wtorek, 29 marca 2016

Prosty sposób na święta rodzinne i bez spięć... (do zastosowania przy innych okolicznościach)...

Wielkanoc nigdy nie należała do moich ulubionych świąt. Oprócz bardzo zamierzchłych, nie mam specjalnych wspomnień z tych dni. Od dawna kojarzą mi się tylko z siedzeniem przy stole, gdy za oknem świeci piękne słońce, z nieporozumieniami rodzinnymi przy zbieraniu się na śniadanie i z komedią pozorów podczas biesiadowania. Trochę tu, trochę tam, w zasadzie nic godnego zapamiętania. Odkąd na świecie są dzieci pamiętam jeden poniedziałek wielkanocny, dwa lata temu. Wszyscy wtedy się na nas wypięli, w ostatniej chwili okazało się, że każdy ma inne plany więc my postawiliśmy na rodzinną wycieczkę. I powiem szczerza, to była chyba najlepsza Wielkanoc od bardzo, bardzo dawna. Pierwsze kroczki Filipa na ubitej ziemi, ja w ciąży z Zosią, o której nikt jeszcze nie wiedział, herbatka na świeżym powietrzu i zero napięcia. Nieświadomie rodzina zrobiła nam wielką przysługę pomijając nas w swoich planach. 

Ale tamta Wielkanoc była wyjątkowa, normalnie jednak spędzamy ją z rodziną. Pierwszego dnia u mojej babci i teściów, drugiego dnia u taty i znów u teściów. I choć co roku mam okropną ochotę spakować walizki i wylecieć na ten czas gdzieś w ciepłe kraje, to zawsze kończy się tak samo. I choć zawsze jakaś ciotka skomentuje moje tycie bądź chudnięcie (tarczyca płata mi figle), i choć komuś nie spodobają się nasze metody wychowawcze, i choć rodzina Szanownego kombinuje, żeby nas nie było wtedy, kiedy będzie ktoś inny, a gdy w końcu przyjedziemy, to przy stole jesteśmy tylko we dwójkę, i choć wiecznie w poniedziałek wielkanocny czekamy z obiadem na moją siostrę, a i tak jemy na raty, bo trzeba pilnować dzieci, to staramy się, żeby te święta zawsze były wesołe i radosne. I przygotowania, i zbieranie się na wizyty rodzinne, i same odwiedziny. Bez nerwów. Miło, lekko i przyjemnie. Dla dzieci.

Bo dla dzieci święta to święta. Dla dzieci rodzina, dziadkowie, ciotki i wujkowie, to rodzina, dziadkowie, ciotki i wujkowie. Dzieci nie wiedzą dlaczego ja nie lubię cioci Heli, a mąż nie może się dogadać z dziadkiem Zdzisiem. Dla nich nie istnieją różnice w poglądach politycznych, dla nich nie ma jeszcze grubych czy chudych, brzydkich czy ładnych. Dzieci lubią i nie lubią po swojemu, nie koniecznie tych co my nie lubimy czy lubimy. My już swoje wspomnienia z dzieciństwa zgromadziliśmy. Może nie są idealne, może nie do końca takie, jakie byśmy chcieli, ale tego już się nie zmieni, teraz trzeba zapewnić świetne (tak mówi Fifi) wspomnienia naszym dzieciakom. Bo chyba nie chcemy, żeby zapamiętały tylko nerwową atmosferę, sprzątanie pod linijkę, pokrzykiwania i odganiania je od wszystkiego. Nie na tym polegają święta. Święta to czas rodzinny, nawet jeśli ta rodzina nie jest idealna i dwa razy do roku można troszeczkę zacisnąć zęby i wyluzować. Po świętach można wrócić do dawnych animozji, ale przy tym świątecznym stroiku, przy baranie z cukru i przy pisankach niech dzieci pamiętają uśmiechniętych rodziców, uśmiechniętych dziadków, fajnych wujków i fajne ciocie. A nawet, jak się trafią jakieś niefajne, bo i tak może być, to przy ogromie radochy dzieciaki i tak o tym szybko zapomną. 

Wiecie, że nasze rodziny nie są idealne. Zresztą które są. Że czasem narzekam, że chciałabym mieć z nimi lepszy kontakt, że rzadko się widujemy, a gdy się widzimy, to rozmowa nie jest taka, jaka w moim przekonaniu powinna być rozmowa w rodzinie. Chciałabym, żeby dzieci miały lepszy kontakt z dziadkami, żeby rodzina była zżyta na dobre i na złe, a nie tylko na złe. Ale, biadolenie nic nie da, niektórych rzeczy się nie zmieni. Można próbować, ale nic z nieba nie spadnie nagle. Zawsze, gdy zbliżają się święta mam opory, mam strachy czy coś się nie posypie. Czasem zwyczajnie, ze złośliwości, chciałabym komuś utrzeć nosa, pokazać, że też mam coś do powiedzenia, uciec gdzieś daleko z najbliższymi, niech oni sobie tutaj świętują.  Ale przecież rodzina, o rodzina. Wiem bardzo dobrze, że za rok możemy się nie spotkać już w tym składzie, tak się toczą koleje losu, że nie wiemy, co będzie. Te święta są jedyne w swoim rodzaju, następne już nie będą takie same więc może nie trzeba ryzykować, trzeba się cieszyć z tego, co jest.


I jak się okazało w tą Wielkanoc, łatwo się powiedziało i łatwo się zrobiło. To były fajne święta. I choć zmiana  czasu, choć roztrojenie żołądeczków dziecięcych, choć w rozjazdach, to bardzo, bardzo rodzinnie. I z tą rodziną, na którą tak czasem narzekam, można świetnie (znów naleciałości z Filipa) się bawić. A wystarczyło tylko parę razy przemilczeć zaczepki, dużo się uśmiechać i nie przejmować się terminami, konwenansami, idealiami. Dzieciaki się wybawiły (aż się powymiotowały, ale to szczegół), my się najedliśmy, pospacerowaliśmy, a mi nie raz zakręciła się ze wzruszenia łezka w oku. Bo wiecie, mój tata chyba pierwszy raz trzymał Zosię na rękach, dzieci dostały swoje pierwsze prezenty na Zająca od cioci, poszliśmy wszyscy na spacer na cmentarz, dzieci wybawiły się z pieskiem. Dla takich chwil nieraz warto odpuścić jakieś swoje urazy, one są tu i teraz, potem już nie wrócą, po co je sobie zatruwać nieporozumieniami.

A postanowienie na przyszłość jest właśnie takie, by czerpać z tych świąt doświadczenie, jak sobie zapewnić miłe, rodzinne i spokojne dni. Udało się raz, uda się i przy następnej okazji. Dzieci będą miały miłe wspomnienia, a my spokojne sumienie, że wszystko robimy jak należy. A w nagrodę mamy uśmiech dzieciaków bijący z każdego zdjęcia.
No i nie kłócić się z rodziną... W końcu ma się tylko jedną... Łatwo coś powiedzieć i zrobić, a potem żałować, ale trudno jest skleić wszystko do kupy. Czasem lepiej zamknąć gębę, korona nam z głowy nie spadnie. Tego nauczyły mnie uśmiechnięte mordki w te święta...

poniedziałek, 21 marca 2016

Cud, miód i orzeszki czyli nie wierzmy w to, co widzimy...

Nie macie wrażenia, że zewsząd bombardują nas przesłodzonymi, przerysowanymi obrazami rodzin. Pokazują nam macierzyństwo jako krainę mlekiem i miodem płynącą, pełną lukru i słodyczy. Dzieci są zawsze roześmiane, rodzice zadbani, uśmiechnięci, otoczenie takie stylowe, uporządkowane, modne. Są też dziadkowie przynoszący obiady czy prezenty, wpadający z wizytą. Są zwierzątka nigdy nie brudzące i takie słodziutkie, że aż strach. Reklamy proszków do prania, czekoladek, napojów, telefonów, a nawet biżuterii i biur podróży. Okładki czasopism, plakaty, artykuły i blogi. Wszędzie wylewa się obraz rodzicielstwa jako sielanki i beztroski. Nikt, absolutnie nikt nie ostrzega młodych ludzi, którzy spodziewają się dziecka, że to wcale tak nie wygląda, że nie tędy droga, że wszystko, nawet ta słodycz ma swoją ciemną stronę księżyca.


Oczywiście, macierzyństwo to najpiękniejsza i najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła i wierzę, że tak myśli każda matka, ale żeby się nim cieszyć trzeba się wyzbyć frustracji i poczucia winy. Trzeba zrozumieć, że macierzyństwo, rodzicielstwo nie jest idealne, że zdarzają się kryzysy, gorsze dni, pozdzierane kolana i pozdzierane mózgi. Że dzieci nie zawsze robią wszystko, co się od nich oczekuje, że wywracają nasze życie i mieszkanie do góry nogami, że słodziutkie blondaski nie zawsze są takie słodziutkie, jakbyśmy się tego spodziewali. Mało tego, my też mamy prawo mieć gorszy dzień, mieć dość, być zmęczonym, chorym. że czasem jesteśmy bezsilni, załamujemy ręce, powiemy coś, czego żałujemy. Że nie zawsze na wszystkim się znamy, że popełniamy błędy, że czasem chcemy, by ktoś zabrał dzieci choć na chwilę. Musimy pogodzić się z tym, że rodzina też nie zawsze jest taka pomocna, że dziadkowie są przede wszystkim ludźmi i mają prawo wyżej cenić sobie swoje potrzeby niż nasze czy wnuków. Że ciotki i wujkowie mają swoje życie i nie muszą rozpływać się w zachwytach nad naszymi dziećmi, że po całym tygodniu pracy mogą nie chcieć wysłuchiw
ać krzyków dzieciaków. Bo dzieci krzyczą, trajkoczą, mantrują, jęczą i wrzeszczą, z tym też powinniśmy się pogodzić. Dzieci też pozostawiają po sobie ślad. Nawet wiele śladów i nasze mieszkanie czy dom już nigdy nie będzie wyglądało tak samo. Ba, nasze życie nie będzie wyglądało tak samo, co nie znaczy, że będzie źle. Bo nie musi być źle, niewygodnie, czy męcząco... Wszystko zależy od naszego podejścia i nastawienia.

No i właśnie o to nastawienie mi chodzi. Mam wrażenie, że 98% rodziców choć raz stwierdziło, że nie tak wyobrażało sobie rodzicielstwo. Zaczyna się już w ciąży, gdy słodki ciężar dokucza, mdłości nie dają żyć, a we wszystkich ciuchach ciążowych wygląda się jak wieloryb. Potem lepiej nie jest. Szpital, poród, okres po, powrót do domu, karmienie... Mogłabym tak bez końca. Obraz z telewizji nie do końca przypomina ten, którego jesteśmy częścią. Ja nie mówię, że jest gorszy, że jestem rozczarowana, ale przyznam, że była taka chwila, gdy czułam się oszukana. Czułam się oszukana przez wszystkich. Przez poradniki, filmy, programy telewizyjne, przez rodzinę, a nawet przez męża, który miał pomagać, przynosić dziecko do karmienia, ale natura wzięła górę i zwyczajnie, nawet się nie budził. Nie rozumiałam, skąd ten bałagan, skąd moja nieudolność, skąd niewyspanie i zmęczenie. Nie potrafiłam pojąć czemu brakuje mi czasu i siły na lunch z przyjaciółkami, na randkę z mężem, na siłownię i basen. Przecież wszędzie mówili, że będzie fajnie, że uśmiech nie będzie znikał z mojej twarzy, a ja mam ochotę tylko płakać albo spać. Te cudne obrazki oglądane na co dzień na internetach tylko pogłębiały wkurzenie. Gdy tylko coś zamarudziłam odzywały się głosy, że nie powinnam, że przecież sama chciałam, co ze mnie za matka, że sobie nie radzę. Aż sama zaczęłam w to wierzyć, aż sama zaczęłam się zastanawiać czy ze mną wszystko w porządku.

 A wystarczyło tylko zdać sobie sprawę z tego, że to co oglądamy w telewizji, w gazetach, w internecie czy nawet u znajomych, nie do końca musi być prawdą. Że ludzie pokazują nam to, co chcą pokazać, że może im też coś nie wychodzi, że czasem nie mają sił, że mają dość. Ale wtedy, gdy mają gorszy dzień, nie piszą na blogach, nie widują się ze znajomymi, nie wychodzą chwalić się swoimi słabościami. A teraz wiem, że na pewno je mają. Mają tak samo, jak i ja je mam. Nie jestem gorsza, nie jestem beznadziejna, nie jestem może ideałem, ale się staram, staram się jak każda z nas. A, że czasem ponarzekam... Może dzięki temu, ktoś tam, ktoś czytający nie będzie się potem czuł oszukany. Jakaś matka zda sobie sprawę z tego, że macierzyństwo, choć niewyobrażalnie piękne, jest też pełne porozrzucanych klocków lego, pomazanych ścian i płatków śniadaniowych wdeptanych w dywan.


środa, 16 marca 2016

Urodowy ekspres czyli jak nadać życia niewyspanej matce...

Doba matki zawsze jest za krótka. Jak bardzo byśmy się nie starały, zawsze na coś brakuje czasu. Trzeba go wycinać tam, gdzie się da. Wiadomo, na dzieciach się tego czasu nie oszczędzi, na pracy raczej też nie bardzo, obowiązki też są obowiązkami więc wykonać je jakoś trzeba, a czasu wolnego już i tak nie mamy, żeby z niego zaczerpnąć. Kończy się na tym, że czas wygospodarujemy z naszego snu, jemy na szybko, w biegu, nie dbamy o siebie. Efekty tego niestety bardzo szybko widać gołym okiem. Podkrążone oczy, bladość, wręcz zieloność. Ja, gdy jestem już taka wypompowana z energii, nie mogę na siebie patrzeć w lustrze. Mam wrażenie, że widać mi każdą zmarszczkę, każdy por skóry, kąciki ust od razu idą w dół, ramiona się przygarbiają. Dramat i zgrzytanie zębami. Nie chce mi się nawet wychodzić z domu, bo mam wrażenie, że z takiego stanu nie wyprowadzi mnie nawet siedzenie przed lustrem pięć godzin. A jednak istnieją szybkie i fajne sposoby na dodanie sobie blasku i energii. Ja się jeszcze ich uczę, jeszcze odkrywam kosmetyki, ale już jest kilka, które mi przypadły do gustu.


1. Diorskin Forever Compakt.

Poprawiacz humoru sam w sobie. Za taką kasę samo spojrzenie na pudełeczko powinno powodować uśmiech. I nie ukrywam, że powoduje, bo ja tak naprawdę używam go bardzo rzadko. Bardziej przydaje mi się w lecie niż w zimie, bo jest delikatny i maskuje wszelkie niekontrolowane świecenia spowodowane uciekaniem makijażu z naszej twarzy. Choć w zimie potrafi zamaskować czerwony nos nie powodując efektu tapety. W zasadzie jest niewidoczny, a robi dobrą robotę.
Moja taka mała fanaberia, która pewnie pozostanie ze mną na długo z racji małej eksploatacji.

2. Seduction CODE No 3 Astor

Całkiem przyzwoita maskara. Dobrze i szybko pokrywa rzęsy, rozdziela je i pogrubia. Niby bez zarzutów, ale jednak. Pojawiają się one po dłuższym używaniu. Po pierwsze troszkę szybko się kończy, a w zasadzie nie kończy, tylko gęstnieje, a wtedy przestaje już być taka rewelacyjna i szybka, bo zwyczajnie trzeba więcej czasu poświęcić na doprowadzenie rzęs do spodziewanego efektu, a i tak nie mamy gwarancji czy nie poskleja nam rzęs na amen. Po drugie, etykietki z opakowania się odklejają. Jeśli tusz ma leżeć tylko na toaletce, to ok, ale po noszeniu w kosmetyczce czy torebce, nie wygląda to ładnie.
Czyli podsumowując... super, ale.

3. Diamond Illuminator Wibo

Tego kosmetyku chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, a mi zarekomendował go mój mąż... Naczytał się gdzieś w internetach opinii i ochów i achów i kazał mi spróbować. No, ale gdyby to było takie łatwe. Wtedy nie mogłam dostać w żadnym Rossmannie, gdy tylko się pojawiał, to znikał w mgnieniu oka. Na szczęście upolowała go dla mnie znajoma i od tej pory zaczęła się moja przygoda z rozświetlaczem. Przyznam się szczerze, że przedtem nigdy nie używałam takich cudów i trochę się bałam. Nie wiedziałam, jak dobrać pędzel, jak rozprowadzać kosmetyk, jak nie przesadzić. Trochę treningu potrzebowałam i teraz wiem, że bez niego z domu nie wyjdę. Nadaje buzi blasku, odmładza, dodaje energii. Wydajny, tani, łatwy w użyciu. Na pewno jest to kosmetyk, którego nie może zabraknąć w mojej kosmetyczce. Przyglądałam się innym, testowałam, próbowałam, ale zdecydowanie stawiam właśnie na ten.
Mój tutaj akurat pokruszony troszkę, ale takie uroki posiadania dzieci.

4. Róż do policzków DIADEM

Jak już spróbowałam z rozświetlaczem, ktoś mi zwrócił uwagę, że może by spróbować różu. Zawsze się go bałam, bo miałam koleżankę, która chyba troszkę przesadzała i róż kojarzył mi się właśnie z takimi klaunowatymi policzkami. Ale, że kiedyś dostałam do przetestowania takie cudo, w końcu wygrzebałam go z odmętów kosmetyczki i jakież było moje zaskoczenie, gdy moja buzia zaczęła żyć. Oczywiście, nie obyło się bez wpadek, ale szybko nabrałam wprawy i przed wyjściem z domu zawsze troszkę różu, troszkę rozświetlacza i już wychodzi inny człowiek. 
Róż super się nakłada, nie ściera się, długo zostaje na twarzy. Nawet z dziećmi pacającymi mnie ciągle po buzi. 

5. Perfect - Skim Lip Gloss

Coś niezwykłego. Błyszczyk zmieniający kolor naskórka pod wpływem temperatury. No, nie byłam przekonana, ale spróbowałam i polubiłam. Wystarczy nanieść na wargi, rozprowadzić i po chwili mamy błyszczące, żywe usta. Długo się utrzymuje i wygląda naprawdę naturalnie. Nie wiem, czy są inne kolory, mi się trafił do przetestowania "rosy pink" i bardzo mi odpowiada.


Co więcej można dodać. Mimo, że wydaje się, że kosmetyków jest sporo, to poradzenie sobie z nimi zajmuje naprawdę chwilkę. Ja rano robię sobie tak zwaną domową twarz, czyli podkład, tusz czasem cienie, jak mi czasu wystarczy, a gdy mam gdzieś wyjść, rach-ciach i jestem gotowa. Szybko, łatwo, przyjemnie. A efekt naprawdę niesamowity.

poniedziałek, 14 marca 2016

Zosia i Filip 2016: 9/52, 10/52.

Przyznaję bez bicia, że ostatnie dni nie należą do sprzyjających skupianiu się na blogu. Częściej nas można podglądać na Instagramie Borsuczkowa lub Borsuczkowego domku niż tutaj. Mnie pochłaniają zajęcia domowo-hobbistyczne, dzieci pochłania robienie bałaganu i coraz to nowsze umiejętności, a męża pochłania..., hmmm... kręcenie się między nami. Ogółem wszyscy tęsknimy za słonecznymi, wolnymi od glutów dniami, spacerami i porządkiem w domu. Żyjemy też coraz bardziej zbliżającymi się świętami... Znaczy ja, bo to na mojej głowie spoczywa zaplanowanie i zorganizowanie nam tego czasu. Ale jak się zaczęło, trzeba być konsekwentnym więc dziś kolejne tygodniowe zdjęcia dzieciaków...

Tydzień 9.
Kolejna fala choróbska. Na "szczęście" już tylko u Zosi i nie przelazło na Filipa. Przez chwilkę już myśleliśmy, że bez antybiotyku się nie obejdzie, ale gdy Zosia nagle przestała gorączkować jeszcze przed podaniem pierwszej dawki, pani doktor zdecydowała, że nie ma sensu w ogóle w to wchodzić. Ale, że okazało się po raz kolejny, że nagłe wysokie temperatury wynikają najprawdopodobniej z zapalenia ucha, od tej pory chucham i dmucham i staram i nawet z katarkiem walczę, jak z najgorszym wrogiem.


Filip trzyma się całkiem nieźle, ale z racji chorowitości Zosi i on siedzi w domu więc się troszkę nudzi. Przychodzą mu do głowy najdziwniejsze pomysły, a gdy tylko Zosia zaczyna lepiej się czuć, nasze mieszkanie zaczyna przypominać krajobraz po przejściu tornada. Ta dwojka to zdecydowanie mieszanka wybuchowa.


Tydzień 10.
To próba powrotu do normalności. Lepsze apetyty, lepsze samopoczucie, cała masa głupich pomysłów i ich efekty w postaci siniaków na nogach u Filipa i rozbitego czoła u Zosi. Energia je roznosi, czasem aż ciężko je opanować i znów z niecierpliwością wyglądam wiosny, żeby uciec gdzieś z czterech ścian, które już zaczynają nam nie służyć. Filip, o którego jeszcze niedawno martwiliśmy się, że nie chce mówić, teraz gada cały czas, a jak nie ma nic do powiedzenia, to mantruje coś niezrozumiale. Zośka nie pozostaje mu dłużna i dołącza ze swoimi zawodzeniami. Nie ma co, wieczorami głowa już pęka i pragnie się ciszy.


Także po raz kolejny apeluję do wiosny, żeby przyszła szybciej, bo na razie nas tylko zwodzi. Da nam troszkę słońca i ciepła, da nam nadzieję, że będzie fajnie, a potem przywali wiatrem i deszczem.

piątek, 11 marca 2016

Mamo, mamo, mamoooo, mamusiuuuu...

Każda mama czeka na pierwszy świadomy uśmiech dziecka, na pierwsze złapanie za rączkę, na pierwsze  przytulanki, na pierwsze słowo "mama"..., a potem na pierwsze "mama" skierowane właśnie do niej. Serce urosło do niewyobrażalnych rozmiarów, gdy pierwszy raz usłyszymy "mamusiu, kocham Cię"... To wszystko jest piękne, wzruszające, ściska w gardle za każdym razem, gdy to się dzieje, ale...

Z czasem "mama, mama, mamoooo", "mama, mamo, mamusiuuuu" zaczyna naszym dzieciom wchodzić w krew i powtarza się przy każdej okazji. Niekoniecznie w połączeniu z przytulaniem i słodkim "kocham Cię". W sieci krąży wiele żartów na temat tego, od czego w rodzinie jest mama, a od czego jest tata. Mianowicie, tata jest tylko po to, by zapytać go, gdzie jest mama. Zawsze się z tego śmiałam, ale wydawało mi się, że jest to mocno przesadzone, teraz już wiem, że może i przerysowane troszkę jest, ale tylko troszeczkę i tak naprawdę ma bardzo wiele z rzeczywistością.


I tak od rana do nocy, a potem również i w nocy jestem eksploatowana przez dzieci go granic wytrzymałości. Nie ma chwili, żeby któreś przy mnie nie było. Nie robię nic w samotności, a nawet, gdy jestem w łazience, to zza drzwi słyszę zawodzenie jednego bądź drugiego. Gdy słyszę rady, żebym oddała dzieci mężowi, a sama zaszyła się w jednym pokoju i odpoczęła, to tylko uśmiecham się smutno..., bo gdzie ja, tam stado moje. Musiałabym ich wygnać z domu, a chwilowo jest to chyba średnio wykonalne. Mama ma dawać pić, ma karmić, ma ubierać, ma się bawić, albo przynajmniej być przy tej zabawie, mama ma wyciągać z wanny, mama ma czytać, mama ma usypiać, nawet gasić światło ma mama, bo inaczej jest okropna rozpacz. O ile w dzień idzie pogodzić różne roszczenia dwójki dzieci, tak wieczorem ostatnio bywa ciężko. Bo jak na raz usypiać dwoje bobasów w dwóch pokojach, z czego jedno jeszcze przed snem jest karmione piersią? Filip rozwiązanie znalazł, kazał tacie iść do Zosi, bo on kategorycznie żąda mamy. Gdy nie przystaliśmy na jego propozycję postanowił nie dać spać wszystkim dookoła. Jedno jest pewne, nie pójdzie spać póki mama nie poczyta, nie opowie bajki, nie powie, co będziemy robić jutro i póki mama nie da buzi na dobranoc.

Ale żeby było jasne... Nie to, że tata wcale nie istnieje, tata jest, jak najbardziej, jest niezłą zabawką, niezłą atrakcją. Tata nie siada z klockami, tata nie wyciera nosa, nie męczy zakładając wiecznie skarpetki, tata podrzuca, nosi, wygłupia się. Tylko, że tata też jest jeden i też może podrzucać na raz tylko jedno, a to generuje niewyobrażalne wrzaski u tego drugiego. Więc, gdy już raz na czas jakiś i Zosia i Filip na dwie minuty odpuszczą sobie mamę i wlezą na tatę, mogę być pewna, że ciszy wtedy nie zaznam, a i lepiej ich wtedy mieć na oku, bo jakiś wypadek z udziałem małoletnich murowany. No i gdy tata zajmuje się jednym, drugie poszkodowane głośno rości sobie prawa do równoważnej uwagi i kto wtedy wkracza? Oczywiście mama... A jak mama wkroczy, to tata znów przestaje istnieć dla dwójki. I tak w koło Macieju...

I choć czasem jestem tym wszystkim mocno zmęczona. Choć ciągłe przebywanie i ciągłe spełnianie zachcianek dzieci zaczyna czasem być uciążliwy, czasem czuję się przytłoczona, to wiem, naczytałam się już u rodziców dzieci starszych, że ten okres nie będzie trwał wiecznie, że za chwilę może być "tata, tata, tatuś" a "mama jest be", że jeszcze za dłuższą chwilę przytulanek będzie mniej, spędzanego czasu będzie mniej, będą koledzy, własne zajęcia, a potem..., ech, nawet ciężko o tym wszystkim pomyśleć. I choć teraz jest ciężko, choć ciężko nadążyć za małymi, rozbrykanymi potworami, to kiedyś nam tego jeszcze zabraknie... Szczerze przyznam, że czasem ta myśl ratuje moją poszarpaną psychikę, gdy dzieciaki nie odpuszczają nawet na chwilę. Wtedy zaciskam pięści, wytrzymuję, a gdy zasną w końcu idę do nich, otulam, całuję i wbijam sobie do głowy, że to nie będzie trwało wiecznie, że trzeba czerpać z tych chwil wszystko co się da, bo one przeminą, a nam zostanie tylko tęsknota... A teraz jest taki czas i trzeba go przetrwać i już...

środa, 9 marca 2016

Katarzyna ma katar czyli zagilany przedszkolak...

Pogoda paskudna, siąpi, wieje, zmienia się co chwila. Idealna pora na różne choróbska. Zresztą coś o tym wiem, bo od listopada przyczepia się do nas co i rusz jakaś cholera. Katary, kaszle są na porządku dziennym. Gdzie się nie obejrzę, tam dzieci z gilami do pasa lub kaszlące tak, że można pomylić ze starym jelczem. Taki okres sprzyja przeziębieniom, tak było i będzie niestety. A gdy pojawiają się przeziębienia i choroby zaczyna się wszechobecna dyskusja na temat posyłania przeziębionych, a nawet poważniej chorych dzieci do przedszkola. Do tej pory wydawało mi się, że mnie temat nie dotyczy, że jestem rozsądna i nikt nic nie powinien mi mieć do zarzucenia. A jednak, okazuje się, że komuś coś się nie podoba więc postanowiłam i ja zabrać głos w sprawie. 

Swoje zdanie na ten temat mam. Nie będę się nad nim za wiele rozwodzić, bo i tak znajdzie się wielu ze zdaniem odmiennym. Nie mam w planie z nikim dyskutować. Uważam, że nie należy przesadzać w żadną stronę. Spotkałam się już z przyprowadzaniem dzieci z gorączką do przedszkola, widziałam nie raz mamusie wycierające zielone gluty przed samymi drzwiami na salę, żeby nikt nic nie zauważył. Słyszałam też tłumaczenia, że dziecko zanosi się kaszlem, że o mało płuc nie wypluje, że jest to skutek alergii. Nie komentuję, nie potępiam nawet, różne powody pchają matki do takiego zachowania. Ale... Ale spotkałam się też z sytuacjami odwrotnymi. Z zamykaniem dziecka na cały okres jesienno-zimowo-wiosenny w domu, żeby nie daj Boże się niczym nie zaraziło. Z wyzywaniem dziecka z alergią i niewielkim katarkiem od roznosicieli groźnych chorób. Ze zwracaniem uwagi na dziecko, które wróciło z dworu, że ma czerwony nos więc pewnie chore i zaraża. Wyrwane z kontekstu kichnięcie czy kaszlnięcie jest przez niektórych odczytywane jako oznaka skażenia biologicznego. Ja rozumiem troskę o swoje, albo cudze, dzieci, ale trzeba znać umiar i granicę. Powiecie, że w przedszkolu mogą być dzieci z obniżoną odpornością, bardziej narażone na choroby, dla których zwykły katar może być zagrożeniem. Owszem, ale jeśli takie dzieci znajdują się w grupie, to chyba pani przedszkolanka powinna o tym wiedzieć i to ona powinna dopilnować by nic złego się nie działo. Tak mi się przynajmniej wydaje...


Wiecie? Mój Filip strasznie poci się przez sen. Ja ogromnie się tym martwiłam, posprawdzałam wszystko, co zaleciła pani doktor i nic. Doszliśmy do wniosku, że ma to zwyczajnie po tacie, który też przez sen poci się jak norka. Taka dziedziczna cecha. A wiecie, ja mam chroniczny katar. Nic mi nie dolega, ale gdy tylko wyjdę na chłodek czy wiatr, gdy za oknem pada, mój nos przypomina Rudolfa i cieknie, jak niedokręcony kran. Mało tego, gdy przychodzi wiosna, lato, jesień, dopada mnie alergia. Nie to, żeby od razu puchnąć i wyłączać się z życia codziennego, zwyczajnie zawsze chodzę z kropelką dyndającą z nosa. Nikt nie uważa tego za chorobę, nikt nie daje mi z tego powodu wolnego, nikt się mnie o to nie czepia. Tak miała moja mama, tak mam ja i tak w pewnym stopniu ma Filip. Fifi po powrocie z dworu nos ma czerwony i trzeba mu go powycierać, bo cieknie mu z niego woda. Panie w przedszkolu o tym wiedzą, pani doktor nie uważa tego za chorobę, ale od czasu do czasu znajdzie się jakiś przewrażliwiony rodzic, który poleci się wyżalić przedszkolance. I w sumie ja to jestem w stanie zrozumieć, bo ja tak samo boję się o swoje dzieci, ale przecież ja siedzę obok, obok wycieram Filipowi nosek, bo właśnie wszedł z zimna do ciepłego pomieszczenia, można zapytać, odezwać się do mnie, a nie podawać pocztą pantoflową. To takie trochę niepoważne.

A swoją drogą, nie jestem nieodpowiedzialna na tyle, by chore dziecko wysyłać do przedszkola. I nawet nie ze względu na te biedne dzieci, które może pozarażać, tylko na niego samego. Fi ma osłabioną odporność, niedobory żelaza, w zasadzie jest narażony na różne infekcje, ale też z tego powodu często jest konsultowany z panią doktor, gdybym wiedziała, że coś mu dolega, to na pewno zostałby w domu. Z troski o niego właśnie. Mam taką możliwość, bo jak wiecie, i tak siedzę chwilowo w domu z racji opieki nad Zofią i z racji mojego zwolnienia. Nie widzę powodu, żebym miała posyłać chorowitka po więcej bakterii i wirusów. 

Tyle ja... A jakie jest wasze zdanie?

poniedziałek, 7 marca 2016

Kilka słów o uczuciach...

Jedziemy sobie ostatnio samochodem. Na szczęście Zosia troszkę się w tym temacie uspokoiła i podróże nie są już takie męczące więc jedziemy i rozmawiamy. Tematy, jak to zawsze z Filipem, mocno filozoficzne i życiowe. Tym razem o tym, kto kogo kocha. No i Fifi wylicza... Kocham mamę, kocham tatę, kocham Zosię i kota kocham... I tak sobie zdałam sprawę z tego, że w moim domu rodzinnym nigdy nie rozmawiało się o uczuciach. To znaczy, jeśli chodzi o jakieś miłostki, to owszem, rozmawiałam z mamą, ale o uczuciach między nami nie rozmawiało się nigdy. W zasadzie mówi się, że wystarczy to czuć, wtedy słowa są niepotrzebne, ale w tym rzecz, że ja chyba nie zawsze czułam i jako dziecko czy młoda dziewczyna potrzebowałam od czasu do czasu takiego zapewnienia. Choćby po to, by poczuć się pewniej w tym niepewnym dla mnie świecie. Żeby wiedzieć, że jest ktoś, kto zawsze i wszędzie, bez względu na wszystko będzie przy mnie stał murem. 

Ja wiem, że czasy były inne, że dzieci nie były równoznacznym partnerem do rozmowy, ale znam rodziny, gdzie wyglądało to inaczej i czasem bywało mi z tym źle, że u nas tak nie było. Tylko czasem, bo czasu się nie cofnie i nie da się zmienić tego, co było więc nie ma się co zadręczać, ale trzeba wyciągać z tego wnioski. A mianowicie, mówmy swoim dzieciom ważne słowa. Wyrażajmy uczucia, opowiadajmy, wyjaśniajmy, podbudowujmy ich wiarę w siebie. To zaprocentuje. Zaprocentuje ich pewnością siebie, poczuciem, że zawsze mają w nas oparcie, że mogą powiedzieć nam wszystko, że mimo wszystko będziemy je kochać i wspierać.

Nie wahajmy się mówić, że kochamy, nie wahajmy się przepraszać, gdy dzieci na to zasługują, a raczej, gdy my powinniśmy przeprosić, chwalmy, zachęcajmy do działania, pocieszajmy, gdy tego potrzebują. Bądźmy z nimi w radosnych i trudnych momentach, zachęcajmy do rozmowy, ale i szanujmy ich prywatność, bo one nie są naszą własnością. Dajmy im swobodę wyboru, pozwólmy czasem popełniać błędy, wspierajmy, trzymajmy za rękę, idźmy z nimi przez życie, by w pewnym momencie wypuścić z domu młodych ludzi, którzy wiedzą, że nie są sami. Dajmy im wszystko, czego nam brakowało w życiu i nie miejmy żalu do naszych rodziców za poczynione błędy... dzięki nim my wiemy już, że nie należy ich popełniać. Czerpmy tylko te pozytywne wzorce z naszego dzieciństwa i miejmy nadzieję, że kiedyś nasze dzieci zrobią to samo... 

piątek, 4 marca 2016

14 miesięcy kiedyś, 14 miesięcy dziś...

Ostatnia chorobowa, nocna akcja z Zosią i z Szanownym w rolach głównych, a mianowicie Zośkowe gonitwy po mieszkaniu, wspinanie się na łóżko, szukanie picia i powtórne gonitwy oraz mężowe spostrzeżenie, że ona jest niesamowicie samodzielna, jak na takie malutkie dziecko, uzmysłowiła mi jedno. Zosia parę dni temu skończyła 14 miesięcy i pędzi dalej jak szalona. Pędzi zdecydowanie szybciej i z większym przytupem niż robił to Fifi, który swój pęd ku samodzielności zaczął sporo później, ale który jednocześnie właśnie w tym momencie swojego życia postanowił odkleić się od mamusi.

A dokładniej...
Filip w wieku 14 miesięcy był już na swoich pierwszych zagranicznych wczasach z bardzo poważnym środkiem transportu zwanym samolotem. Fifi również wtedy postanowił postawić na picie z niekapka odstawiając się definitywnie i szybko od maminego cyca czym zapoczątkował również erę przespanych nocy... Przynajmniej dla niego, bo matka wówczas już w ciąży, popadła w chroniczną bezsenność. Od przespanych nocy już tylko jeden kroczek do własnego pokoju i odzyskanej rodzicielskiej sypialni. 
Niestety, wtedy też zaczęły się nasze problemy z Fifulowym jedzeniem. Kiedy wszystkie dzieci zjadały malinki, truskaweczki, porzeczki z krzaczków, Fi kategorycznie odmawiał owoców, z wyjątkiem banana, arbuza i czasem jabłka. Wędlinka mogła nie istnieć, obiadki też nie. Były co prawda nieśmiałe próby ziemniaczków z sosikami, ale szybko i to zbrzydło wybredulcowi i tak trwa do dziś. Zosia w zasadzie je wszystko, patrząc wcześniej na mnie czy zaaprobuję jej próbowanie. Wiadomo, czasem nie ma apetytu, czegoś nie lubi, ale nie ma czegoś takiego, że nie spróbuje, bo nie. Przynajmniej, jak w pobliżu nie ma Filipa, bo gdy on się pojawia, ona koniecznie chce go naśladować i czasem też się zacina.

Wszedł też w okres rozwalania wszystkiego dla zabawy. Nie mówię, że Zosia tego nie robi, ale Zosia ma jakiś swój rytm w tym wywalaniu, ma jakiś cel w wyciąganiu różnych przedmiotów, którymi potem się bawi i zwyczajnie porzuca. Fi wywalał, bo tak... No i Zosia potrafi się czasem zająć sama sobą, a konkretnie zabawkami przeznaczonymi dla dzieci, a nie tylko przedmiotami codziennego użytku. Niestety już podłapała od Filipa ogromne pragnienie wszelkiej elektroniki, ale jestem w tej kwestii konsekwentna i mam nadzieję, że nie wyrośnie na takiego telefonomaniaka, jakim jest jej starszy brat, który wielbi każdego, kto ma w dłoni telefon i może mu zrobić zdjęcie. 


Ale wracając do mamowatości. Zosia bije w tej dyscyplinę o głowę... Ba, o dwie głowy...
Wisi na mnie w dzień i w nocy. Mama jest tylko jedna, biust maminy, z różną atrakcyjnością, ale pojawia się codziennie i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. A gdy przychodzi choroba, jest wręcz jedynym ukojeniem. Co tam tata, co tam obcy, mama jest najlepsza na wszystko. Wystarczy się uwiesić jak małpka i już świat wydaje się lepszy. A gdy spać nie może w łóżeczku, to dokąd kierują ją jej malutkie nóżki? Oczywiście do maminego łóżka. I nic nie wskazuje na to, że miałoby się to szybko skończyć. A jak się nad tym głębiej zastanowić, to nawet nie jest takie złe. To jest całkiem miłe i mile łechce w podniebienie, takie przekonanie, że jest się niezastąpionym...Zresztą obecnie jestem niezastąpiona dla mojej dwójki co niejednokrotnie rodzi nieporozumienia, bo matka jest tylko jedna i się nie rozdwoi, a dzieci dwójeczka zazwyczaj chce czegoś w jednym czasie.

Jednak jest jedna rzecz, jedna cecha, obok której nie mogę przejść obojętnie, która wprawia mnie codziennie w osłupienie, która wywołuje u mnie dumę nie do opisania... To właśnie ta samodzielność, ta zaradność, to zdecydowanie, które mój mąż, a tata wyżej wymienionych, dostrzegł w tą jedną, chorobową, nieprzespaną noc. 
Bo Zosia wszystko wie, wszystko rozumie, wszystko umie i pojmuje. Ona wie, jak pokazać, co ją w danej chwili interesuje. Ona wie, kogo poprosić o pomoc, gdy zabawka nie działa. Ona wie, co trzeba przynieść i gdzie się usadowić, gdy mama mówi, że będziemy zmieniać pieluchę. Wie, że gdy ciekną gluciory, trzeba wytrzeć nosek, a gdy jest bardzo źle, wtarabanić się mamie na kolana, zwinąć się w kłębek i zasnąć. Wie, o której wraca Filip i wie, że gdy wychodzimy wszyscy trzeba założyć buciki i kurtkę. Koło północy mama koniecznie musi być już w sypialni i spać obok, a rano nie ma przeproś, łóżeczko ma mieć wyjęte szczebelki, żeby mała, samodzielna dama mogła dysponować swoim łożem po swojemu. Jeść też chce sama, przy zwykłym stoliku, na zwykłym krzesełku. Jej nie kręci już zamknięcie w dziecięcym, musi być wolność i swoboda. Taka to dorosła już panienka.
Tylko w butach jakoś chodzić nie chce, a Fifi od samego początku nie miał z tym najmniejszego problemu...

I tak sobie myślę, że ona sobie już poradzi, że może jednak żłobek, bo jest taka hop do przodu... a może opiekunka na pełen etat, albo choć jakaś ciocia... I potem widzę podkówkę na buzi, gdy oddaję ją komuś innemu, czuję jak mocno się do mnie przytula albo jak czujnie sprawdza czy jestem przy niej, jak śpi i wiem, że to jeszcze malutkie dzieciątko... malutki szkrabek... choć już taki duży... podobnie zresztą jak Fifi. Moje dzieciaki - przytulaki...

PS.
A swoją drogą... banał nad banały..., ale nie wiem, jak, kiedy, dlaczego tak szybko... Jeszcze niedawno Fi był takim bobasem, zaliczał swoje pierwsze, piesze spacery..., a teraz Zosia..., już taka duża..., a Fifi już prawie gigant... Pędzi czas jak oszalały...