piątek, 29 stycznia 2016

Zosia i Filip 2016: 3/52, 4/52.

No i mamy kolejne tygodnie roku. Zbytnio nie odbiegają one krajobrazem od poprzednich. Trochę śniegu, trochę brei, trochę ślisko, trochę pada... Trzeba sobie jakoś radzić, to sobie radzimy.

3. tydzień

Nie ma co, jak nie ma co robić, to uciekamy do dziadków pod miasto. Może dla nas tam atrakcji niewiele, ale dla dzieci zawsze coś innego. A jak porządnie posypie śniegiem, to i widoki można popodziwiać. W weekend wyszło troszkę słońca więc od razu przyjemniej się zrobiło.


Fifi skrzatuch już troszkę oswoił się z zimą, choć nadal narzeka, że zimno mu w łapki, a rękawiczek nie chce założyć. Zaliczył też swoje pierwsze sankowanie. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie było nawet okazji wyciągnąć sanki. Do tego roku Filip widział śnieg raz, w tamtym roku, jakoś parę dni przed pojawieniem się Zosi na świecie i nie było tego śniegu na tyle dużo, żeby od razu się nim ekscytować.
Zośka natomiast to cwaniara. Ma gdzieś śniegi i mrozy, ona woli ogrzewanie podłogowe w kuchni u dziadków...

Reszta tygodnia upłynęła nam już mniej przyjemnie, bo na Fifowych badaniach, nieudanym szczepieniu Zosi i na dalszej części ząbkowania. Troszkę nam to wszystko przysporzyło zmartwień, ale tydzień zakończyliśmy Dniem Babci właśnie u babci. Faworki i orzeszki z masą wynagrodziły nam ostatnie niedogodności i poprawiły humory...

4. tydzień

Minął nam pod znakiem niejadka. 
Fifi chyba się przestraszył "kuju, kuju", bo nagle zaczyna nam jeść. Jak zaczyna jeść, to i wraca mu lepszy humor, można się z nim lepiej dogadać, jest pogodniejszy i żywszy. Ale nie można mieć przecież wszystkiego. Jak Filip zaczyna jeść, to Zosia rzuca nam spożywanie posiłków stałych. Odmawia prawie wszystkiego oprócz bułek, które z lubością podgryza i mleka, oczywiście z piersi. Aż muszę przed nią chować poduszkę do karmienia, bo ciąga ją za mną po całym mieszkaniu i jęczy.  Na szczęście pod koniec tygodnia już jedno i drugie odzyskuje apetyt, a co za tym idzie, my odzyskujemy humory, bo nie ma wspanialszego widoku, jak jedzące z apetytem dziecko (no, może prócz śpiącego dziecka) i nie ma weselszego dziecka od najedzonego (i wyspanego) dziecka...


Nie ominęła nas również przygoda z grypą żołądkową. Nie gwałtowną, nie spektakularną, ale za to upierdliwą i zdradziecką. Może i ona miała wpływ na fanaberie jedzeniowe dzieci. Przyznam szczerze, że w te najgorsze trzy dni ja też prawie nic nie jadłam więc w sumie co się dziwić dzieciom. Ale teraz to wiem, a gdy nie jadły martwiłam się strasznie...

wtorek, 26 stycznia 2016

Nie tylko żeberkami człowiek żyje czyli grzejnik wcale nie musi być nudny....

Ci którzy mnie czytają, wiedzą, że od jakiegoś czasu mocno siedzi mi w głowie wizja własnego domu. Takiego najprawdziwszego domu pod miastem, z ogródkiem, kuchnią z widokiem i tarasem. Z pokojami dzieci, garderobami i schowkami, gdzie tylko się nie obejrzę. Wizja, która jeszcze pół roku temu wydawała się tak bliska, sprawiała nam tak wiele radości, teraz się oddala i powoduje tylko spięcia a nie dreszczyk pozytywnej ekscytacji. No cóż, ale fakt jest taki, że coś postanowiliśmy i będziemy do tego dążyć wszelkimi sposobami, a gdy nam się w końcu uda zacznie się chyba najtrudniejszy, ale i najfajniejszy etap całego przedsięwzięcia czyli wykańczanie, urządzanie, dekorowanie. 

Już teraz, od czasu do czasu zapędzę się na strony z ciekawymi rozwiązaniami dla domu, odwiedzam sklepy z wykończeniami i z meblami, ściągnęłam sobie nawet kilka przydatnych aplikacji, które pozwalają mi gromadzić podpatrzone pomysły. Nawet nie miałam pojęcia, że teraz można takie cuda wyczarować. Na przykład zwykły grzejnik... wcale nie musi być zwykły. 

Oto kilka ciekawych pomysłów:

Fikuśne grzejniki łazienkowe


Ciekawe rozwiązanie pokojowe


Fantazyjne grzejniki dekoracyjne


Wybór jest przeogromny, a to przecież tylko grzejniki (http://mat-dom.pl/). Nie tylko z grzejników składa się dom. Jak sobie pomyślę o ogromie decyzji, jakie podejmują ludzie budując sobie domy, to już mnie to przeraża. A grzejniki zawsze wydawały mi się takie nudne. Szczytem ekstrawagancji zawsze było pomalowanie go na zielono albo żółto i tyle. A najlepiej, jakby był zupełnie niewidoczny. Teraz widzę, że jak będę kiedyś, w odległej przyszłości urządzała dom, czy teraz jak będę remontowała biuro w pracy, będę miała szerokie pole do popisu. Bo grzejnik może być bardzo ważnym elementem wnętrza. Może być swoistym dziełem sztuki...

PS.
Przyznam szczerze, że nigdy nie miałam talentu do postów typowo inspiracyjnych, do zbiorów pomysłów, rozwiązań, ale coraz częściej łapię się na tym, że gromadzę takie właśnie zdjęcia, adresy internetowe, potrzebne linki. Co Wy na to, żeby raz na jakiś czas coś takiego się tutaj pojawiło? Będziecie ciekawi, co mi się podoba i co mi wpada w oko?

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Demsa, kosmetyki do skóry atopowej i nie tylko... (KONKURS).

Nie jestem ekspertem od problemów skórnych u dzieci. Szczęśliwie ominęły nas wszystkie poważne alergie czy podrażnienia, nie mieliśmy też nigdy problemów ze skłonnościami do odparzeń. Magiczne kremy na pupę gromadzone przed pojawieniem się Filipa na świecie były używane sporadycznie. Oliwki, balsamy czy inne cuda owszem, ale też nie pięć razy dziennie. Do kąpieli dodawaliśmy co nam wpadło w ręce pilnując tylko, żeby raz na kilka dni wylądował w niej jakiś emolient. I wszystko byłoby fajnie, ale po lecie w końcu przychodzi zima i wtedy zaczynają się u nas problemy, na które do tej pory nie znalazłam odpowiedniego rozwiązania, a mianowicie sucha skóra. U Filipa najbardziej cierpi pupa i uda, a u Zosi pojawiają się suche plamki na nóżkach i suche, ogorzałe policzki przy każdym kontakcie z zimnem. 

Nie będę się tutaj wymądrzała, tylko zwyczajnie przedstawię Wam nowe kosmetyki przeznaczone co prawda zwłaszcza dla skóry z AZS, ale myślę, że każdy chętnie się zapozna z marką Demsa.


Krem do ciała. Swędząca, sucha i podrażniona skóra.

Odpowiedni dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia.
Natychmiastowa ulga dla suchej, zaczerwienionej, podrażnionej i swędzącej skóry. Silnie odżywczy, nawilżający i łagodzący podrażnienia. Łatwo się wchłania.

Preparat do mycia. Swędząca i sucha skóra.

Natychmiastowa ulga dla skóry. Myje i nawilża. Łagodzi i odżywia.
Można stosować pod prysznic i do kąpieli. Odpowiedni także do mycia suchej skóry dziecka. Przeznaczony dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia i dla dorosłych.

Krem do twarzy. Swędząca, sucha i podrażniona skóra.

Natychmiastowa ulga. Silnie odżywczy i nawilżający. Łatwo się wchłania. Do codziennego stosowania. Stosować 1-3 razy dziennie. W ciągu dnia pod krem z filtrem. Odpowiedni dla dorosłych i dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia.


Intensywny balsam łagodzący swędzenie. Miejscowo swędząca i podrażniona skóra.

Łagodzi podrażnienia skóry po ukąszeniu owadów. Natychmiastowa ulga dla suchej, zaczerwienionej, podrażnionej i swędzącej skóry. Łatwo się wchłania.

Tyle z opakowań, teraz troszkę ode mnie.
Kosmetyki bardzo przyjemne. Faktycznie bardzo ładnie i szybko się wchłaniają. Pozostawiają skórę przyjemnie gładką i nawilżoną. Do tego mają bardzo, bardzo delikatny, przyjemny zapach. Nie wiem, jak działają na poważniejsze problemy skórne, ale na wysuszoną skórę moich dzieci są idealne. Radzą sobie nawet z punktowymi szorstkościami na nóżkach Zosi i z jej ogorzałą buzią. Na pewno trafią na listę kupowanych przez nas produktów, bo naprawdę zdają egzamin.
Co ważne jeszcze, kosmetyki Demsa są bezpieczne dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia, są przebadane klinicznie i dermatologicznie, są hipoalergiczne, bez parabenów i sterydów. 

A dla wszystkich, którzy mają problemy z AZS mam niespodziankę.

Konkurs.

Do wygrania są trzy zestawy kosmetyków Demsa, w skład których wchodzą:
  • Preparat do mycia,
  • Krem do ciała, 
  • Intensywny preparat łagodzący swędzenie,
  • poradnik pielęgnacji skóry atopowej Demsa.

Żeby wziąć udział w konkursie należy odpowiedzieć na dwa pytania:

1. Czy Ty bądź ktoś z Twojej rodziny lub bliskich Ci znajomych ma AZS?
2. Jaki jest ulubiony rytuał pielęgnacyjny Waszego dziecka? (pytanie otwarte).


Odpowiedzi proszę umieszczać w komentarzu pod tym postem.
Spośród wszystkich odpowiedzi wyłonię trzy najbardziej kreatywne, ciekawe, wzruszające i te odpowiedzi zostaną nagrodzone.
Konkurs trwa od dziś (25.01.2016) do  31.01.2016 do 23.59.
Wyniki postaram się ogłosić w przeciągu 48 godzin od zakończenie konkursu. Wygranych będę prosiła o podanie mi danych na adres: kontakt@borsuczkowo.pl.
Biorący udział w konkursie akceptują regulamin.

Mam nadzieję, że zainteresowałam Was marką Demsa. Zachęcam do wypróbowania i oczywiście zachęcam do udziału w konkursie.

WYNIKI

Zestawy kosmetyków otrzymują:

Greta Kamińska
j.cygan Cygan
Aniela M

Wygranych proszę o wysłanie mi na maila kontakt@borsuczkowo.pl lub w wiadomości prywatnej na FB danych: adres do wysyłki nagrody, numer telefonu dla kuriera i numer PESEL na potrzeby rozliczenia podatku od nagród. Na dane czekam do soboty do godziny 20, jeśli ktoś się na zgłosi, na jego miejsce wybiorę kogoś innego. Zaraz po otrzymaniu danych, przekazuję je sponsorowi, a potem już pozostaje cierpliwie czekać. 
Gratuluje i proszę na maile ;) 
 

piątek, 22 stycznia 2016

Jak zaplanować wczasy z dziećmi...

Za oknem szaro, buro, ponuro... Noce nieprzespane, dni senne, dzieci nudzące się... Temu co mamy teraz za oknem daleko do pięknej, słonecznej zimy. Tak się złożyło, że kłopoty się kumulują, Fifi nam trochę choruje, Zosia ząbkuje, my mamy cięższy okres. Dopiero styczeń, a mi już myśli uciekają do wiosny, lata, pola, jeziora. Coraz częściej łapię się na tym, że kombinuję, jak tu się wyrwać w ciepłe kraje. Niestety, sytuacja teraz nie pozwala nam na rzucenie wszystkiego, zebranie się i wczasowanie. Szybki weekend jeszcze jako tako, ale wylot na zagraniczne wczasy będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby sobie troszkę poplanować, pofantazjować, pomarzyć. Tak sposób na zimową chandrę. Wizualizacja...
A już dziś mogę się powymądrzać, jak najlepiej przygotować się na taki "wylotowy" wyczas z dzieckiem? 

W zależności od tego, co kto lubi, zdajemy się na swoje zdolności i załatwiamy wszystko sami lub powierzamy nasza sprawy profesjonalistom. My zazwyczaj stawiamy na tą drugą ewentualność. Mamy zaprzyjaźnione biuro podróży, panie, które chętnie pomogą i załatwią za nas wiele formalności. Ale zanim przejdziemy do konkretów zaplanujmy sobie w przybliżeniu kierunek i czas w jakim chcemy lecieć. Gdy już wiemy mniej więcej co nas interesuje możemy przejść do przygotowań.

Pamiętajmy, że gdy lecimy z małymi dziećmi niezwykle ważny jest klimat i pora roku w jakiej tam się wybieramy. Odradzałabym ciepłe kraje w środku sezonu, i ze względu na tłumy, ale przede wszystkim ze względu na temperatury. Każdy oczywiście lubi coś innego, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że 40 stopni i więcej nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dzieci. Polecam wyjazdy przedsezonowe lub posezonowe, bo prócz dogodniejszych temperatur i mniejszych tłumów, można trafić niesamowite okazje cenowe.

Gdy już to wszystko ustalimy, możemy zacząć zbieranie tego, co nam będzie potrzebne. Najbezpieczniej zacząć od garderoby i akcesoriów przybocznych. Gdy lecimy w środku naszego, polskiego lata sprawa jest ułatwiona, bo zazwyczaj zabieramy ze sobą to, w czym chodzimy i tutaj. Gorzej, gdy lecimy zimą, bo nie wiem, jak Wam, ale mi czasem ciężko sobie wyobrazić, że gdy ja tutaj trzęsę się z zimna w trzech swetrach, gdzieś tam można chodzić w klapkach. Dlatego trzeba sobie zaplanować co i jak i ewentualnie dokupić. Najlepiej odpowiednio wcześniej o tym pomyśleć, bo sklepy stacjonarne mogą nie dysponować odzieżą letnią w sezonie zimowym.

Teraz możemy się zająć wybieraniem miejsca dokąd dokładnie chcemy polecieć. My zostawiamy to prawie na sam koniec, dlatego, że po pierwsze jest taniej, a po drugie większe prawdopodobieństwo, że dzieci nam się, na przykład nie rozchorowały. I na co przydałoby się zwrócić uwagę? Wybieramy hotel przystosowany dla rodzin z dziećmi, ale również położony w przyjaznej okolicy. Co przez to rozumiem? Nie oszukujmy się, z dziećmi zbyt wiele nie pozwiedzamy, raczej musimy się nastawić na bardziej leniwe spędzanie czasu dlatego, żeby nie było nam przykro, że coś nas ominęło, wybierzmy okolicę, gdzie nie ma zbyt wiele muzeów i tego typu atrakcji. Dobrze by było mieć więc gdzie pospacerować, powycieczkować. Odpuśćmy sobie centra miast na rzecz spokojnych, malowniczych okolic. Nie potrzebujemy przecież w pobliżu dyskotek czy innych tego typu przybytków. Zwróćmy też uwagę czy nie jest to całkowite zadupie. Dobrze gdy jednak w okolicy znajduje się tamtejszy odpowiednik naszej Biedronki, odpadnie nam wtedy problem targania ze sobą dziecięcych akcesoriów i ewentualnych jedzonek. Pampersy i gerberki są w całej Europie takie same więc nie ma potrzeby dźwigać ze sobą całej dodatkowej torby. 

A co powinien mieć hotel przyjazny rodzinie? Po pierwsze powinien stawiać właśnie na rodziny z dziećmi, bo co nam po takiej nazwie, jak codziennie do późnych godzin nocnych będą urządzane imprezy słyszane w każdym zakamarku hotelu? Animacje powinny być skierowane dla dzieci, dla dzieci i rodziców lub dla dorosłych, ale dla dorosłych, którzy wiedzą, że gdzieś tam, w pokoju obok śpi małe dziecko. Plac zabaw, brodzik, menu dla dzieci i dostosowana do nich restauracja, to raczej podstawa. No i oczywiście udogodnienia w pokojach, łóżeczka, nocniczki, nakładki. Każdy ma inne wymagania dlatego warto zadzwonić i się upewnić. My zazwyczaj właśnie o taką pomoc prosimy panie z biura podróży.


Ok, wszystko już wiemy, to trzeba zebrać się w sobie i najpierw dotrzeć na lotnisko, a z lotniska dolecieć na wczasy. 

Kiedyś zawsze prosiliśmy o podwózkę znajomego lub kogoś z rodziny. Gdy wybieraliśmy się na wczasy już z Filipem, znów pomocne panie z biura podróży podsunęły nam pomysł wybrania się swoim autem i zostawienia go na parkingu pod lotniskiem (http://modlinparking.pl/dojazd/). Niesamowita wygoda, bo podjeżdżamy na miejsce, nie musimy się nigdzie kręcić, zostawiamy samochód pod dobrym nadzorem, a gdy przylatujemy, tylko wsiadamy i jedziemy. Nie musimy bać się, że ktoś się spóźni czy pomyli wyjścia, a my z dziećmi i bagażami utkniemy gdzieś w oczekiwaniu. A jaka wygoda jechać własnym samochodem, zwłaszcza, gdy ma się do lotniska kilka godzin drogi. Kiedyś wydawało mi się, że taki lotniskowy parking sporo kosztuje, ale nie, spokojnie można sobie na taki luksus pozwolić i nie martwić się o pozostawione gdzieś bez nadzoru auto.

No i pozostaje nam lot. Na to dobrego sposobu nie mam, bo jak do tej pory leciałam z Filipem dwa razy i dwa razy prawie w całości przespał. Z dwójką jeszcze nie miałam przyjemności tak podróżować, ale mam nadzieję, że niedługo się odważę. Jedno co mogę doradzić, podejść do sprawy na luzie, nie stresować się. Nawet, jak dziecko będzie "troszkę niegrzeczne", to co z tego? Więcej tych ludzi nie zobaczycie więc po co się spinać. Zaczynacie wakacje, trzeba się cieszyć, a nie denerwować. Gwarantuję Wam, nawet, jak troszkę się przemęczycie lecąc, to po wylądowaniu nie będziecie już tego pamiętać, a za czas jakiś zostaną Wam tylko piękne wspomnienia.
Pamiętajcie tylko, żeby dowiedzieć się, na co pozwalają dane linie lotnicze, a czego nie można wnosić na pokład samolotu. Większość pozwala na jedzonka czy soczki dla dzieci, niektóre dokładniej kontrolują, a jeszcze inne każą wyrzucić i wtedy jest mniej przyjemnie.

No nic, ja się rozmarzyłam... Chyba poprzeglądam sobie oferty biur podróży... Pooglądam i pomarzę, gdzie mogłabym teraz być... Też tak macie, że gdy za oknem szaro, buro, to lubicie sobie fantazjować o miejscach, gdzie chcielibyście być? Ja często wracam do zdjęć z wakacji, przeglądam katalogi, piękne fotki na internecie... A może tylko Wam takie obrazki na nerwy działają i tylko nakręcają zniecierpliwienie przedłużającą się szarugą? Jak to jest u Was, co?

czwartek, 21 stycznia 2016

Odpowiedzialność... mam jej dość.

Kilka dni temu mieliśmy z Filipem pojechać na pobranie krwi. Pisałam o tym ostatnio. Już przed Świętami pani doktor nam poleciła zrobić, bo coś ją zaniepokoiło. Jest to taka sprawa, że postanowiliśmy, że pojedziemy razem, że M. załatwi opiekunkę, ja pozbieram Filipa, przy okazji sama zrobię sobie badania, szybko obrócimy i M spokojnie dotrze do pracy bez komplikowania nikomu planów. Niestety, M. opiekunki nie załatwił, o czym nie raczył mnie powiadomić, uznał bowiem, że skoro mu nie przypomniałam 10 razy, to sprawa jest nieaktualna i sprawy zwyczajnie nie ma. Podzieliłam się z Wami na Facebooku swoim wkurzeniem i dostało mi się nieźle po tyłku.

A bo dlaczego niby nie zebrałam syna i nie pojechałam z nim sama, tylko pastwię się nad biednym mężulkiem? Dlaczego on ma myśleć o czymś, co jest moim, MATKI, obowiązkiem? W końcu, jak to mój mąż ma ze mną źle i okropnie, bo wymagam, znęcam się, podtykam dzieci i jeszcze mu dupsko obrabiam przed całą Polską. No nic, było minęło, ale temat kto, co powinien mi pozostał.

A sprawa jest prosta... Ja czasem mam zwyczajnie dość ciągłej odpowiedzialności. Bo zastanówcie się. Co w domu robią Wasi mężowie? Przewijają dzieci, prowadzają do przedszkola, czasem do lekarza, robią zakupy, odkurzają, pewnie czasem coś ugotują choć mój akurat nie i wiele innych rzeczy. Coś naprawią, a jak nie naprawią, to wiedzą, kto może naprawić, śmieci wyniosą, gdy zimno, firanki powieszą. Nie mam wątpliwości, że bez chłopa w domu byłoby nam ciężko, ale... Teraz pomyślcie... , które z tych rzeczy Wasi mężowie robią sami z siebie, bo akurat trzeba, bez waszego pokazania palcem, bez upominania, bez proszenia. Ja Wam powiem szczerze, że mój mąż nawet papierka na podłodze nie zauważy, jak mu go wcześniej nie pokażę pięć razy. Jak coś jest niezrobione najlepszym wytłumaczeniem jest "ale nie mówiłaś". Jak ja nie powiem, to znaczy, że można posadzić tyłek na kanapie i nic nie robić. Ja wiem, że oni się starają, że chcą zmieniać stereotypy, ale nie oszukujmy się, tak zostali wychowani i niektórych rzeczy nie są w stanie tak od razu w sobie zmienić. Lepiej jest zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego i mieć dobre wytłumaczenie na wszystko. A kto lepiej wszystko zorganizuje, zaplanuje, ogarnie? No pewnie, że MATKA, bo jest przecież MATKĄ. A my najczęściej nie protestujemy, bo to nas miło łechce w podniebienie, takie poczucie, że jesteśmy niezastąpione, najlepsze, wszechwiedzące. Ale jak długo tak można...

Zawsze się mówiło, że kobieta siedzi w domu, zajmuje się domem i dziećmi, a facet na ten dom zarabia. Po tym zarabianiu powinien odpocząć, dostać ciepły obiad, kapcie i święty spokój. Ale... mamy inne czasy, teraz to obydwoje dbają o finanse domu. W różnym stopniu to się odbywa w różnych domach, ale naprawdę mało znam małżeństw, gdzie żony jedynym kontaktem z pieniędzmi, to zakupy produktów na obiad. Kobiety zarabiają, organizują budżety, płacą rachunki, zarządzają wydatkami. Zdejmują z mężów dużo jeśli chodzi o kwestię dbania o tak zwany "byt" rodziny więc dlaczego mężczyzna nie zdejmie z kobiety części domowej odpowiedzialności? Wiecie, mimo że ostatnio jestem więcej z dziećmi w domu, ja wiem kiedy trzeba popłacić firmowe faktury, wiem, kiedy wysłać deklaracje czy zapłacić podatki, to ja płacę rachunki i martwię się co kiedy i jak, żeby starczyło. Mąż nie przypomina mi tego za każdym razem, bo już dawno firma by padła, a nas eksmitowali, gdyby miał to robić. Dlatego wydaje mi się, że całkiem naturalne staje się to, że od czasu do czasu zajrzałby do lodówki, zauważył, że masło się kończy, pomyślał, że nie ma pieczywa na śniadanie czy przypomniał o imieninach JEGO babci, bo ja mogę o nich zwyczajnie nie pamiętać. Tym bardziej byłoby miło nie musieć czegoś powtarzać pięć razy. Byłoby miło mieć pewność, że jak się raz powiedziało, to więcej powtarzać nie trzeba. Nie mam racji?

Powiecie, że przecież wszystko to kwestia podziału obowiązków. Owszem. Ale tych obowiązków przybywa, zmieniają się, modyfikują. Kiedyś było tak, że faktycznie to tylko mąż pracował, ja siedziałam w domu i TYLKO tym domem się zajmowałam. Z czasem pojawiła się firma, dziecko jedno, dziecko drugie, inne przyboczne sprawy i co? I obowiązków zaczęło przybywać, przybywać i przybywać jakoś mi nieproporcjonalnie do obowiązków, które przybywają mężowi. Bo nie oszukujmy się, nadal króluje przekonanie, że mężczyzna w domu tylko pomaga. Bo równouprawnienie działa tylko w jedną stronę...

Wkurzam się, bo jestem już tym wszystkim zmęczona. Nie robotą, nie napiętym planem dnia, jestem zmęczona wiecznym myśleniem za siebie i za męża, któremu muszę zaplanować obowiązki, bo jak tego nie zrobię, to kanapa, laptop, telewizor...I jestem cholernie zmęczona ciągłym gadanie, powtarzaniem, przypominaniem... Zaczyna mnie opanowywać uczucie, że nie ogarniam, a to z czasem może rodzić frustrację... Dlatego właśnie nie, nie mam w planie siedzieć cicho i zaciskać piąstki, jak mąż po raz kolejny coś zawali, jak zapomni..., nie mam w planie latać sama po lekarzach z naszymi wspólnymi dziećmi, nie mam w planie sama zajmować się sprawami związanymi z domem, z firmą... To wszystko jest nasze wspólne i naturalne jest to, że bierzemy za to odpowiedzialność również wspólnie... A jak nic innego nie pomaga, to posunę się nawet do obrabiania mu tyłka przy całej Polsce, może wtedy do niego dotrze, jak bardzo jest to dla mnie ważne...


poniedziałek, 18 stycznia 2016

Podejście do dzieci... czy tak wiele wymagam?

Jak każda matka, bardzo martwię się o swoje dzieci. Włos mi się jeży na głowie na samą myśl, że coś im mogłoby dolegać, ktoś mógłby je skrzywdzić, staram się pilnować, żeby same sobie czegoś nie zrobiły, tulę, podaję leki, osłaniam. Taka rola matki. Nigdy, przenigdy, nie dopuściłabym dobrowolnie do płaczu dziecka. No, chyba że jest to płacz wymuszający, ale to już inna para kaloszy. 

Jakiś czas temu spotkała nas bardzo nieprzyjemna historia. Przy okazji przedświątecznego choróbska zabraliśmy dzieciaki do naszej pani doktor. Prywatnie. Przygód z państwową służbą zdrowia wystarczy mi przy szczepieniach i bilansach, jak dziecko jest chore wolę zapłacić i zaoszczędzić sobie i jemu niepotrzebnych nerwów. Na szczęście nie każde nasze niepokoje kończą się wizytą i opłatą, mamy tak wspaniałą panią doktor, która bez zająknięcia konsultuje nas również telefonicznie nie kręcąc przy tym nosem, że to za darmo. I przy okazji tej wizyty zaniepokoiły ją plamki na buzi Filipa. Przyznam szczerze, że ja na nie wcześniej nie zwracałam uwagi, bo zwyczajnie wyglądały, jakby był brudny. Poleciła zrobić dokładniejsze badania, gdyby plamki nie znikały lub, gdyby pojawiły się znowu. No i niestety się pojawiły. Lektura internetu też zrobiła swoje i w mojej głowie zaczęły się kłębić najgorsze myśli. Podjęliśmy decyzję, że troszeczkę małego przygotujemy, obiecamy coś, zagadamy i razem pojedziemy pobrać mu krew do badania. Też prywatnie, tam, gdzie sami się badamy.

Jako, że pamiętam, że ostatnio parę razy w tym gabinecie trafiłam na pielęgniarkę, która ewidentnie nie miała talentu do swojej pracy. Nie porównywała żył w rękach, waliła na oślep, wbijała igłę i dopiero potem wierciła nią w ręce, postanowiliśmy zadzwonić, umówić się na wizytę u kogoś, kto jest przeszkolony do pracy z małymi dziećmi. Przychodnia reklamowała nam się kiedyś, że zawsze jest ktoś taki, kto ma podejście i potrafi sobie radzić z przerażonymi maluchami. Pani w rejestracji zapewniła mnie, że zawsze ktoś taki jest i można przyjść w ciemno, nie ma problemu. To również jest przychodnie prywatna więc liczyłam, że będą się troszczyć o pacjenta, zwłaszcza takiego malutkiego. Niestety. Pani, która nas przyjmowała nie wiedziała w ogóle jak podejść do takiego dziecka. Na początku chciała mnie wyprosić z gabinetu i zostawić tylko męża, bo "jest silniejszy". Zostałam tylko dlatego, że sama też miałam pobieraną krew. To co się potem wydarzyło przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 

Po pierwsze, zero podejścia do dziecka. Potraktowała Filipa jak worek ziemniaków, nie odezwała się do niego ani słowem, nie spojrzała na niego, zacisnęła mu tylko opaskę na ręce i postanowiła czekać na koleżankę, która w tym czasie obsługiwała już inną pacjentkę zamiast na chwilkę poświęcić uwagę dziecku skoro koleżanka sobie nie radzi. Fifi już przerażony, patrzył tylko na igłę, którą ona wymachiwała mu przed buzią przez dłuższą chwilkę.

Po drugie, pani wcale nie przyjrzała się rączkom. Wbiła igłę na oślep i zaczęła nią wiercić. Możecie sobie wyobrazić, co wtedy działo się z Filipem. Zacisnęłam zęby i miałam nadzieję, że się uda. Panie się szarpały z dzieckiem, dziecko szarpało się z mężem, ja starałam się go pocieszyć, a w probówce nie było nic. W końcu zrezygnowały i rozłożyły ręce. Pytam się, jeszcze grzecznie, czy jest tu ktoś, kto potrafi pobrać szybko i sprawnie dziecku krew, bo dzwoniłam i zapewniano mnie, że nie będzie z tym problemu. Usłyszałam, że jak mi się nie podoba, to mogę wyrejestrować usługę, a tak w ogóle to nasza wina, bo nie przygotowaliśmy dziecka do takiego badania. O ludzie!!! 

Skończyło się na płaczu. I Fifula i moim. Na paru ciepłych słowach pod adresem pań tam obecnych. I na nerwach i tak już wcześniej zszarganych przez niepokój o dziecko. A, i pieniędzy i tak nie odzyskałam, bo system im nie pozwolił zwrócić (?)... Żadnej propozycji, jak tą sytuację rozwiązać, żadnego słowa wytłumaczenie, sprawy nie było...


Ostatnio dużo czytam na tematy około medyczne i mam wrażenie, że nawet prywaciarzom w branży troszeczkę się poprzewracało w głowie. Nie oszukujmy się, człowiek płaci i wymaga. Porównanie może brutalne, ale wyobraźcie sobie, że naprawiacie samochód. Jeśli kupujecie części, to muszą one być w dobrym stanie, muszą pasować, być konkretnie do tej marki i tego modelu. Chcecie mieć wybór, przeglądacie certyfikaty, sprawdzacie czy firma spełnia ważne dla Was wymogi (http://www.mamauto.pl/). Tak nie jest? Tak jest więc dlaczego jeśli chodzi o nasze zdrowie czy tym bardziej zdrowie naszych dzieci ma być inaczej. Jeśli boli nas gardło, to idziemy do laryngologa, jeśli choruje nam dziecko idziemy do pediatry, jeśli to samo dziecko potrzebuje pobrania krwi, chcemy, by robił to ktoś, kto potrafi podejść do takiego przerażonego szkraba. Czy to zbyt wygórowane wymagania?

A jakie są Wasz doświadczenia z badaniami dzieci? Macie sprawdzonych lekarzy i pielęgniarki z podejściem, takich, których dzieci się nie boją? A może każda wizyta u lekarza kończy się płaczem i trzeba dziecko siłą wciągać do gabinetu? Ja myślałam, że korzystanie z prywatnej opieki zdrowotnej w dużej części wyeliminuje ryzyko trafienia na ludzi bez powołania... Najwyraźniej się myliłam.

PS.
Żeby nie było, my mamy cudownych lekarzy. I tych prywatnych i tych w nasze przychodni osiedlowej. To, że na szczepienia zawsze czekamy, że nie mogą się ogarnąć organizacyjnie, to już inna sprawa, ale pani doktor nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Wyżej wymieniona pani doktor prywatna też jest cudowną, pomocną kobietą, a do dentystki męża, która przy okazji zajmuje się Filipem, Fifi biegnie w podskokach i potem długo opowiada, jak to się dobrze bawił w gabinecie. Biorąc pod uwagę tak dużą konkurencję na tym polu tym bardziej dziwię się przychodni, w której chcieliśmy pobrać krew, że jest w stanie sobie pozwolić na taką wpadkę. A do tego to podejście po fakcie...

piątek, 15 stycznia 2016

Zosia i Filip 2016: 1/52, 2/52.

Długo się zastanawiałam czy kontynuować projekt, z którym jestem związana już od dwóch lat. Jest to jednak pewnego rodzaju uwiązanie. Przeglądając inne blogi i czytając Wasze komentarze doszłam do wniosku, że to fajna sprawa i warto przy niej pozostać. Nie ukrywam też, że mi wybieranie i dzielenie się z Wami naszymi tygodniowymi zdjęciami z krótkimi podsumowaniami sprawia wiele frajdy. Bardzo miło się potem wraca do tych zwięzłych tekstów i przypomina sobie co wtedy robiliśmy, jak się u nas toczyło życie. Większość tekstów na blogu jest bardziej ogólna, nie zagłębia się w to, co robiliśmy, jak się czuliśmy, a w tych podsumowaniach właśnie takie szczegóły się pojawiają. Będę zatem dalej co tydzień, dwa, może czasem trzy umieszczała tutaj posty pod wspólnym tytułem "Zosia i Filip 2016"...

To co? Zaczynamy?
To zaczynajmy...

1. tydzień roku 2016...
Powoli staramy się wrócić do normalności i rutyny zachwianych przez dość długie święta, a wcześniej przez przeciągającą się chorobę dzieciaków. Filip wraca do przedszkola, a po przedszkolu więcej frajdy sprawia mu zabawa w domu. Już się tak nie nudzi, już jest mniej jęczący, chętniej się bawi z Zosią. 
Z Zosią natomiast staramy się przywrócić jako taki rytm dnia i jedzenie normalnych posiłków. Troszkę nam się udaje, troszkę nie, ale potem nadciągają zębiszcza w ilości hurtowej i wszystko wywraca się do góry nogami.


2. tydzień roku 2016...
Nie będę się tu rozpisywać, że drugi tydzień roku to przede wszystkim stado zębów wyłażących Zośce naraz lub osobno. To nieprzespane noce i dnie spędzone przy cycku. To powrót nudzącego się Filipa, domagającego się atrakcji, do jakich przywykł przez święta...


Drugi tydzień stycznie to przede wszystkim pierwsze śniegi i pierwsze mrozy naszych dzieci. Jak widać po minie Zosi, nie bardzo przez nich lubiane. Filip narzeka, że mu zimno, że rękawiczek nie chce, że za dużo ubierania. A Zosia narzeka, bo nie potrafi chodzić w butach, a tu starzy ją w nich instalują, bo wielkie ubrania krępują jej, i tak nieudolne, ruchy, bo wkurza ją cały rytuał odziewania. Mam jeszcze nadzieję, że nastanie taka zima, która spodoba się wszystkim. Niezbyt mroźna, śnieżna i słoneczna... z bałwanem, sankami i spacerami po działce. Na razie wcale się nie dziwię dzieciom, bo i mi ta zima nie podoba się wcale.


czwartek, 14 stycznia 2016

To co lubię... książki.

Gdy na świecie pojawiają się dzieci wiele w naszym życiu się zmienia. Wiele naszych przyzwyczajeń, nawyków, nawet zainteresowań idzie w odstawkę. Ze stratą innych jest się nam łatwiej pogodzić z innymi nie chcemy się rozstać i staramy się jak możemy, żeby z nami zostały. O tyle, o ile pogodziłam się z utrata niektórych znajomych, nie brakuje mi imprez czy odwiedzania modnych lokali tak z utratą czasu na robótki ręczne czy książki nie pogodzę się nigdy.

Z robótkami ręcznymi jest o tyle ciężko, że zwyczajnie brakuje mi na nie miejsca, trzeba się składać, rozkładać, a mi żal czasu. Ostatnio uczepiłam się szydełka, bo jest stosunkowo "bezobsługowe", można je wziąć i odłożyć w każdym momencie. Ale nie odpuszczam całkiem, mam plany, zbieram się w sobie i jakoś się udaje. Wszyscy, którzy mnie pamiętają sprzed dzieciaków wiecznie z szydełkiem, drutami, igłą w ręku, teraz też się nie zawiodą. Gdy tylko mam chwilkę, gdy dzieci śpią, nie biegają mi naokoło, siadam spokojnie przed telewizorem i dziergam ile się da.

Za to z książkami to już inna para kaloszy. Wcześniej mi się wydawało, że matka dzieciom ma multum czasu na czytanie. O, ja naiwna. Na początku nawet się udawało. Filip spał, a ja czytałam, karmiłam go i czytałam, nawet męża wciągnęłam w wieczorne, łóżkowe czytanie. Potem zaczęły się schody. Byłam zmęczona, padałam od razu po wejściu do łóżka. W dzień też zawsze było co innego do roboty. Pozostawała mi wanna, ale... ale, jak Fi zaczął się przemieszczać, to po chwili zjawiał się pod drzwiami i końmi nie dało się go odciągnąć. Nie było szans, żeby się skupić. Teraz w łóżku już nie czytam, w dzień też o okazję ciężko, nie mam podzielnej uwagi. Czasem w wannie, czasem na wyjeździe, czasem w weekendy. Mało tego, a chciałoby się więcej. Ale postanowiłam w końcu coś z tym zrobić...

Co prawda na 52 książki w 52 tygodnie się nie mam w planie porywać. Podejrzewam, że nawet połowy nie udało by mi się przeczytać, ale, gdy wchodzę na takie strony, jak http://tezeusz.pl/ dostaję oczopląsu. Uwielbiam książki wszelakie, i te starsze i te nowe. Bardzo ubolewam, że nie mam w domu miejsca na wszystkie albumy zalegające w szafie w przedpokoju i nie mogę poszaleć zakupowo. Podobnie ma się sprawa z moimi ulubionymi kryminałami, które okupują połowę naszej szafy w sypialni, a chętnie dopchnęłabym tam jeszcze trochę. Niestety, ostatnio podjęłam ciężką dla mnie decyzję o sprzedaży części tego zbioru. Ciężka, bo choć mój gust troszkę się przez te lata zmienił, to przecież zawsze jest możliwość, że zechcę sobie przypomnieć co podobało mi się x lat temu. Ale co zrobić? Tam, gdzie kiedyś był "gabinet" i "biblioteczka" teraz jest pokój dziecinny, a podejrzewam, że w najbliższym czasie dzieci i o te dwie, zajęte przez książki szafy się upomną. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Książki trafią do kogoś, kto chętnie je przeczyta, ja będę miała miejsce na nowe, a i parę groszy się zawsze przyda.

A poza tym...
Poza tym istnieje coś takiego jak ebooki, do których przekonałam się już wcześniej, na różnych wakacjach, ale swoją świetność królują teraz, gdy trzeba szybko i sprawnie się z książką "złożyć i rozłożyć". No i zapomniane przeze mnie już dawno biblioteki i antykwariaty, także te internetowe (http://tezeusz.pl/). Zawsze się znajdzie jakiś sposób by niewielkim nakładem kosztów i miejsca zapewnić sobie coś do czytania. Gorzej z czasem, ale i to się jakoś wygospodaruje...

A jak z Waszym czytaniem? Co ostatnio przeczytaliście? W jakiej formie? Podrzućcie jakieś ciekawe tytuły, bo nie jestem na bieżąco z bestsellerami.

wtorek, 12 stycznia 2016

Wyjazd z rodziną... rzeczywistość czy tylko marzenie?

Pamiętacie mój ostatni post? Pisałam w nim o tym, że może warto czasem oddać kompetencje dziadkom, ciotkom, nawet opiekunce i się wyluzować. Łatwo się pisze, a ciężej zrealizować. Ja mam ten problem, że mam dość skomplikowaną sytuację rodzinną, a rodzinie męża czy obcej osobie nadal ciężko mi w tej materii zaufać. Bardzo bym chciała, staram się, ale czasem mam wewnętrzny opór. Nie jest to niczyja wina, a raczej sprawka mojego charakteru i przekonania, że moje życie, moje sprawy, to moja rzecz i koniec kropka. Jeśli ja czegoś nie zrobię, nie dopilnuję, to na pewno będzie to zrobione źle lub nie zrobione wcale. 

Nie zmienia to faktu, że nadal z tyłu głowy mam wizję dużej, zgranej, pomagającej sobie rodzinie. Niestety, marzenia i wizje swoje, a życie swoje. No i każdy sobie rzepkę skrobie. Troszkę się już z tym faktem pogodziłam, troszkę jest mi to obojętne, ale czasem się przeciwko temu buntuję i staram się coś z tym robić. Mąż się śmieje ze mnie, że zawsze dostaję po tyłku, a i tak dalej wyciągam rękę do zgody, dalej staram się współpracować, nadal mam swoje wyobrażenia przed oczami i do nich dążę.

Ale nie o tym dziś miało być.
Gdy byłam młodsza, każde wakacje, choć w małym kawałeczku, spędzałam z moją mamą i siostrą. Pakowałyśmy samochód i wyjeżdżałyśmy nad jezioro. Dwa tygodnie razem to było naprawdę coś. Tata nigdy nie dołączał i tak mu chyba już zostało. Nie zmienia to faktu, że zawsze marzyłam, że jak będę miała swoje dzieci, to będziemy takie wakacje spędzać w powiększonym gronie, rodzinnie. Mam sporo znajomych, którzy tak właśnie mają. Weekend na działce z rodzicami. Grill z przyjaciółmi i rodzicami do pomocy nad dziećmi, wspólne wakacje, wypady, atrakcje. Szczerze, to kiedyś się śmiałam, że to takie trzymanie się maminej spódnicy i nie branie odpowiedzialności za siebie i dzieci. Bo co o życiu może wiedzieć ktoś, kto co niedzielę wraca od teściów z wałówką na cały tydzień, kto wie coś o stawaniu na głowie, gdy dziećmi zajmują się dziadkowie albo chociaż odprowadzają i zabierają z przedszkola. Ale z czasem przestało mi być do śmiechu... Zaczęłam im zazdrościć. A dodatkowo zazdrość podsycają oferty wypadów rodzinnych.

I tak mamy zimę. Zawsze marzyło mi się nauczyć jeździć na nartach. Nawet parę razy próbowałam, nawet wylądowałam ze znajomymi na Słowacji na sylwestrowo-narciarskiej balandze. Ale zawsze mi się wydawało, że mam jeszcze czas. No i pojawiły się dzieci i moje podejście do tematu się zmieniło. Bo jak tu wybrać się na narty z dwójką bobasów. Teoretycznie się da, ale fajniej chyba tak rodzinnie... Wyobraźcie sobie hotel w sercu Karpacza... Pyszne jedzenie, grzane wino, odpoczynek i relaks. A jak nam się znudzi, to zaraz obok jest wyciąg, można podszkolić swoje dawno zapomniane umiejętności, troszeczkę poobijać pośladki o wyjeżdżony śnieżek, fajnie, prawda? A jak już całkiem się zmęczymy, gdy mięśnie będą nam odmawiać posłuszeństwa zaszyć się w zakamarkach SPA i wygrzewać obolałe cielsko. Oczywiście wtedy, gdy dzieci pod opieką kogoś zaufanego świetnie bawią się w sali zabaw. Już widzę oczami wyobraźni pyszną kolację w rodzinnym gronie, bo dla każdego znajdzie się coś pysznego. Rozmowy, opowieści, ciepło i spokój... Dzieci, rodzice, dziadkowie, może jakaś ciotka, jakiś wujek, cioteczne rodzeństwo...

http://hotelgreno.pl/

Niestety, wszystko na to wskazuje, że na taki widoczek nieprędko się doczekam. Pozostają nam niedzielne obiadki daleko odbiegające od tego, jak je sobie wyobrażałam, gdy byłam nastolatką i nasze wyjazdy we czwórkę. Sielanka ze świątecznych reklam niech pozostanie na razie w reklamach, a my będziemy czekać... Może coś jednak się zmieni. A jak nie? Może kiedyś to sobie odbijemy z naszymi dziećmi, z nami w roli dziadków... Kto wie... Ale teraz popłynęłam, nie ma co ;)

A jak jest u Was z tym rodzinnym zgraniem i pomocą? Trzymacie się razem czy jednak osobno? A może bardziej tak jak u nas? Niby razem, ale jednak osobno? Rodzinnie od święta, a na co dzień niech każdy sobie radzi po swojemu? Piszcie, bo przyznam szczerze, dowiem się, jak to jest u innych. Może to ja mam jakieś wygórowane oczekiwania i za bardzo rodzinnych znajomych?

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Chwile dla siebie... warto się o nie postarać...

Każdy, kto posiada dzieci wie, że zdarzają się momenty, kiedy nie jest łatwo. Czasem te momenty przechodzą w dłuższe okresy i zaczyna być nieciekawie. Zima należy zdecydowania do takich cięższych okresów. Dzieci się nudzą, możliwości trochę mniej, każde wyjście to godzina zbierania, ubierania, zapominania, a i tak niejednokrotnie kończy się niezadowoleniem, fochem i rykiem. Wizyty na salach zabaw, basenach, u babć czy znajomych to też ciągła pogoń za dziećmi, pilnowanie, żeby "nie weszły w szkodę", oczy dookoła głowy. Domowe atrakcje są atrakcjami, ale przez krótki okres czasu, z czasem pomysły się kończą, my chcemy w końcu usiąść i odsapnąć, a płynące zewsząd, wszelkimi kanałami, w wersji stereo okrzyki "mamooo", "mamaaaa", "ejjj", "ajjj", "aaaa" nam tego nie ułatwiają. Dodajmy do tego wszystkiego poczucie, że nie, weekend niczego nie zmieni, nie pośpimy dłużej, nie obejrzymy filmu, nie pospacerujemy po parku, dzień świstaka będzie trwał dalej. Święta? A czym one się różnią od innych dni? Chyba tylko tym, że trzeba jakoś wyglądać i mimo zmęczenia uśmiechać się od ucha do ucha. Wieczór? Rosyjska ruletka. Noc? Szkoda gadać...

I tak sobie żyłam w tym przekonaniu, że wszystko jest na naszej głowie, że to my mamy tylko obowiązki, że nie możemy liczyć na żadną pomoc, bo przecież to jest nasze zadanie. "Sami chcieliście" usłyszałam i wyczytałam już tyle razy, że nawet nie śmiałam od kogoś wymagać zajęcia się dziećmi tylko w celu mojego odpoczywania. Owszem, kombinowałam, jak wygospodarować dla siebie troszkę czasu. Starałam się wyłączać, uciekać, zostawiać na trochę, ale nie oszukujmy się, mistrzem relaksacji nie jestem i średnio mi wychodzi relaksowanie się na siłę. Ja kocham kanapę, robótki ręczne, książkę, spokój przy pisaniu tekstów, co mi z łażenia przez pół dnia po sklepach. Co innego z mężem, ale on w tym czasie siedzi z dziećmi... 

Aż...

Aż będąc w gościach u borsuczkowego dziadka zostałam grzecznie poproszona o posadzenie tyłka w fotelu. Dzieci zostały zabrane na piętro z przykazem, że mam się tam nie pokazywać. Mam usiąść, zjeść w spokoju, posiedzieć, odpocząć, bo jak tak dalej pójdzie, to nabawię się nerwicy. No i siadłam. Siedziałam, było mi nieswojo, nasłuchiwałam, miałam wyrzuty sumienia, ale było mi przyjemnie. Ktoś pomyślał o mnie. Ktoś pomyślał, że ja też potrzebuję chwili na odpoczynek. Ktoś poświęcił swój czas, żeby zająć się moimi dziećmi. Bez proszenia, bez ważnego powodu, po prostu, żebym usiadła w spokoju. Zdarzyło mi się to pierwszy raz, ale dało mi do myślenia.


A może trzeba troszeczkę zadbać o własne prawa. Może trzeba troszkę zasugerować rodzinie, że coś wam się od życia należy. Że całymi dniami i, nie oszukujmy się, nocami, jesteśmy jak napięta struna, że nasze potrzeby są na ostatnim miejscu, bo przecież dzieci są najważniejsze, a to, na dłuższą metę, męczy. Jak bardzo słodziutkie by nie były nasze dzieci, to czasem mamy dość i chcemy się zaszyć w kąciku w spokoju. Nie na długo, niezbyt często, na chwilkę, na momencik. A wierzcie mi, w domu z dziećmi jest to niemożliwe. Tam, gdzie jestem ja, są i dzieci, a najczęściej są na mnie i chcą tego, co ja mam, włażą na mnie, pchają się wszędzie.
Ja pierwsze takie akcje mam za sobą i wiem, że po takim czasie nie jest łatwo uwierzyć, że ktoś dobrze zaopiekuje się naszymi dziećmi, ale warto. Herbatka wypita z babcią, gdy moja ciocia bawi się z Zofią, kino z mężem, gdy dziadkowie zajmują się dziećmi, film obejrzany we względnym spokoju, kiedy prababcia dogląda śpiącej Zosi, a babcia zabawia Filipa. Nawet pewnego dnia usłyszałam od męża, że mam iść, wejść do wanny i się zrelaksować, a on zajmie się dziećmi i dopilnuje, żeby nie stały pod drzwiami z jękami... Cud, święto lasu... I nie, nie wymagam od kogoś, że przejmie opiekę nad dziećmi w weekendy, żebym ja mogła leżeć bykiem. Nie, ja tylko chcę mieć pewność, że raz na jakiś czas, gdy się odwrócę, odetchnę na chwilkę, zapomnę się, moje dzieci nie zostaną same, że ktoś na nie zwróci uwagę...

Fakt, tekst usłyszany od przyjaciółki mojego taty podczas pamiętnej wizyty był jak do tej pory jedynym takim, ale co tam... Jak ktoś nie proponuje pomocy, to może warto się o nią upomnieć. Dzieci są już na tyle duże, że mogą na chwilkę odkleić się od mamy i potrzebują trochę większej rodziny niż tylko mama i tata. Nieważne, że czasem mnie wkurzają, że działają mi na nerwy, że moja przekorna natura szepcze mi "nie daj, to twoje dzieci, sama się nimi zajmiesz lepiej". Dla nas to chwilka wytchnienia, a dla dzieci super atrakcja, coś innego, oderwanie od codzienności.

A nam się należy, oj należy i nie tylko wtedy, gdy dzieci śpią. Bo gdy dzieci śpią, my mamy naprawdę wiele do zrobienia. Jak nikomu nie przychodzi do głowy zaproponowanie takiej pomocy, to sami sobie o nią zawalczmy... A swoją drogą marzy mi się w końcu doprowadzenie mieszkania do porządku bez uwieszonego na mnie bobasa... Może kiedyś i do tego dorosnę, że wywiozę dzieci i wrócę sprzątać. A przedpokój nadal czeka na pomalowanie...

A jak jest u Was z tymi chwilami dla siebie? Pomaga Wam rodzina? Zdejmuje z Was raz na jakiś czas odpowiedzialność z pleców? A może zajmują się dziećmi tylko "jak trzeba" albo "jak muszą"? A może uważają, że to dla nich tylko przyjemność, a nie obowiązek?

czwartek, 7 stycznia 2016

Słony omlet babci Zosi...

Nie wiem czy Wam już pisałam, ale całe liceum mieszkałam z babcią. Z babcią Zosią. Strasznie wtedy narzekałam, ale z perspektywy czasu były to najlepsze lata w moim życiu. Nikt nigdy już się o mnie tak nie troszczył, a ja za nikim tak bardzo nie tęskniłam, jak go zabrakło, jak właśnie za babcią Zosią. Miałyśmy swój świat, swoje sprawy, mogłyśmy na siebie liczyć. Babcia nigdy nie zostawiła mnie z żadnym problemem. Rozpieszczała mnie i pocieszała, a pomagały jej w tym jej zdolności kulinarne. Jak to babcia miała swoje niezawodne sposoby, żeby poprawić mi humor.

Na przykład omlet.

Ile ja się oszukałam przepisu, sposobu na ten omlet. Bo oczywiście głupia, nie chciałam się uczyć gotować, gdy babcia chciała mnie szkolić. A teraz tęsknię za tamtymi smakami. Trzeba było korzystać, spisywać, praktykować, jak był na to czas. Teraz pozostaje mi tylko eksperymentować i próbować czy to już to, czy jeszcze trzeba coś udoskonalić.

Potrzebujemy:
  • 2 jajka,
  • odrobinę mleka (ok. 2 łyżek),
  • odrobina mąki (łyżeczka, może troszkę więcej),
  • sól,
  • masełko do smażenia.
Jajka bełtamy z mlekiem, dodajemy mąkę i sól, dokładnie łączymy, wylewamy na rozpuszczone, rozgrzane masło, na patelnię średniej wielkości. Czekamy aż dół się zetnie, podnosimy ostrożnie brzegi i masę z góry wlewamy pod spód, znów czekamy aż się zetnie. Przerzucamy na drugą stronę. Omlecik ładnie rośnie, ale do tej pory nie opatentowałam sposobu, co zrobić, żeby nie opadł po przełożeniu na talerz. Mojej babci nie opadał.


Proste, prawda? Oczywiście, można sobie omlecik urozmaicić dodatkami i czasami to robię, ale ten omlet, sam, bez niczego, to jest to, co wspominam najlepiej. I tak jak kiedyś z babcią, tak i teraz, gdy jestem sama wieczorem, gdy jest mi smutno, robię sobie właśnie taką kolację i wspominam czasy, które już nie wrócą. Chyba się starzeję, że nawet jedzenie mnie rozczula, ale tak to już jest, gdy zdajemy sobie sprawę z tego, że tamte czasy już nie wrócą. Nieważne, jak dobre by były te obecne, jednak tamtych już nie ma...

wtorek, 5 stycznia 2016

Zosia i Filip 2015: 53/52.

No i koniec...
Ostatni tydzień roku i ostatni tydzień projektu...
Zastanawiam się co dalej, tak przywykłam do tych tygodniowych podsumowań i do wybierania zdjęć dzieci...
To już drugi rok. Pierwszy rok Zosi...
Niesamowite, jak to szybko zleciało.

A ten ostatni, 53 tydzień 2015 roku to oczywiście nic innego, jak urodziny Zosi. Zosia jeszcze nie bardzo rozumiała o co chodzi, ale frajdę miała. Podobnie zresztą jak Fifi, który wśród prezentów i ogromu gości czuł się jak ryba w wodzie.


A jakie jest Wasze zdanie? Chcecie nadal co tydzień (albo co dwa) oglądać moje bobasy i czytać krótkie podsumowanie co tam u nas i jak nam mijają dni? A może wolicie jakąś inną formę streszczeń?

poniedziałek, 4 stycznia 2016

To już roczek...!!!

Co tam Sylwester, co tam Nowy Rok, co tam przedłużone weekendy i inne takie cuda. W porównaniu z dniem 29 grudnia nie mają znaczenia. Bo to właśnie 29 grudnia rok temu, o godzinie 7 z kawałkiem rano zameldowałam się na izbie przyjęć jednego z lubelskich szpitali. To właśnie z tej izby przyjęć skierowano mnie prosto na blok porodowy, gdzie o 12.05 przyszła na świat nasza Zofia. Niestety, ja dowiedziałam się o tym dopiero koło godziny 15, bo dopiero wtedy udało się lekarzom poskładać mnie do kupy, ale nie zmienia to faktu, że właśnie wtedy po raz drugi zostałam mamą. "Moja córeczka", to powiedziałam, gdy ją pierwszy raz zobaczyłam i od tej pory nic już nie było takie samo.

To był rok zmian. Zmieniliśmy wszystko dostosowując nasze życie pod nowego członka naszej rodziny jednocześnie starając się, żeby Filip zbytnio tego nie poczuł. Teraz, po roku, mam wrażenie, że jesteśmy ze sobą od zawsze, a Filip nawet nie pamięta życia bez Zosi. I, jak to z dziećmi bywa, gdy już jesteśmy pewni, że wszystko opanowaliśmy, że wszystko wiemy, to wszystko wywraca się do góry nogami. Ale nie wyobrażam sobie życia bez Zosi. Mam swoją księżniczkę, mam swoją córeczkę, iskierkę, kruszynkę. Nie marzyłam o niej, nie wyobrażałam sobie siebie jako matki dziewczynki. Gdy dowiedziałam się, że będę miała córkę byłam zaskoczona, zdziwiona i musiałam się z tą myślą oswoić. Radość przychodziła stopniowo, aż opanowała mnie do tego stopnia, że szafka zapełniła się sukieneczkami i różowymi ciuszkami. Teraz troszkę się opanowałam, znalazłam złoty środek, ale nie powiem, że nie sprawia mi przyjemności buszowanie w sklepach z malutkimi kreacjami, że już nie wyobrażam sobie tych kokardek na jej blond włoskach, że nie marzę o księżniczkach, lalkach, ciasteczkach, o wszystkim, czego ja w dzieciństwie miałam tak mało.


Zosia z malutkiego zawiniątka zmieniła się w malutką kobietkę. Jest zadziorna, zdecydowana i uparta. Sprawia nam swoim charakterkiem ostatnio niemałe kłopoty. Nie znosi sprzeciwu, co manifestuje krzykiem, gryzie Filipa, tarmosi kota. Czasem jest nie do opanowania, ale wystarczy, że spojrzy na mnie swoimi wielkimi, błękitno-szarymi oczkami, żebym wszystko jej wybaczyła. Noce nadal spędza ze mną i chyba szybko się to nie zmieni, bo Zosia wie czego chce i potrafi o to walczyć. O dziwo, bardzo dobrze toleruje zostawanie z kimś innym, wtedy i jedzenie jej lepiej idzie, i zasypia bez marudzenia. Mi natomiast bardzo lubi wchodzić na głowę. Ale co tu dużo mówić, sama jej na to pozwoliłam i teraz mam efekty. Zwyczajnie nie podejrzewałam, że tak szybko Zofia dojrzeje do egzekwowania swoich praw również tych wydumanych. Nadal hołduję teorii, że dziecko powinno do wszystkiego dojrzeć, ale już widzę, że niektóre sprawy będą nam szły oporniej niż to miało miejsce z Filipem. Zośka zwyczajnie jest bardziej rozgarnięta, by dać się oszukać i przechytrzyć.


Rok... O mamusiu, jak to szybko zleciało. Jak wiele spraw się w tym roku przewinęło... Mogę tak pisać i pisać o Zosi, a i tak nie napiszę wszystkiego... Bycie jej mamą zaskoczyło mnie tak bardzo, że do tej pory nie mogę wyjść z podziwu... Z dnia na dzień zachwycam się coraz bardziej...Podobnie, jak bycie mamą Filipa, tak i bycie mamą Zosi codziennie uczy mnie czegoś nowego. A fakt, że Zosieńka ma już roczek nie może jeszcze dotrzeć do mojej matczynej głowy...

Nadal jestem w szoku... Od roku jestem mamą dwójki...