przespałam ciągiem dłużej niż 1,5 godziny. I wiecie co? Przestało mnie obchodzić, jak ja ją potem tego oduczę. Jeśli coś ma mi dać choć 5 minut dłuższy sen, to ja w to wchodzę. Nawet jeśli to jest spanie z dzieckiem, z dzieckiem przy piersi, z dzieckiem na mnie, czy jakkolwiek inaczej. Nie mam możliwości odespać w dzień, nikt nie weźmie ode mnie dzieci, żebym mogła się przespać, a nawet jeśli, to pewnie wtedy i tak bym nie zasnęła. Jestem zwyczajnie i po ludzku zmęczona, jeśli to nie przyniesie efektu, to czekają mnie Abramowice więc chyba nie ma co się oglądać na opinie i swoje wcześniejsze teorie, tylko trzeba spróbować. Odpuściłam, skapitulowałam, chce spać ze mną, widocznie tego potrzebuje. Ja potrzebuję snu, bo inaczej się wykończę. Niech będzie, co ma być.


I na koniec coś Wam powiem.
Ostatnio spałam z dwójką na raz, razem z usypianiem ich w nocy w moim łóżku. Owszem, trzeba by to dopracować, ale było fajnie. Fifi już się tak nie wierci, a i Zośka, jak w końcu odczepi się od piersi, nie zajmuje aż tak dużo miejsca. Jedno wiem na pewno, gdy w końcu doczekam się swojej wymarzonej, dużej sypialni, łóżko będzie naprawdę duuuuże i będę tam zapraszać całe stado tak długo, ile będą chciały.

piątek, 11 września 2015

Zosia i Filip 2015: 36/52, 37/52.

Ostatnie dwa tygodnie to znów pogodowa huśtawka. Powrót upałów, by za chwilę walnąć zimnem i deszczem. Osobiście cieszę się, że idzie jesień, ale wiem, że zatęsknię i za latem.

36. tydzień
To upały.
Może nie takie wielkie, jak na początku sierpnia, ale jednak. Siedzenie w domu nie wchodziło w grę, trzeba było jakoś zająć dzieciom czas, bo energia je roznosiła, ale nam energii brakowało. Co nam pozostało? Znów działka pod miastem.


Fifuś ostatnio nam powyrastał ze wszystkich jeździdeł jakie miał, a zapałał straszną do nich miłością więc postanowiliśmy mu sprawić nowe. W zasadzie sam sobie wybrał, bo my pewnie byśmy kupili coś innego. Daleko temu samochodzikowi do ideału, ale Fi się cieszy, a to najważniejsze.
Zofia natomiast przeniosła się z zabawami na kocyk, pod drzewko i z takiej perspektywy obserwowała poczynania starszego brata. Na szczęście, tak jak Fi, ma jakiś uraz do trawy i za bardzo nam z kocyka nie ucieka.

37. tydzień
To ochłodzenie.
Trochę deszczu, latania po galeriach, gorączka jesiennych zakupów, bo przecież nowe dziecięce kolekcje... Trochę spacerów, atrakcji, wycieczek... I wreszcie pierwsze popołudnia w domu. Dawno już tak nie było, że siedzieliśmy całe popołudnie w domu, dawno nie było tak, że gdy Fi z Tatą wracali z piłki, zaczynaliśmy się szykować do snu, a nie wychodziliśmy na spacer.


Jesień, to i nowe okazje do kompletowania garderoby dzieciaczków. Nie ma co ukrywać, uwielbiam je stroić, przekładać ich ubranka, układać, porządkować, segregować. Przeglądam ostatnio ubranka po Fifim. Część zostawiam Zosi (jak na przykład bodziak na zdjęciu), część wystawiam koło śmietnika, a część chcę sprzedać. Serce mi się kraje, ale co mam innego z tym zrobić. Gdybym miała gdzie trzymać, to pewnie bym zostawiła. Może dla rodziny, może dla znajomych, a może i dla siebie, kto wie. Trzymam jedynie te malutkie, po Zosieńce, bo znajomym ma się niedługo urodzić dziewczynka, to będzie w sam raz.

czwartek, 10 września 2015

Sposób na jesienne popołudnie: keks bananowy.

Przyszła jesień, zrobiło się parę dni takich, że strach nos z domu wyściubić, trzeba sobie jakoś organizować popołudnia. Zosia jeszcze potrafi się zająć wszystkim co wpadnie jej w rączki, Fifi ma swoje zajęcia "pozalekcyjne" albo tonę książeczek i innych atrakcji, M. jest zaganiany do prac remontowo-naprawczych, a ja? Ja zazwyczaj, gdy nie wiem w co ręce włożyć zabieram się za kucharzenie i pieczenie. Lubię takie spokojne popołudnia z ciastem. Gdy mam więcej czasu, zawsze kombinuję, uczę się nowych rzeczy, ale gdy mam tylko małą chwilkę, zawsze sięgam po coś super prostego i szybkiego.

To co chcę Wam dziś pokazać, pewnie większość z Was zna, ale nawet jak dotrze do jednej osoby, która o tym "chlebku" nie słyszała, to będzie dobrze i warto.
Panie i Panowie, przedstawiam keks bananowy, bardzo smaczny, prosty i szybki... 5 minut przygotowania, trochę pieczenia i składniki, które znajdziemy w każdym domu. Proszę bardzo...

Potrzeba:
  • 4 średnie banany,
  • 1/3 szklanki oleju,
  • 1/2 szklanki cukru,
  • 1 duże jajko,
  • 1/2 cukru waniliowego,
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej,
  • 1,5 szklanki mąki.
Banany rozgniatamy na breję, nie bardzo gładką, fajnie, jak są grudki, ciasto jest wtedy super mokre.
Dodajemy olej, cukry, jajko, mąkę wymieszaną z sodą i mieszamy, mieszamy, mieszamy aż do uzyskania masy, w której grudkami będą jedynie banany.


Wlewamy do keksówki. Ja używam silikonowej włożonej do blaszanej, ale wtedy trzeba uważać, bo dół się nie dopieka i trzeba potem wyjmować, cudować, kombinować. Kiedyś używałam blaszanej wyłożonej papierem i było ok. Nie wiem, czemu teraz tak nie robię, chyba mam uraz do wykładania blach, ale Wam polecam takie rozwiązanie. Pieczemy w ok. 180 stopniach ok. 45 - 60 minut, sprawdzając czy w środku wszystko jest w porządku. Czasem góra wygląda na upieczoną, a reszta pływa, także patyczek w dłoń i kontrolować.
Upieczone ciasto wyjmujemy, czekamy aż ostygnie, wyjmujemy z blachy i możemy szykować herbatkę.


Ekspresowo, prawda?
Super dodatek do kocyka i książki.
Smacznego!!!

poniedziałek, 7 września 2015

Jesień w Lublinie: Europejski Festiwal Smaki, Zoo w Wojciechowie.

Nie ma co ukrywać, przyszła jesień, w końcu mamy wrzesień. Ja jesień lubię, w końcu można odsapnąć od upałów, coś się dzieje, można spacerować i zwiedzać. Mam nadzieję, że moje samopoczucie na to pozwoli i w końcu nadrobimy stracony w wakacje czas i będę mogła się tu z Wami podzielić wrażeniami z miejsc, które w naszym rejonie warto zobaczyć, wydarzeń, które warto odwiedzić i z naszych spacerów po mieście.

Ten weekend w Lublinie, to przede wszystkim Europejski Festiwal Smaku. Byliśmy chwilkę, raczej na spacerze niż na zwiedzaniu i oglądaniu. Pierwszy raz wypuściliśmy się w taki tłum z Filipem bez wózka więc to bardziej zaprzątało naszą uwagę niż wszystkie te smakołyki na straganach. Ale spacer był fajny, Fi dał radę, Zosia też, lubię takie wydarzenia. Spacer zakończyliśmy na Placu Litewskim pod fontanną, "myju, myju", jak to mówi Filip, na ganianiu za gołębiami. Fi ma fioła na punkcie wody i na punkcie gołębi, które jeszcze do niedawna nazywał "fa, fa". Nie mogłam sobie odpuścić, żeby ich tam wyciągnąć i zrobić mu choć troszkę frajdy. Myślałam, że będzie awantura przy odchodzeniu, ale najwyraźniej Fifi miał już dość i w podskokach pognał za mną do samochodu. Miło się patrzy na taką zadowoloną mordkę, zwłaszcza, że etap Jackyll and Hyde w pełni i nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Fajnie też patrzy się na Zośkę, która aż zanosi się śmiechem patrząc, jak Fiful szaleje.


W niedzielę natomiast odwiedziliśmy miejsce  na mapie Lubelszczyzny, które, nie wiem czemu, jak do tej pory jakoś nam umykało. Zoo w Wojciechowie to miejsce, które koniecznie musicie odwiedzić jeśli macie dzieci w wieku doceniającym zwierzaczki. O dziwo nawet Zośka wślepiała się w osiołki więc nawet z wózkiem można się tam wybrać. W zasadzie jest tam wszystko, co jest potrzebne do aktywnego odpoczynku z dziećmi, ale dokładnie Wam tego nie opiszę, bo trafiliśmy w taką pogodę, że udało nam się przejść, zobaczyć zwierzątka, i szybciutko wrócić do auta, a i tak troszkę zmokliśmy. Jest więc i zaplecze gastronomiczne, i miejsce na ognisko, i duży plac zabaw i oczywiście zwierzaczki. I nie są to tylko nasze, rodzime osiołki i koniki. Są lwy, pumy, lemury, małpki i wiele, wiele innych. Filipowi najbardziej podobały się osiołki i barany. Nawet dołączył do nich i razem z nimi wydawał dźwięki. Ogółem frajda niesamowita dla maluchów, a i dla rodziców fajny relaks, spokojny spacerek, chwilka odpoczynku. 

Na co zwróciłam uwagę i co Wam może być przydatne. Zwierzątka są porządnie pozabezpieczane, raczej nie ma możliwości, żeby dziecko weszło na wybieg, może włożyć rączkę do niektórych, ja miałam co do tego obawy, ale myślę, że jak jesteśmy uważni, to na pogłaskaniu się skończy. Druga rzecz, to ścieżki. Spokojnie można się wybrać z wózkiem. Wszędzie się wejdzie, wszystko się zobaczy. Jest gdzie usiąść, jest jak nakarmić dzieciaki, jest toaleta. Myślę, że można się wybrać nawet na dłuższy pobyt, niczego nam nie zabraknie.




My wycieczkę musimy powtórzyć, bo oczywiście złapał nas deszcz, było troszkę chłodno, a ja zapomniałam kocyka dla Zosi i Fi był już troszkę zmęczony co zaowocowało obrażeniem się na cały świat, gdy nie daliśmy mu wrzucać kamyczków do sadzawki. Spacerek kończyliśmy biegiem do samochodu, a do Lublina wracaliśmy już w ulewie, ale za to z pięknym widokiem na zjawiskową, podwójną tęczę. Mimo wszystko było fajnie, a Fifi przed snem, już w łóżeczku powtarzał, że pojedzie do osiołków. Mamy więc kolejne miejsce na mapie naszych miejsc do odwiedzania.



Więcej na temat miejsc przez nas odwiedzanych możecie poczytać tutaj:

czwartek, 3 września 2015

Zosia wyrusza w świat... 8 miesięcy...

Zosia parę dni temu weszła w dziewiąty miesiąc swojego krótkiego życia. Dosłownie weszła, bo właśnie w miesiącu poprzednim Zośka ruszyła w świat na własnych, jeszcze czterech, kopytkach. Pierwsze dni powolutku, powolutku zmierzała do celu, a teraz pędzi już z prędkością światła. Przemierza mieszkanie, pokój po pokoju, kuchnię, łazienkę, wszędzie dotrze, wszędzie wsadzi małą buźkę. Mało tego, ostatnio wylazła sama na balkon, a wierzcie mi, to nie takie łatwe, bo oprócz progu są tam jeszcze stopnie. Pamiętam, że Filip bardzo długo miał z tym problem, a jak już próbował, to lądował po drugiej stronie na buzi. A Zośka raz spróbowała i nauczyła się, że musi uważać, a teraz powoli, delikatnie, ale przechodzi.

Jestem niesamowicie z niej dumna, ale jednocześnie martwię się tym etapem, bo to już nie będzie bułka z masłem. Zaczynamy nowy rozdział w naszym wspólnym życiu. Po pierwsze, mogę pożegnać się z samotnością nawet przez chwilę, Zośka podąża za mną wszędzie, nie zważa na podłoże czy przeszkody. Po drugie, możemy pożegnać się z porządkiem, bo Zosia raczkująca, a do tego powoli już wstająca, sięga wszędzie i nic się przed nią nie ukryje. Na szczęście, większość rzeczy nie przeznaczonych dla dzieci jeszcze za czasów filipiej okupacji zniknęło z dolnych rejonów mieszkania, ale nawet te bezpieczne potrafią narobić niezłego bałaganu, gdy się je rozrzuca bez ładu i składu. A Zosia swoje porządki wprowadzać lubi, oj lubi. A pomyśleć, że dopiero parę miesięcy temu skończył się ten etap rozwalania wszystkiego u Filipa. Po trzecie, czas pomyśleć o zabezpieczeniach. Część oczywiście nadal jest, ale część pozdejmowaliśmy, część się rozleciała, a część dynda na szafkach nieużywana. Trzeba posprawdzać co i gdzie i znów się pooklejać. A po czwarte, małe przedmioty. Przy Filipie byliśmy czujni, ale on tak naprawdę nigdy nic do buzi nie pchał i szybko olaliśmy uważanie na monety czy niewielkie części sprzętów kuchennych. Nie zwracał również uwagi na domowe rośliny. Z Zośką jest inaczej. Pcha do buzi wszystko, co znajdzie na swojej drodze. Nie ważne czy to śmieć, czy nie śmieć, trzeba bardzo uważać. Nie ma wyjścia, trzeba się wziąć za siebie i częściej kontrolować powierzchnie płaskie naszego mieszkania.


Ech, chciałoby się powiedzieć. Zaczęło się. Zaczął się okres chyba najcięższy w całym okresie siedzenia z dzieckiem w domu. Przynajmniej przy pierwszym dziecku jest ciężko. Bobas, który dotychczas jest leżący lub siedzący nagle rusza na podbój mieszkania. Rodzic nawet sobie jeszcze nie wyobraża, jak bardzo ciekawskie jest takie dziecko, jak bardzo trzeba je będzie pilnować i jakie genialne będzie miało pomysły. Zaczyna się ciągła gonitwa za małym odkrywcą, a gdy jeszcze chcemy coś w domu zrobić, to może być ciekawie. Od tej pory aż do momentu, gdy dziecko zacznie mocno, stabilnie chodzić trzeba mieć oczy dookoła głowy. Oczywiście, potem też nie jest łatwo, ale przynajmniej nie trzeba się bać, że dziecko może sobie zrobić krzywdę przy każdym kroku.
Zośka jest moim drugim dzieckiem, całkiem niedawno wyszłam z tego etapu z Fifim więc wiem na czym stoję i co mnie czeka. Staram się oddychać głęboko, ale czasem mam ochotę usiąść i westchnąć nad swoim losem. Bo, nie oszukujmy się, łatwo nie jest. Ale z drugiej strony... To bardzo fajny okres. Dziecko poznaje świat, jest bardziej samodzielne, cieszy się tym, jest radosne, biega, goni, odkrywa. Taka mała Zosia - Samosia. Uwielbiam na to patrzeć. Uwielbiam podziwiać, jak świetnie się przy tym bawi.