poniedziałek, 2 października 2017

Pierwsza Dycha do Maratonu... czyli lubelska jesień na sportowo...

Gdyby czas jakiś temu ktoś mi powiedział, że ja lub Szanowny będziemy brać udział w imprezach sportowych, to popukałabym się w głowę i uśmiechnęła pod nosem. Owszem, zawsze mi się marzyło kibicowanie własnym dzieciom, chciałam, żeby uprawiały jakieś sporty, były, jak to się teraz modnie mówi: "fit", ale że rodzinnie, że razem, że w niedzielę zamiast siedzieć w domu lub podrzucić dzieci dziadkom my wybierzemy się na sportową imprezę i będziemy w niej czynnie brać udział. Ok, zazdrościłam znajomym, co tak czas wolny spędzają, ale żeby ja, żeby my?!

Ale chyba nadeszła stateczność, nadeszła stabilizacja, dojrzałość (żeby nie powiedzieć: starość). Gdy wspominam dawne, przeddzieciowe czasy, piątkowe czy sobotnie wieczory, troszkę mniej przyjemne niedzielne poranki, gdy przypominam sobie, co się wtedy myślało... Na kogoś, kto w sobotę odmówił wyjścia na miasto, bo ma zawody w niedzielę patrzono jak na kosmitę. Z czasem towarzystwo zaczęło się wykruszać, na Facebookach i w internetach nad zdjęciami z imprez zaczęły górować zdjęcia z wycieczek, kinderbali, rajdów rowerowych, pobitych rekordów i festynów rodzinnych. Coraz więcej osób wolny czas spędzało na działce, na zajęciach dodatkowych z dzieciakami, na siłowni czy biegając. Ja, powtórzę się znowu, gdy myślałam o bieganiu, to czułam mdłości. Gdy przypominałam sobie koszmar biegu na 600 metrów w podstawówce czy liceum, skutecznie mnie od tego typu aktywności odrzucało, aż do czasu, gdy dzieci mnie wkurzyły, musiałam wyjść z domu, a nie bardzo miałam pomysł gdzie i z kim więc wyszłam i zaczęłam biec przed siebie. No i tak się zaczęło. Troszkę, bo troszkę... Nie tak jak niektórzy znajomi, wolniej i z zadyszką, ale za każdym razem lepiej, za każdym razem dalej i zawsze z satysfakcją. 


Szanowny biegał wcześniej, zachwycił się tym i choć czasem mu się nie chce, to zapisał się na Pierwszą Dychę do Maratonu. Pierwszą imprezę w ramach przygotowań do Maratonu Lubelskiego (organizowane są także inne biegi: Chęć na Pięć, Półmaraton Lubelski i dla dzieci Przez Metry Po Kilometry) czyli tzw. Grand Prix Lublina 2017/2018. Przyznam szczerze, że marnie to widziałam, bo przygotowując się do biegu we wrześniu przebiegł mniej niż ja i zwyczajnie myślałam, że albo wymięknie, albo dobiegnie w stanie agonalnym (ach ta wiara we własnego męża)... Ale ok, niech biegnie... Na początku nawet nie miałam zamiaru z nim jechać, ale w między czasie okazało się, że w ramach całej imprezy organizowane są też biegi dla dzieci, nawet dla takich kajtusiów jak nasz Fifi. Nic strasznego, całe 50 metrów, ale Filip strasznie się interesuje naszym bieganiem więc postanowiliśmy dać mu spróbować i tym samym ukręciłam na siebie bicz pod tytułem: musimy pojechać wszyscy i dać się porwać tym emocjom i zabawie jaka towarzyszy takim imprezom.

Powiem szczerze, że nie przypuszczałam, że tak mi się to spodoba. Zwłaszcza, że rano było zwyczajnie zimno, ale potem pogoda nam dopisała. Muzyka, jedzenie, kupa ludzi, atrakcje dla dzieci i dla dorosłych, sponsorzy. Wszystko stworzyło tak niesamowity klimat, że ja, niemiłośniczka imprez masowych, nielubiąca tłumów i nieprzepadająca za takimi eventami, dałam się wkręcić tak, że nawet Zośka, która zdecydowanie miała gorszy dzień, nie zepsuła nam zabawy.

Na pierwszy ogień poszły dzieciaki w ramach projektu Przez Metry Po Kilometry. Najpierw najstarsze, w biegu na 1000 metrów i stopniowo coraz młodsze na krótszych dystansach, aż do przedszkolaków w biegu na 50 m. z naszym Fifim wśród nich. Och, przeżywał Fifulec ten start strasznie. Mówił, że chce biec, ale za rękę mnie trzymał, kręcił się, wiercił aż w końcu pobiegł. Dostał medal i naklejkę do albumu, w którym można odnotowywać wszystkie biegi w sezonie. Już dziś zadeklarował, że chce biec w następnym, który o dziwo wypada w dzień jego imienin czyli 22 października. A ja wam w tajemnicy powiem, że miałam łzy w oczach, jak widziałam jego śmiech i dumę z jaką nosił medal. A dziś poszedł z nim do przedszkola pochwalić się kolegom.


Potem przyszedł czas na gwóźdź programu czyli tytułową Dychę... Chłopina mój osobisty poszedł sam, a cały plac niemal opustoszał. Nawet nie wiedziałam, że tyle ludzi bierze udział w takiej mało nagłaśnianej imprezie. Rozumiem Bieg Powstania Warszawskiego, ale jakaś Pierwsza Dycha do Maratonu i to na dodatek nad Zalewem w Lublinie??? Szli, szli, szli... Ustawiali się na starcie dobrych 20 minut. Ogrom ludzi. Ja nawet z dwójką dzieci nie porywałam się na oglądanie tego z bliska, umówiliśmy się tylko, że spotkamy się przy aucie, a ja będę co jakiś czas sprawdzała na Endomondo kiedy mogę się go spodziewać. No i pobiegł. 



A my? Myślałam, że będziemy się nudzić, ale nie... Placyk zabaw dla dzieci i animacje były tak pomyślane, że nawet nie miałam czasu spojrzeć, jak Szanownemu idzie i gdy w końcu doszuraliśmy się do auta po jabłuszko, okazało się, że on już dobiegł. I o dziwo wcale nie wyglądał jak walking dead... A potem to już tylko sama przyjemność. Wata cukrowa, gofry, spotkania ze znajomymi, o których nawet się nie miało pojęcia, że biegają... Albo z tymi, na których do tej pory patrzyło się z podziwem, co to nie oni, my tak nigdy nie będziemy potrafili... Teraz każdy jak równy z równym, bo nie liczył się wynik a obecność. A my, matki i żony lub ojcowie i mężowie, którzy tylko towarzyszyliśmy byliśmy traktowani jak team, jak drużyna, bo ktoś musi zająć się dziećmi, ktoś musi podać wodę, popilnować rzeczy, zrobić pamiątkowe zdjęcie... Ktoś musi nie biec, żeby biec mógł ktoś. I powiem wam jeszcze jedno, nikomu, kto nigdy nie biegał, nie wytłumaczy się, jak bardzo to uzależnia i tak samo, nikomu, kto nigdy nie był na takiej imprezie, nie wytłumaczy się, jak bardzo takie coś wciąga. Jak, mimo początkowego zimna, rozgrzewają nas emocje, jak fajnie patrzy się na radość innych, którym udało się dobiec, jak fajnie bawią się dzieci, jaka tam jest atmosfera i ciepło. No i sam fakt przykładu, tego, że dzieci widzą, że rodzice biorą udział w imprezach sportowych, że trenują, dbają o zdrowie i kondycje... To jest bezcenne...


A ja? A ja, gdy już w końcu dotarliśmy do domu, gdy dzieciaki porozkładały się zmęczone na kanapie przed zasłużoną bajką, a Szanowny z telefonem w ręku zbierał gratulacje w fotelu, założyłam buty, geterki, wygodny stanik... Wsadziłam w uszy słuchawki i poszłam pobiegać... Swoje 5 kilometrów z zadyszką i wypiekami... W czasie gorszym niż niejeden z wczorajszych biegaczy pokonuje dychę...  Ale za szybciej niż ja dotychczas o ponad dwie minuty... Taki mój, mały sukces...

PS. A gdyby ktoś z Lublina był zainteresowany, to wszystkie potrzebne informacje znajdziecie na stronie http://www.maraton.lublin.eu/home.

2 komentarze:

  1. Brawo. :)
    Przyznam, że ja biegać nie lubię, wolę spacerować, ale popieram i podziwiam tych, którzy biorą udział w maratonach i różnego rodzaju biegach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje. Uwielbiam biegać, nawet zima :-)

    OdpowiedzUsuń