niedziela, 30 lipca 2023

Pandemia - wspomnienia.

Dziś miałam koszmar... Pierwszy od dawna, ale za to taki z przytupem... Taki, który wbija się w głowę i, mimo, że za Chiny nie pamiętam co mi się śniło, to siedzi w niej cały dzień. Pogoda za oknem nie ułatwia i ogarnia mnie jakiś taki niewyobrażalny lęk... 

Patrzę przed siebie w niebo i zastanawiam się, ile jeszcze tak wytrzymamy. Niby normalnie, niby świat się kręci, ale tak bez fajerwerków, w niepewności, w nicości i marazmie... Może wiosna przyniesie poprawę, nadzieję i chęć działania, ale rok temu też była wiosna, też była nadzieja, też były plany..

No właśnie. Pamiętam te dni, jakby to było wczoraj. Byliśmy po ciężkiej zimie, ale naładowaliśmy akumulatory... Tamte ferie zimowe w Zalesiu to było coś, czego potrzebowałam bardzo. Najlepszy wypoczynek w życiu, naprawdę. Odbiłam się, zregenerowałam, odpoczęłam... I choć od razu wpadliśmy w spiralę chorowania, to był plan... Miał być zaległy bal w przedszkolu i Elsa z Olafem... Miała być wykończona kuchnia w pracy, zmiany i rozwój... Miały być wakacje w Grecji i wiosna w ogródku... Z tego wszystkiego pozostała tylko wiosna w ogródku i przekonanie, że przecież to chwilka, a za chwilkę będzie dobrze.

Szczerze??? Na początku to było zabawne. Nawet nam potrzebne... Gry, puzzle, nauka literek, prace plastyczne i angielski przez internet. Dużo rodzinnego czasu, mnóstwo uśmiechu, wiosna... Potem przyszły Święta we czwórkę i pierwsze od dawna urodziny Filipa bez kolegów i koleżanek, brak wierszyków i piosenek na Dzień Mamy w przedszkolu. Zakończenie zerówki bez wielkiej gali i pompy, dla garstki osób. Coraz bardziej mocniej narastający żal do świata, do ludzi, do losu, że odbiera nam tak ważne dla nas chwile i zamienia je w namiastkę tego, co być powinno. Pierwsze kłótnie, pierwsze nieporozumienia, narastająca frustracja i problemy z samą sobą...

I przyszło lato... A wiadomo, że latem wirusy są mniej niebezpieczne... Może to nie Grecja, ale Jedlanka i Zalesie, ale było trochę oddechu. Nawet te maseczki, nawet wszędzie obecne zasłony przy kasach i wydawanie posiłków przez obsługę nie przeszkodziło nam wyluzować. Przecież mądrzejsi zapewniali, że nie ma czego się bać. Przecież bony na wakacje zachęcały do wyjazdów krajowych, a biura podróży rozdawały vouchery w zamian za brak rezygnacji z usługi, a jedynie chęć przesunięcia jej w czasie. Tylko nieśmiałe głosy wspominały coś o jesieni, o strachu przed powrotem do szkoły i falą zachorowań tym spowodowaną. Większości, zresztą nam też, średnio to przeszkadzało. Tylko mieliśmy trochę stracha, jak przed powrotem z wakacji zaczęto wspominać o zamykaniu poszczególnych obszarów i o podziale na strefy. Ale wróciliśmy i doczekaliśmy września.

1 września był dla mnie ciężkim psychicznie dniem. Walczyłam z poczuciem niesprawiedliwości, że moje dzieci rozpoczynają naukę w podstawówce i zerówce w sposób, którego nawet w najdziwniejszych snach sobie nie wyśniłam. A musicie wiedzieć, że w dzieciństwie obejrzałam "Dżumę" i wpłynęła ona mocno na moje postrzeganie świata i tego, co może się z nim wydarzyć przez chorobę. W połączeniu z filmami o zombie, to wyobrażenie apokalipsy wywołanej epidemią i zarazą miałam barwne. Płakałam ze wzruszenia i krzyczałam z bezsilności. Na szczęście one nie miały pojęcia, jak takie święto powinno wyglądać więc były szczęśliwe. Tort, nowe panie i nowi koledzy i koleżanki u Filipa oraz powrót do znanej przedszkolnej rzeczywistości u Zosi mimo obostrzeń pozwolił nam uwierzyć, że już powoli zbliża się koniec.

Powróciły zajęcia dodatkowe, prywatne placówki też podeszły do sprawy profesjonalnie, ale z wyczuciem potrzebnym przy dzieciach. One same już nawet nie wspominały o kulkach czy trampolinach. Ambicje po powrocie do pracy były spore, zwłaszcza, że udało nam się wyjechać we dwójkę w góry, a potem całą czwórką na weekend. Filip zaniósł cukierki do przedszkola na imieniny. Coś szło do przodu mimo doniesień z różnych stron o nadchodzącym nieszczęściu. 

Pamiętam, że świeciło słońce, siedziałam w pracy, gdy dostałam sms'a, że Zosia ma katar i czy na wszelki wypadek możemy ją odebrać. Byłam zła, ale zostałyśmy w domu. Znów było fajnie, wspólne puzzle, gotowanie, zabawa... A potem wszystko potoczyło się już szybko... Koronawirus w przedszkolu, kwarantanna, zero zajęć, zero wyjść, zero kontaktów... O dziwo tylko dla Zosi. Dla mnie opieka i tyle... No i zdalne nauczanie. Jak wypuścili z domu jedno, to zamknęli drugie. Jesień nie sprzyjała pozytywnemu myśleniu, ale przecież wszyscy mówili, że to tylko do nowego roku...

Pierwsze Święta u nas, w kameralnym gronie, ale za to ze zwiększoną liczbą prezentów dla dzieci. Chyba wszyscy chcieli im wynagrodzić niedogodności. Ferie z zakazem wychodzenia, znów plany, znów odwoływanie, przekładanie, siedzenie, powrót do pracy, szkoły, przedszkola... Nadzieja, że będzie dobrze.

Moja psychika jest już w strzępach. Brak mi jakiegoś punktu zaczepienia, pewności, bezpieczeństwa. Tego odniesienia, które zawsze jest wyjściową do czegoś. Muszę być opoką dla dzieci, nie mogę się łamać, muszę się zachowywać normalnie, ale gdy idzie wiosna a ja mam deja vu, a ja znów odwołuję, tłumaczę dzieciom, nie wiem na czym stoję.

Siedziałam w pracy, pijąc kawę... Obok leżały poskładane papiery dla księgowości, zabiorę je do domu, żeby tam je pouzupełniać, bo tu popsuła mi się drukarka. Odkładam zakup nowej, bo to jednak pieniądze, a mimo, że nas nikt nie zamykał, nam też się dostało rykoszetem. Ale trzeba w końcu, bo przecież nikt nam nie dał wolnego. Świat się kręci, słucham reklam tabletek na gardło i sklepów budowlanych. Wiadomości donoszą o podwyżkach rent i emerytur, a politycy nadal myślą tylko o sobie. Będzie trzecia fala... Armagedon, katastrofa, wszyscy zginiemy, ale sponsorem programu jest hotel w górach, który zaprasza na wypoczynek. Nawet miałam takie ambicje, ale jak mi powiedziano, że w cenie "ol ekskiuzmi" dostanę śniadanie i obiadokolację do pokoju, a w ramach atrakcji mogę sobie pochodzić w koło hotelu, bo na basenie są ograniczenia liczbowe i już są rezerwacje więc przykro... Wszyscy przywykli do "nowej normalności" i ze spokojem przyjmują nowe rewelacje. Tylko od czasu do czasu ktoś się wkurzy i zdemoluje stację benzynową. Psychiatrzy zacierają ręce i rezerwują terminy nawet dwa miesiące w przód. Ogólnie rzecz biorąc zaczynamy się urządzać w czarnej dupie i najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że niektórym się to podoba.

Wszystko się zmieniło... Nic już nie będzie takie samo... Może za czas jakiś będzie lepiej. Bo przecież, jak mówią specjaliści, najpierw musi być gorzej, żeby później mogło być lepiej. Patrząc wstecz, przecież nasze pokolenia też dorastało w czasach przemian i jakoś dotrwaliśmy do dorosłości. A dzieci potrafią dostosować się do wszystkiego...


Tak było. Teraz nie ma pandemii, jest wojna. I znów wszystko stanęło na głowie. Czy tak już będzie zawsze???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz