czwartek, 30 października 2014

Ta ostatnia niedziela, leniwa niedziela...

Jako że Matka weszła w okres ciąży ten podobno najcięższy i najbardziej dokuczliwy, to i marudna się zrobiła strasznie. Swoją drogą, przy Fifulu, nie było aż tak źle, ale, jak to mówią, każda ciąża jest inna. Ta okazała się dość uciążliwa na początku, niezauważalna w środku i ciężka w trzecim trymestrze. Jak będzie dalej, to się jeszcze okaże, choć na poprawę jakoś specjalnie nie liczę. Mogę za to liczyć na to, że Filipowi znów się coś poprzestawia i przestanie być tak bardzo absorbujący. 
Ale właśnie dziś miało nie być narzekania, miało być o tym, jak miło i przyjemnie spędziliśmy ostatnią niedzielę. W zasadzie cały weekend, ale niedziela była już taka całkiem na luzie.

No, ale zacznijmy od soboty.
Na sobotę mieliśmy wielkie plany. Po pierwsze basen, po drugie ciepła odzież dla Filipa, po trzecie zakupy bardziej prozaiczne czyli to, co nam do domu potrzebne.
Już na początku plany się nam posypały, bo o ile ja wstałam raniutko i pozbierałam się do wyjścia na fest, to mąż z Filipem spali prawie do 9. Biorąc pod uwagę, że basen mamy na 9.30, to zdecydowanie za długo. Ale skoro ja już i tak się pozbierałam, to trzeba kuć żelazo póki gorące, nie rozsiadać się za bardzo i wyruszać na zakupy. Przyznam szczerze, że obawiałam się bardzo właśnie tych ciuszkowych zakupów dla Filipa. Nasza ostatnia próba przymierzenia mu kurtki w sklepie skończyła się dzikimi wrzaskami i histerią. A tutaj i kurtkę i spodnie trzeba kupić. Nastawiłam więc się bojowo do zadania.
O dziwo akcja poszła dość sprawnie. Fifi mierzył, biegał, nie protestował i w efekcie ze sklepu wyszliśmy z kompletem odzieży. Ale skoro jest już kurtka i spodnie, to przydałyby się buty. Z butami było troszkę ciężej, bo Fi miał jakieś lęki przed wejściem do sklepu, ale za którymś razem się udało i buty też nabyliśmy. Przyznam, że o ile nad kurtką do tej pory się zastanawiam, czy dobrze zrobiliśmy, to w butach zakochałam się od razu.
Zadania zostały wypełnione więc mogliśmy sobie poszaleć. Odżywiliśmy się niezdrowo i wydaliśmy jeszcze troszkę pieniążków w sklepie, który powinni w Lublinie zamknąć, bo przyciąga mnie jak magnes.
Sobota była aktywna, męcząca, ale duma z załatwienia wszystkiego jak należy pozostała. 
A oto efekty naszych wycieczek galeriowych.


A jak było w niedzielę?
Niedziela to było to, czego było mi trzeba. Nie wiem dlaczego od samego rana poczułam zbliżające się święta. I nie mówię tutaj o listopadowych świętach, ja poczułam się jak w Boże Narodzenie. Tylko mi choinki i pomarańczy brakowało. No i śniegu za oknem.
Cisza za oknem tak na nas wszystkich podziałała, że, mimo zmiany czasu, spaliśmy do godziny 8. Wstaliśmy bez pośpiechu, na spokojnie, Filip współpracował we wszystkim bez zarzutu, nawet pierwszy raz od dłuższego czasu zjadł całe śniadanie. Jakoś tak wszystko toczyło się leniwie, że jak M. koło 11 zaczął przebąkiwać, że może byśmy się gdzieś ruszyli, to na przebąkiwaniu się skończyło i do Filipkowej drzemki nie ruszaliśmy się z domu. On sam też nie wykazywał chęci wyjścia na dwór. Chyba sobotnie chłody dały mu się we znaki i nie bardzo chciał ich znów doświadczać. Także po prostu wypoczywaliśmy.
Popołudniem też specjalnie nic się nie zmieniło, bo wytoczyliśmy się z domu tylko na chwilę, a tak siedzieliśmy sobie spokojnie w domu.
Najbardziej w tej całej niedzieli zaskoczył mnie mój synek, który, co tu dużo ukrywać, bywa ostatnio nieznośny i histeryczny. A w niedzielę był ... aż brak mi słów, byl taki jak z filmu. Słodki, malutki blondasek, który tuli się do rodziców, bawi klocuszkami, sam zjada jabłuszko i popija z kubeczka herbatką. No, dosłownie cud, miód i orzeszki. Fakt, że wieczorem już tak pięknie nie zasypiał i noc też przyniosła pobudki i w efekcie lądowanie w naszym łóżku, ale po takiej cudnej niedzieli byłam wypoczęta i było mi to obojętne ile razy wstawałam.
Żeby ukoronować ten pachnący świętami dzień, na sam koniec upiekliśmy z mężem ciasteczka czekoladowe. Ale, żeby nie było za pięknie, to trzecia tura spaliła nam się na węgiel i zamiast zapachu świąt mieliśmy zapach spalenizny, ale co tam, to już było na sam koniec i specjalnie się tym nie przejęliśmy.

Oby więcej takich dni. Rodzinnych, ciepłych, leniwych i prawie świątecznych. Czasem trzeba tak zwyczajnie się wyluzować i wypocząć. Niestety od niedzieli już tak kolorowo nie jest, Filipa buntownicza natura daje o sobie znać średnio milion razy na godzinę do tego stopnia, że M. przeorganizował sobie pracę tak, żeby wcześniej wracać do domu więc dajemy jakoś radę.
A swoja drogą, ciekawe, jak w tym roku będzie wyglądało Boże Narodzenie. To że będzie wyjątkowe, to już wiemy, ale na czym będzie polegała ta wyjątkowość, to dopiero będzie niespodzianka.

wtorek, 28 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 43/52.

Miłość do podjadania na zakupach kwitnie. Filip szczególnie ukochał sobie bułki chociaż skosztował także chlebka na degustacji w Biedronce.


Wiem, że niektórzy uważają, że nie powinno się jeździć do marketów z małymi dziećmi, ale co jeśli nie ma się nikogo, z kim można dzieciaka zostawić? Trzeba sobie jakoś radzić. U nas najlepszym sposobem jest buła. Wręcza się taką Filipowi zaraz po wejściu na halę i biegiem tylko po najpotrzebniejsze rzeczy.

poniedziałek, 27 października 2014

Coraz bliżej Święta, coraz bliżej poród... czyli jak to wszystko będzie?

Z wielkim impetem wkroczyliśmy na ostatnią prostą.
Skończyliśmy pierwsze trzydzieści tygodni ciąży, a zostało nam już tylko dziesięć. Jak mówi lekarz, to możliwe, że nawet mniej, ale ja się na nic nie nastawiam. Z Fifulem pani doktor przepowiadałam 17 kwietnia mimo terminu na 27, a w ostatecznym rozrachunku wyszedł 4 maja i to przy pomocy lekarzy. Jednym słowem, wyciągnęli go w końcu, bo wyjść nie chciał wcale;)
Jak będzie tym razem, nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, w którym szpitalu będę rodzić. Na ostatniej wizycie poruszałam z lekarzem ten temat, ale kazał się nie martwić i wrócić do tematu na początku grudnia. Łatwo mu mówić, on do wszystkiego podchodzi tak lekko.
 "Ale o co chodzi, pójdzie pani i urodzi".
"A jak trzeba będzie zrobić cesarkę?"
"No to jeszcze prościej, pójdzie pani, zrobią cesarkę i po bólu".
Jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć w taki przebieg wydarzeń, ale na razie się nie denerwuję. Pan doktor zapewnia mnie, że nie mam się czym przejmować, że nawet jakbym chciała, to może się w danym szpitalu pojawić, ale ja podchodzę do tego sceptycznie. Wiadomo, Święta, Sylwester, potem Trzech Króli, każdy ma prawo do swoich planów, nawet mój lekarz, a ja nie mam prawa wymagać od niego cudów na kiju. Co prawda już raz miał ze mną trudny okres, kiedy w weekend majowy pełnił przy mnie telefoniczny dyżur. Wtedy nic się nie stało, ale o ile byłam spokojniejsza wiedząc, że mogę zadzwonić, gdyby jednak. No ale teraz to już nie będzie "gdyby jednak", a realne prawdopodobieństwo porodu. Poza tym już widzę sama, że i on się zastanawia, jak to sobie wszystko zaplanować, bo przecież poród, to nie tylko sam poród, ale też wcześniejsze monitorowanie. A jak tu zaplanować wizyty w czasie, kiedy naokoło same dni świąteczne.
Tak właśnie sobie ostatnio siedzę i się zastanawiam, jak to będzie.
Staram się nie przejmować, bo przecież jakoś urodzić muszę, ale przetłumaczyć ciężarnej, żeby się nie przejmowała, to jak zawrócić bieg rzeki. W tym wszystkim najbardziej zastanawia mnie, jak sobie poradzimy z opieką nad Filipem, dlatego tak bardzo staram się sobie wszystko tak poukładać, żeby w spokoju skupić się na swoim zadaniu. Na razie jedyną pomoc na jaką możemy liczyć zadeklarowała nasza pomoc domowa, która obiecała być do dyspozycji i pod telefonem przez cały ten okres i cały okres po. 
Może jakoś damy radę.
Na pewno damy, bo innego wyjścia nie ma, ale niepokój ciągle jest.

piątek, 24 października 2014

Małe kopniaczki...

W tej ciąży mam bardzo mało czasu na delektowanie się swoim stanem. Jestem zalatana z Filipem, z pracą, z przygotowaniami. Czas przecieka przez palce, pędzi jak szalony i coraz mniej go zostaje. A ja mam wyrzuty sumienia, że nie korzystam z każdej chwilki. W ciąży z Fifim pracowałam prawie do samego końca, nie użalałam się nad sobą, wręcz przeciwnie, na siłę chciałam wszystkim udowodnić, że jestem herod babą. To był błąd, ogromny błąd. Obiecałam sobie, że tym razem będzie inaczej. No i niestety na obietnicach się skończyło. 
Już nie raz pisałam, że codzienność z Filipkiem jest dość intensywna, zwłaszcza, że teraz, gdy brzuszek jest już spory, jest mi zwyczajnie ciężko. Do tego jesteśmy tylko my we trójkę i musimy sobie jakoś radzić. W praktyce wygląda to tak, że jeśli ja czegoś nie zrobię, to nie będzie zrobione wcale. Staram się, dwoję i troję i w efekcie wieczorami jestem wykończona, bo popołudnia, gdy mąż wraca do domu też nie gwarantują mi chwilki odpoczynku. Fifi wtedy jakby bardziej uczepia się mnie i nie odpuszcza nawet na minutę. I tak, gdy w końcu nadejdzie ta chwila, gdy Fi śpi, a w mieszkaniu zapanuje względny ład, to padam, zwyczajnie padam na fotel i się nie ruszam.
Ale, ale. Ma to też swoje bardzo dobre strony. Wtedy właśnie mam czas na rozmowę z moim Brzuszkowym Maleństwem. Czasem czytam przy tym blogi, czasem oglądam telewizję, a czasem tylko leżę z gołym brzuszkiem i obserwuję. I wtedy zaczyna się małe bum, bum, bum. Mały akrobata zaczyna swoje tańce. A wraz z nim cały mój brzuszek. Popukam ja, popuka i Ono. Czasem rozciągnie się tak, że jedne łapki poczuję pod żebrami, a drugie w pachwinie. Ruchliwe Maleństwo jest strasznie. Do tego stopnia, że czasem jestem przerażona, bo Fifi aż tak nie dokazywał, a widzicie, co z niego wyszło. I już teraz się boję, czy nie będzie mi tych kopniaków brakowało, jak już się Kruszynka urodzi. Ale za chwilę przypominam sobie, jak to było z Filipem i się uspokajam.
Chyba żadnej mamusi nie muszę mówić, jakie cudne są takie małe kopniaczki. Nawet te troszkę mocniejsze mają swój niepowtarzalny urok. Parę razy próbowałam opisać to uczucie mężowi, ale tego się nie da zrobić. Jest to jedno ze zjawisk nieopisywalnych. Kto nie przeżył ten nie wie. I mimo, że momentami jest mi już ciężko, to dla tych chwil mogłabym być w ciąży jeszcze 5 lat. No i coraz częściej pojawia się myśl, że to chyba nie jest ostatni raz, kiedy dane mi czuć te małe stópki kopiące w mój brzuch od wewnątrz.

wtorek, 21 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 42/52

Ostatni tydzień upłynął nam na ciągłych pogoniach i wspinaczkach. Chwilami już nie nadążam za Filipem, on włazi dosłownie wszędzie, a jak gdzieś nie może wejść, to kombinuje do tej pory, aż mu się uda.


Szafka pod telewizorem to najmniejszy problem, bo przynajmniej wlezie i zlezie bez uszczerbku na zdrowiu, nawet się w nie patrzy co jest w tv tylko siedzi, ale szafki kuchenne czy zlew w łazience już mnie napawają przerażeniem. Tylko Tatuś nie może wyjść z zachwytu, bo już się nie może doczekać, jak zabierze synka na ściankę.

poniedziałek, 20 października 2014

Disney'owski przepiśnik - KONKURS!!!

Już niejednokrotnie wspominałam, że jakiś czas temu mieliśmy przyjemność uczestniczyć w spotkaniu Blogowe Piękno Mam. Oprócz wielu wspaniałych, nowych znajomości wynieśliśmy stamtąd mnóstwo ciekawych prezentów od sponsorów. Prezentów ogrom, różnorodność ich wielka, tak żeby w gust każdego trafić, ale nie oszukujmy się, nie wszystkie rzeczy znajdą u nas zastosowanie. Tak właśnie jest z podarunkiem od Disney Junior

Dużo o nim pisać nie będę, zdjęcia powiedzą swoje.

Mamy tutaj przeliczniki miar i wag oraz przeróżne praktyczne porady:


Sporo ciekawych przepisów pogrupowanych w czterech kategoriach:


Dużo miejsca na własne przepisy ze zdjęciami:


Mamy również kieszonkę na notatki i kolorowe naklejki:


Myślę, że każda młoda dama byłaby zachwycona mając coś takiego. Ba, podejrzewam, że niejedna mama z chęcią taki przepiśnik by sobie zachowała

Najchętniej sama bym go sobie zatrzymała, ale natłok zajęć nie pozwoliłby mi nim się wystarczająco nacieszyć. Na swoją małą właścicielkę też przyszłoby mu poczekać parę lat, a Fifi raczej też nie byłby nim zainteresowany. Szkoda, by stał nieużywany na półce i zbierał kurz. Nie raz już spotkałam się na FB i w innych miejscach z pytaniami mam, gdzie można taki Przepiśnik dostać. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia. A że ja mam, to się chętnie podzielę.

A co trzeba zrobić, żeby o niego powalczyć?
A no, nic trudnego.

1. Polubić na FB nasz profil Mamusiowo.
2. Udostępnić publicznie na FB post konkursowy.
3. Zaprosić do udziału w konkursie co najmniej jednego znajomego przez dodanie znacznika pod postem konkursowym na FB.
4. W komentarzu pod tym postem napisz, jako kto lubisz i udostępniasz na FB lub po prostu zgłoś chęć udziału pod postem konkursowym na FB.

Konkurs będzie trwał do poniedziałku 27. października do północy. Losowanie odbędzie się we wtorek i wtedy też postaram się ogłosić wyniki tutaj, jako aktualizacja posta i na FB. Osoba wylosowana ma czas do 2 listopada na podanie adresu do wysyłki na mail: filipiamama@op.pl lub w wiadomości na FB. W razie nie zgłoszenia się osoby wylosowanej, losowanie odbędzie się jeszcze raz.

Cóż, pozostaje mi zaprosić wszystkich do zabawy i życzyć powodzenia!!!

****************************************************

WYNIKI!!!!

Miło mi ogłosić, że zwycięzcą naszego konkursu zostaje:

Izabela Rx

Gratuluję i proszę o podanie adresu do wysyłki.  

piątek, 17 października 2014

Ostatnie podrygi czyli wypad do Sandomierza...

Niestety, chyba piękna złota jesień mówi nam już pa, pa. Na dworze szaro i ponuro, coraz chłodniej. Powoli spacery przestają być tak przyjemne, bardziej chce się siedzieć w domu niż wyłazić na dwór. Wszystkich ogarnia jakaś melancholia, trzeba będzie poszukać sobie jakiś rozrywek, coby nie zgnuśnieć na amen.

Rzutem na taśmę jednak udało się jeszcze skorzystać z ostatnich chwil pięknej pogody i po Kazimierzu i Zamościu przyszła kolej na Sandomierz. Znów troszkę mi się nie chciało, ociężałość dawała się we znaki od samego rana, ale prognozy mówiły jasno, to ostatni ładny weekend, potem to już tylko palto, parasol i kalosze. Przemogłam niechęci i koło godziny 10 byliśmy już w samochodzie i pędziliśmy w świat.
Plan był taki, że odwiedzamy przy okazji znajomych, CamelJankę i jej synka, małego Jasia, ale niestety choroby nie wybierają i tym razem padło na nich. Także na początek wybraliśmy się sami zobaczyć troszkę miejsc, po których ojciec Mateusz śmiga na swoim rowerku. Ostatni raz byłam tutaj na wiosnę, wtedy na brawurową wycieczkę z dziećmi ściągnęła nas wyżej wymieniona CamelJanka. Był to jakiś powszedni dzień i panował spokój. Nawet udało nam się wtedy zaparkować samochód przy samym rynku. Tym razem spotkało mnie zaskoczenie. Bo szczerze przyznam, że nie spodziewałam się takich tłumów tłumów. Ba, nie spodziewałam się wcale tłumów. Co reklama, to reklama jednak i troszkę się zawiodłam. Ludzisków dużo, jarmark jakiś, stragany zasłaniające cały rynek i jego atrakcje, chyba nie tego oczekiwałam. Liczyłam na piękne zdjęcia, a wyszło, jak wyszło. Nic szczególnego.


Jak zwykle mężulo z Filipiastym zdjęć mają najwięcej. 

W sumie to nasze zwiedzanie Sandomierza ograniczyliśmy do wędrówki naokoło rynku, troszkę w dół, troszkę w górę. Przeliczyłam się ze swoją kondycją i już po którymś podejściu pod górkę zakręciło mi się w głowie i marzyłam tylko o chwilce oddechu. Coś mi się wydaje, że powoli trzeba będzie przystopować. A pomyśleć, że w ciąży z Filipem jeszcze w szczęściu zdrowiu śmigałam do pracy. 

Koniec końców znaleźliśmy malutką knajpkę na uboczu i postanowiliśmy się uraczyć goframi. Coś nam te gofry ostatnio posmakowały. W międzyczasie dogadałam się jeszcze z koleżankę, że skoro oni siedzą chorzy w domu, to my ich na chwilkę odwiedzimy. Z chwilki zrobiła się godzina, ale tak to już jest, jak zna się z sieci i w końcu dorwie się na żywo. Mam nadzieję, że następnym razem to oni nawiedzą nas w Lublinie. Może, jak już urodzi się Maleństwo, to będzie okazja.

A oto co mieliśmy okazję podziwiać w Sandomierzu. Stragany, stragany i jeszcze raz stargany.



 i Kamień Pasiasty. Fifi nawet dotknął na szczęście. Nie wiem czy tak to działa, ale warto spróbować.


W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do filipiego dziadka na obiad. Skoro po drodze, to można. Posiedzieliśmy, zjedliśmy i pojechaliśmy dalej. W efekcie w domu byliśmy na wieczór i już tylko odpoczywaliśmy. 
Wycieczka była fajna, ale coś mi się wydaje, że już ostatnia w tym sezonie. Po głowie chodzi mi jeszcze ZOO w Wojciechowie czy inne pobliskie atrakcje, ale to już bardziej wyskoki niż wycieczki. I pogoda już nie pewna, i mi sił zaczyna brakować. Wkraczamy chyba w okres kocyka i herbatki.No i tej wspomnianej wyżej melancholii.

wtorek, 14 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 41/52.

Nadal korzystamy z pogody. Jak nam się chce, to wybieramy się na wycieczki, na spacery, place zabaw czy też inne atrakcje. A jak nam się mniej chce, to korzystamy z uroków balkonowej piaskownicy. Co prawda na balkonie już jesiennie i nijako, ale Filipowi to nie przeszkadza.


Odzież może nie zbyt wyjściowa, ale z racji zębowych ślinotoków wyciągamy z szafki wszystko, co jeszcze nadaje się do założenia. A poza tym, to przecież piaskownica, no nie??

poniedziałek, 13 października 2014

Chwila relaksu z Mama Coffee...

Kawoszem nigdy nie byłam, podejrzewam, że wypite kawy spokojnie mogłabym zliczyć na palcach. Nie mówię tu o kawkach mrożonych gdzieś w ciepłych krajach, bo takie się nie liczą. To raczej dziwne, biorąc pod uwagę, że moja mama wypijała ogromne ilości kaw dziennie, mój małżonek też nie stroni od tak zwanych "siekier z fusami". Ja jednak się uchowałam. Być może dlatego, że przez lata gdy normalni ludzie nabierają nawyku picia kawy, ja mieszkałam z babcią, która kawy zwyczajnie nie pijała. Nie przypominam jej sobie z filiżanką czy szklanką kawki w ręce. Chyba, że była to kawa Inka. Kawę Inkę babcia uwielbiała i poiła nią również mnie. Pamiętam poranki w czasach licealnych, kiedy babcia robiła mi śniadanko, siadałyśmy w kuchni przy zapalonych palnikach w kuchence i popijałyśmy kawę Inkę. Taka spokojna chwila przed biegiem do szkoły, na miasto czy do swoich super ważnych spraw. 
Ech, jak mi teraz takich poranków brakuje. Nie pamiętam kiedy ostatnio na spokojnie zjadłam śniadanie i popiłam czymś innym niż już mocno przestudzoną herbatą. Kawę Inkę owszem mam, ale jakoś zawsze czasu brakowało na spokojne delektowanie się jej smakiem. Zdarzyło się parę razy zalać na szybko zimnym mlekiem i wypić nad blatem w kuchni, ale co to za przyjemność.
Aż do czasu, kiedy w moje łapki wpadła Mama Coffee. 
Jak pewnie większość z Was wie, jest to kawa zbożowa dla kobiet w ciąży i w okresie laktacji czyli jak najbardziej dla mnie. Postanowiłam skorzystać z okazji i wygospodarować w ciągu dnia parę chwil na spokojne delektowanie się swoim stanem. Niestety z takim małym wiercipiętą, jakim jest Fifi, mam bardzo mało czasu na kontemplowanie ciąży i taka chwilka zwyczajnie mi się należy. A jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, to ja jestem jak najbardziej za.


Ja Mama Coffee pijam z dużą ilością mleka i cukrem. Zasiadam sobie wtedy w fotelu i chłonę ciszę jaka panuje w domu, gdy Borsuczek śpi, a mąż jeszcze nie dotarł po pracy. Odpoczywam i delektuję się smakiem, który kojarzy mi się z czasami, kiedy to o mnie dbała babcia. Taki czas tylko dla mnie i naszego brzuszkowego Maluszka.
Ale oprócz przyjemności Mama Caffee zapewnia też mamom potrzebne w czasie ciąży witaminy i kwas foliowy w ilości 1/4 zalecanego dziennego spożycia. Dostępna jest w trzech smakach: naturalnym, toffi i waniliowym więc każda z mamuś znajdzie coś dla siebie. A taka zdrowa chwila w ciągu dnia tylko dla nas należy się każdemu. Mnie bardzo uspokaja w ciągłej gonitwie za Filipem, w stresach dnia codziennego i przygotowaniach do przyjścia na świat nowego członka naszej rodziny.


A Wy jak relaksujecie się w ciągu dnia? Znajdujecie czas na chwilkę spokoju w codziennej plątaninie spraw?

czwartek, 9 października 2014

Zamość czyli ciąg dalszy korzystania z uroków jesieni...

Plan był taki: pod koniec września, a co za tym idzie pod koniec 6. miesiąca ciąży, pakujemy manatki i wyruszamy w stronę Grecji. Niestety los bywa przewrotny i lubi krzyżować nasze plany. Zanim ogarnęliśmy sprawy firmowe na tyle, by móc zniknąć z pola widzenia na tydzień, to zastał nas październik i 7 miesiąc. Niby kobiety latają w 7 miesiącu, ale mnie jakby znienacka dopadła straszna ociężałość i zaczęłam się zastanawiać czy taki wywczas w ogóle ma sens. Zaczęliśmy się zastanawiać nad wycieczką na przykład w Bieszczady, ale do tego wszystkiego rozchorował nam się kot, a nie bardzo mamy kogoś zaufanego, kto mógłby się nim zająć podczas naszej nieobecności. Temat kilkudniowego wyjazdu został więc na razie zawieszony i tak naprawdę nie wiadomo czy jeszcze wróci.
Troszeczkę mnie to zmartwiło, bo każdemu od czasu do czasu należy się jakaś odskocznia więc postanowiliśmy jak najbardziej wykorzystać to, że jesień nas rozpieszcza piękną pogodą. Lubelszczyzna i okolice to bardzo piękne tereny więc postanowiliśmy powycieczkować. W tamtym tygodniu byliśmy już w Kazimirzu, a teraz wyruszyliśmy troszeczkę dalej, bo do Zamościa.
Obawialiśmy się tej wycieczki, bo Fifula ostatnio dręczą jakieś humory i potrafi naprawdę uprzykrzyć nam wyjścia. W wózku siedzieć nie chce, na nóżkach własnych chodzi, ale zawsze w inną stronę, urządza sceny, a w samochodzie można stawać na głowie, a on i tak zrobi wszystko, żeby podróż nie należała do przyjemnych. Ale co robić, trzeba dziecko jakoś cywilizować. Jedziemy i już.

Podróż, choć dłuższa niż się spodziewałam, minęła nam nad wyraz miło. Jak z dzieckiem. Pod koniec myślałam, że już nam Filipek uśnie i będziemy mieli problem, ale jakoś dotrzymał do samego celu. A celem było ZOO w Zamościu. Zdziwiła nas bardzo frekwencja zwiedzających. Parking mały, chętnych wielu, czynna jedna kasa. Ale i tak mieliśmy szczęście, bo jak wychodziliśmy po zwiedzaniu liczba ludzi i samochodów wzrosła kilkakrotnie.
Samo ZOO nie zachwyca jakoś specjalnie choć widać, że coś się dzieje, coś się remontuje, to zwierzątek mało i jakieś takie mizerne. Ale jak to się mówi, jak się nie ma co się lubi... Fifulowi się podobało, przyglądał się zwierzętom, wyciągał łapki, ale był chyba troszkę w szoku. Patrzył z rozdziawioną paszczką i nie domagał się wyjęcia z wózka, a to bardzo dziwne. Ja też byłam w szoku;)




Fifi zwiedzał bardzo spokojnie, nawet czapki specjalnie z łepetynki nie zdejmował, ale gdzy odchodziliśmy od wybiegów zwierzaków, to zaczynało mu się nudzić. Cały czas baliśmy się z mężem go pochwalić, żeby nie zapeszyć. Nawet gofry udało nam się w spokoju zjeść. I Filipek też prawie całego swojego oszamał. Nigdzie nie uciekał, nie oddalał się sam, tylko zwiedzał okolicę stolika, przy którym siedzieliśmy.



 Przyznam się Wam, że mimo tego, że mamy niedaleko, to w Zamościu byłam po raz pierwszy. W zasadzie to po raz drugi, ale pierwszym razem byłam na weselu przyjaciół i w sumie widziałam tylko dom weselny i nic więcej. Dlatego uparłam się, żebyśmy się wybrali zobaczyć rynek. Miałam obawy, jak to będzie z Filipem, bo pora drzemki już się zbliżała, a on już tarł sobie oczki, ale postanowiliśmy spróbować. I znów milusie zaskoczenie. Chwilkę tylko pomarudził, ale właśnie w miejscu, gdzie nie było nic do podziwiania, a potem znów buźka rozdziawiona i zainteresowanie wszystkim naokoło. 


Zamość pięknym miastem jest, przynajmniej te miejsca, które my widzieliśmy. Widać, że coś się dzieje, że dbają o swoje zabytki, o to, by turyści chętnie tu przyjeżdżali. I choć bardzo kocham swoje miasto, to Lublin wygląda w porównaniu do Zamościa troszkę bałaganiarsko, tak jakby ktoś tylko próbował łatać dziury. W Zamościu nawet boczne uliczki są zadbane. I powiem Wam, że spacerując po tych właśnie bocznych uliczkach i zaułkach poczułam się troszkę, jak na zagranicznych wczasach. No może było troszkę chłodniej;)
No i dowiedziałam się, że w Zamościu urodził się Marek Grechuta.


 Wycieczkę uważam za super udaną. Jestem skłonna powiedzieć, że była to chyba najlepsza nasza wspólna wyprawa ever. Filip zadziwił nas niesamowicie. Nie chcę zapeszać, ale mogłoby być tak zawsze. W drodze powrotnej zjadł coś i zaraz zasnął. Przespał całą drogę, która w tą stronę wydała się bardzo krótka.
Jedynym minusem jest katarek, który dopadł Fifula po tej wyprawie. Choć tak naprawdę nie jestem pewna czy przypadkiem nie jest to wynik wychodzących stadnie ząbków.

Na najbliższy weekend zapowiadają jeszcze lepszą pogodę więc znów pewnie nas najdzie na wycieczki. Już chodzą po głowie pewne pomysły, ale to jeszcze nic pewnego. A może Wy macie jakieś sugestie?? Gdzie tu jeszcze można się wybrać? 

wtorek, 7 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 40/52.

Dziś będzie podwójny portret;) Portret Fifula i jego nowego przyjaciela;)


Nadal korzystamy z uroków jesieni. Ubiegła niedziela przyniosła nam naprawdę piękną pogodę więc udaliśmy się do ZOO. Tam Fifi miał okazję pooglądać takie troszkę większe Kici. To tutaj chyba nie dałoby się tak wytarmosić, jak nasza domowa Bestia;)

poniedziałek, 6 października 2014

Fifi odkrywca czyli ciężarna kontra pomysłowość dziecka...

Nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Mało tego, większość ostrzegała, że będzie ciężko. Na specjalną pomoc i wsparcie nie liczyłam. W końcu człowiek uczy się na błędach. Nie chciałam nastawiać się na zbyt wiele, żeby potem się nie zawieść. Nastawiłam się na brak pomocy i przynajmniej się nie rozczarowałam.
Ale nie o tym.
Fifi przechodzi coś, co ja na początku odbierałam jako przedwczesny bunt dwulatka. Buntem dwulatka to chyba nie jest, bardziej próbą sił i próbą wysondowania, jak daleko można się posunąć w swoich wariacjach. A że mój brzuszek nie maleje, powiedziałabym nawet, że w zastraszającym tempie przybiera rozmiary monstrualne, to i ja sił mam mniej i wszystkie te działania odbieram ze zdwojoną mocą. 
Filip jest w stanie w przeciągu dwóch minut roznieść pomieszczenie, w którym przebywa. Zawartość każdej szafki czy szuflady, która nie jest zabezpieczona, w mgnienia oka znajduje się na podłodze. Gdyby jeszcze w jednym miejscu, ale nie, rozrzut przedmiotów jest przeogromny. A ja potem, z tym dużym brzuszkiem, posapując, gimnastykuję się, żeby to posprzątać. Żadne "nie" czy "nie wolno" nie działa. Próba odciągnięcia go też przynosi odwrotny efekt plus rzucanie się na podłogę i dzikie wrzaski, a mi pęka kręgosłup. Gdy staram się to ignorować, to mogę być pewna, że za chwilkę coś sobie zrobi. W amoku rzuca się na oślep i najprawdopodobniej w coś uderzy. 
Szafki, szafkami, pozostały otwarte już tylko te, w których nie ma niczego co można zniszczyć, pogodziłam się już z tym wiecznym sprzątaniem, ale są inne sprzęty i pomieszczenia, gdzie zwyczajnie Fifi od pewnego czasu ma zakaz wstępu.
Pierwszym jest łazienka.
Jeszcze jakiś czas temu, jak Fi szedł do łazienki, to ja miałam chwilkę dla siebie. Nauczony, że kosza na śmieci się nie rusza, układał sobie tylko piramidki z naszych kosmetyków kąpielowych. Niczego nie otwierał, nigdzie nie właził, nic mu tam nie groziło. Aż do czasu, kiedy odkrył półkę obok zlewu, gdzie są nasze codzienne kosmetyki, w tym perfumy. To, że jedne już rozbił, że robi bałagan, to nic. On się wspina na cokolik i wisząc pod zlewem sięga jedną ręką do tej półki. A ja mam już najgorsze wizje mojego dziecięcia uderzającego główką w podłogę. Myślałam, że tak jak z koszem na śmieci, tłumaczenie podziała, ale pokusa jest chyba za silna. Nie ma innego wyjścia, jak go stamtąd wyrzucić, a raczej wyciągnąć, bo automatycznie mu odbiera wtedy władzę w nóżkach, przy akompaniamencie pisku. Ekstremalne ćwiczenia zaczynają się wtedy, gdy ja muszę lub chcę coś zrobić w łazience. Mam wtedy do wyboru ciągłe ściąganie go z tego cokolika albo słuchanie wrzasków pod drzwiami.
Drugim takim miejscem jest kuchnia zamknięta w końcu jakiś tydzień temu, gdy po wielu wnioskach wysyłanych do męża, sama zamówiłam bramkę.
W kuchni pierwszą rzeczą, jaką odkrył nasz synek, były kocie miski. Do pewnego czasu nam to nie przeszkadzało, po prostu zabieraliśmy miski i dawaliśmy, jak wychodziliśmy lub jak Fifi spał. Ale teraz kocur nam choruje, najprawdopodobniej długo już nie pożyje, a my chcemy mu jakoś ułatwić te ostatnie dni, tygodnie może miesiące więc chcemy, żeby miał łatwy dostęp i do jedzenia i do picia.
Sam kotek też obrywał wiecznie od Filipka i akurat w zamkniętej kuchni znalazł swój azyl.
Sprzęty kuchenne też nie pozostały obojętne filipiej ciekawości. Zamrażalka, zmywarka, piekarnik. Żadne tłumaczenia, żadne branie za rączkę i prowadzenie do zabawek. Nic nie działało, a on wracał jak bumerang. Mało tego, wykorzystywał moją nieuwagę i znajdowałam potem mrożonki u niego w łóżeczku czy program w zmywarce zamiast 2,5 godziny trwał 6.
Ale nie to zaważyło o zamknięciu kuchni. Fifi od jakiegoś czasu wrzuca wszystko do zlewu, na blaty, ale niestety i na kuchenkę, a na kuchence niekiedy się coś gotuje. Nie poszliśmy jeszcze z duchem czasu i mamy kuchenkę gazową, a to już zaczęło być niebezpieczne. Raz wrzucił poduszkę i wtedy dotarło do mnie co mogło się stać.
Wszystkie te filipie fanaberie jakoś opanowałam, jakoś daję sobie z nimi radę, choć przyznam, że czasem sił i cierpliwości zaczyna brakować. Gdy czas nie goni i energii starcza, to tłumaczę nadal, nadal zabieram, wyprowadzam, przytulam i zabawiam zabawkami. Mam nadzieję, że to jakoś zadziała, ale czasem zwyczajnie te zamknięcia ratują mi zdrowie psychiczne. Jednak jednej rzeczy do tej pory nie jestem w stanie ogarnąć. Raz na jakiś czas Fi weźmie mnie za rękę i ciągnie. To do kuchni, to do przedpokoju pod drzwi i chce żeby go wziąć na ręce, bo on się będzie bawił na blacie albo włącznikami albo mikrofalówką albo byle czym byle z poziomu moich rąk. Tutaj mogę tylko podziękowania skierować do teściowej i cioci męża, ale co z tym zrobić w praktyce skoro nie wzięcie na ręce skutkuje histerią jakiej świat nie widział, szczypaniem, ciągnięciem za odzież, a na sam koniec przywaleniem w coś głową. 
O ile zabronienie czegoś, wyprowadzenie z pomieszczenia, zamknięcie drzwi, jakoś działa i Filip się po krótkim czasie zajmie czymś innym (najprawdopodobniej czymś równie pomysłowym, jak zakazana czynność), to odmówienie pójścia za nim, jak ciągnie i wzięcia na ręce, to jest istny armagedon. Do tego stopnia, że jak już wiem, że coś takiego się święci, to się napinam i nastawiam na najgorsze.

Oczywiście, to nie koniec atrakcji fundowanych mi przez dziecię me. Są jeszcze zapasy przy przebieraniu, gonitwy z jedzeniem, łapanie w locie skaczącego dziecka i wiele, wiele innych, ale są też rzeczy, które mnie mila zaskakują. Tak na przykład, żebym miała dość dużo sił na te codzienne akrobacje, mogę się wyspać w nocy. Bo od jakiegoś czasu Fi przesypia nam ładnie noce. Nie wszystkie oczywiście, bo czasem coś się zdarzy, jak na przykład trójeczki w natarciu, ale nie narzekam na spanie. A jeśli już, to na chrapiącego męża i brzuszkowe dzieciątko kopiące w pęcherz, a nie na Filipa.
No i te wieczne uśmiechy. Między napadami złości, Fi uśmiecha się ciągle, jest pogodny i wesoły, żeby za chwilkę wybuchnąć po czym znów wpaść w niepohamowaną radość.
A przytulanki?
Za przytulanki mogłabym oddać wszystko, nawet te przesypiane noce. Albo nie, bo skąd  bym miała siłę na wychowywanie tego małego buntownika?
Tak jak pisałam na początku, łatwo nie jest, ale też nie jest źle. Bywają dni lepsze i gorsze, jest równowaga. A ja się w tym wszystkim naprawdę czuję dobrze choć czasem ciężko. I to w sensie bardzo dosłownym.

czwartek, 2 października 2014

Kicu, kicu czyli wycieczka do Kazimierza...

Jesień straszy i straszy deszczowymi, pochmurnymi dniami. Wieje wiatr, chmury opadają nisko, jest zimno i nieprzyjemnie. Na szczęście nie cały czas. Zdarzają się też piękne, słoneczne dni. Ostatni weekend też zapowiadał się nieciekawie, w sobotę padało, wiatr urywał głowy, do tego nas wszystkich dopadła senność. Zaspaliśmy na basen, kręciliśmy się bez celu po mieście, a popołudniem okazało się, że zamknięto naszą ulubioną salę zabaw. Jakby tego było mało, chcieliśmy spędzić wieczór przy pizzy, a pizzeria, z której zawsze zamawiamy przyjmowała zamówienia, ale na za trzy godziny. Biorąc pod uwagę, że za zamawianie zabraliśmy się koło 21, to perspektywa nie była najciekawsza.
No, ale jakoś bez marudzenia przetrwaliśmy sobotę i po nocy obudziliśmy się w niedzielę w bardzo dobrych humorach. Co akurat jeśli chodzi o mnie, to mocno mnie dziwi, bo chrapiący małżonek skutecznie umilił mi nocny odpoczynek. Ale jakoś się udało.
Gdy usłyszałam, jeszcze leżąc w zaciemnionej sypialni, że na dworze świeci słoneczko i zapowiada się piękny dzień, od razu rzuciłam do męża "jedziemy do Kazimierza". Małżonek podłapał i po spokojnym zebraniu się wyruszyliśmy w drogę.
Podróż minęła nam dość spokojnie, jak na Filipa. Skonsumował banana, pomarudził troszkę, bo przecież nie byłby Filipem i jakoś daliśmy radę.
Myśleliśmy, że trafimy na luźniejszy dzień, ale już na samym wjeździe natknęliśmy się na jakiś festyn. Jak się potem dowiedzieliśmy, było to coś w rodzaju święta jesieni, nie wiem dokładnie, nie zaszliśmy tam, bo przeraził nas tłum. Parkingi też były zapchane po brzegi, ale my jak zwykle pojechaliśmy do rodziny męża, która prowadzi tam gościnne pokoje i jadłodajnie, żeby tam zostawić samochód. Zaszliśmy nawet do nich na chwilkę na kawkę i na herbatkę, a Fifi miał pierwszy raz do czynienia z pieskami. Od wejścia dopadły go dwa małe, kudłate stwory. Na początku się przestraszył i wylądował u mnie na rękach z płaczem, ale potem był w siódmym niebie i wziął je za takie troszkę inne kotki.

Potem wyruszyliśmy na spacerek.
Przeszliśmy pośpiesznie przez rynek, pognaliśmy na mały rynek na targ, myślałam, że znów wrócę z jakiś kotkiem do mojej kolekcji, ale Fifi się nudził, a jakaś pani przed nami strasznie targowała i odeszliśmy z niczym. Filip bardzo szybko zrezygnował z wózka, a my przenieśliśmy się ze spacerowaniem na nasz ulubiony wał nad Wisłą. 




Nie wiem, jak to się dzieje, ale Fifi ze mną na spacerze jest aniołkiem, z mężem to samo, a jak jesteśmy razem, to zaczynają się akcje akrobacje. Zawsze wtedy chce iść w swoją stronę, wiesza się na naszych rękach, pokłada na ziemi i kica. Podskakuje i złości się strasznie. My nie rezygnujemy jednak ze wspólnych spacerów i liczymy, że w końcu odpuści i będziemy mogli spacerować w miarę spokojnie.
A na razie mamy tytułowe "kicu, kicu".


 Co byśmy nie robili, z czasem nam się kończy cierpliwość, a Filipowi siły i ląduje na rękach. To chyba jego ulubiony środek transportu.


Zrobiliśmy tylko krótkie kółeczko, niczego sobie nie kupiliśmy, nie posiedzieliśmy w knajpce, nie wleźliśmy na basztę ani zamek, Górę Trzech Krzyży też jakoś tak minęliśmy, ale wycieczkę uznajemy za super fajniastą. Bo nawet, jak Fifi troszkę poszaleje, to jesteśmy razem i razem spędzamy czas, a to przecież najważniejsze. Uwielbiam takie dni. Jak potem oglądam zdjęcia, to buźka sama mi się uśmiecha. Oby jeszcze ta jesień nas tak miło parę razy zaskoczyła, a my już na pewno wymyślimy sobie jakieś atrakcje, żeby nie siedzieć w domu i się nie nudzić.


Na koniec wycieczki jeszcze udało nam się zjeść coś na kształt obiadu i wróciliśmy do Lublina. Także pełnia szczęścia i pozytywnego zmęczenia.
Mam nadzieję, że to nie ostatni nasz taki wyjazd tej jesieni, bo nawet taka krótka i bliska wycieczka pozwala naładować baterie na dalsze zmagania z codziennością.