wtorek, 26 kwietnia 2016

Łaciate ciasto z białek.

Jakiś czas temu podzieliłam się z Wami przepisem na truskawkową napoleonkę. Była pyszna, szybko znikała, ale zostały po niej same białka. Kombinowałam, myślałam o bezach, ale jakoś się bez boję więc szukałam aż znalazłam. A że sezon truskawkowy zbliża się wielkim krokiem, pewnie znów będzie okazja na napoleonkę, znów zostaną białka i znów nie będę wiedziała co z nimi zrobić więc wygrzebałam przepis i zawczasu podzielę się z Wami tym prostym rozwiązaniem. Może spróbujecie, gdy znudzą Wam się te wszystkie pełne owoców biszkopciki, torciki i napoleonki. Oto łaciate ciasto z białek.

Składniki:
6 białek, 
100g (10 łyżek) cukru pudru,
100g masła,
150g mąki, 
2 łyżki mąki,
2 łyżki kakao,
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
szczypta soli


Masło rozpuścić i zostawić do wystygnięcia.
Białka ubić z solą. Następnie dodać cukier i nadal ubijać aż do uzyskania jednolitej piany.
Do masy białkowej powoli dodawać mąkę z proszkiem do pieczenia i delikatnie mieszać aż do uzyskania jednolitej konsystencji.
Zimne (wystudzone) masło dodać do masy i połączyć.
Masę podzielić na dwie części. Do jednej dodać 2 łyżki mąki, do drugiej 2 łyżki kakao. Wymieszać.
Formę wysmarować tłuszczem i wylewać ciasto na przemian, raz jasne, raz ciemne aż do wyczerpania składników.
Piec ok 45 minut w 180 stopniach (do suchego patyczka).


Ja użyłam długiej formy i piekłam troszkę krócej, ale następnym razem użyję formy krótszej. Ciasto będzie wyższe i będzie miało więcej łatek.
Zachęcam do spróbowania, bo jest pyszne.
Smacznego!!!

piątek, 22 kwietnia 2016

Historia pewnego zdjęcia (1)...

Facebook od jakiegoś czasu uszczęśliwia nas, nie raz na siłę, naszymi wspomnieniami sprzed roku, dwóch, trzech, a czasem nawet i sprzed czterech czy pięciu lat. Odkąd mam dzieci na moim profilu częściej pojawiają się zdjęcia, mam się czym pochwalić, częściej gdzieś bywamy, częściej robimy ciekawsze zdjęcia, częściej je wrzucamy. Co jakiś czas z rana pojawia mi się jakieś bardziej lub mniej zapamiętane wspomnienie. Ale raz na jakiś czas pojawia się takie zdjęcie bądź zdjęcia, które przypominają nam dni, które zostaną w naszej pamięci na zawsze i zawsze będą wywoływały uśmiech na naszych twarzach. Nie koniecznie przedstawiają jakieś przełomowe wydarzenie, nie mają zbyt wielkich wartości artystycznych, niby nic, a jednak dla nas wyjątkowe.

Takie zwyczajne zdjęcia. Mama z synkiem a zaraz tata z synkiem. Na świeżym powietrzu, spacerują... A ja pamiętam ten dzień, te chwile, jakby to było wczoraj. I tak mi się błogo robi na sercu, gdy na nie patrzę... Bo one mają swoją historię...

A było to dwa lata temu w Święta Wielkanocne. Jakimś dziwnym trafem zostaliśmy wystawieni przez rodzinę w drugi dzień świąt. Mój tata pojechał na jakieś wymyślone wesele (historia tak absurdalna, że nawet nie będę się w nią zagłębiać, ważne, że raz jeden jedyny wymigał się z goszczenia nas właśnie w ten dzień), a teściowie bez wcześniejszego uprzedzenia nas, gdzieś na cały dzień zniknęli. Myśleliśmy, że wpadniemy do nich, a jednak nie mieliśmy się gdzie podziać. Dzień świąteczny, dzień słoneczny, ciepły i... nudny... Trzeba było coś wymyślić więc wybraliśmy się na wycieczkę pod miasto, nad zalew. Wiele się nie spodziewaliśmy, ale okazało się, że jedna budka czynna, można coś zjeść, czegoś się napić, posiedzieć. Jak widzicie, Fifi siedzieć nie miał ochoty więc na zmianę poczłapywaliśmy z nim po okolicznych dróżkach.


I to jest właśnie pierwszy powód, dla którego tak lubię i wspominam te chwile. Bo były to pierwsze samodzielna kroczki Filipa na prawdziwym podłożu. Nawet butki jeszcze miał do takiego chodzenia nie przystosowane. Zwykłe niechody, bo nóżki miał malutkie i nie mogliśmy znaleźć takich małych trzewiczków na szybko, jak się zrobiło ciepło. Wcześniej już spacerował po działce, ale zawsze trzymany za rączki, bał się każdej nierówności na swej drodze, a tutaj aż rwał się do samodzielności.


Drugi powód dotyczy naszego drugiego dziecka. Otóż, ono już tam z nami było, już wiedzieliśmy (od dwóch dni), że tam jest. W pierwszy dzień świąt, siedząc z rodziną przy śniadaniu wielkanocnym, już wiedzieliśmy, że na świecie pojawi się nasze drugie dzieciątko. A to moje pierwsze zdjęcia w ciąży choć jej jeszcze przez dłuższy czas nie będzie widać. To kwiecień 2015, dokładnie 21 kwiecień 2015... oficjalnie ogłosiliśmy, że jestem w ciąży dopiero w połowie czerwca i to też troszkę już przyparci do muru, bo po mnie już było widać, że coś się dzieje. Ale wtedy, w te Święta, była to nasza słodka tajemnica... Teraz czasem, gdy wspominamy tamte święta, a potem pierwsze urodziny Filipa (to takie okazje, gdzie cała rodzina była razem), to zawsze się śmieję, że mu już wiedzieliśmy, a reszcie nawet to przez myśl nie przeszło...


PS.
I to wtedy Fifi podkradł mi z talerzyka swoją pierwszą frytkę ;)

środa, 20 kwietnia 2016

Dziewczyny mają moc - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 2

Pewnej nie do końca słonecznej soboty, 9 kwietnia 2016 roku, wstaliśmy rano, odwieźliśmy dzieci do dziadków i wyruszyliśmy w stronę Podkarpacia, a dokładniej do Rzeszowa, do Restauracja Leśna Wola, na spotkanie z grupą wspaniałych dziewczyn. Na organizowane po raz pierwszy, ale mam nadzieję nie po raz ostatni, Spotkajmy się w Rzeszowie. Dzień o tyle wyjątkowy , bo pierwszy taki w całości bez dzieci, ale i wyjątkowy, bo czekałam na niego z wielką niecierpliwością. Chciałam poznać nowych, znanych tylko z internetu ludzi, byłam ciekawa prelekcji i aż mnie korciło, by dowiedzieć się, jakie będą wyniki naszych licytacji i ile udało nam się zebrać na Fundację Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci z siedzibą w Rzeszowie (o tym piszę TUTAJ). We wszystkich trzech aspektach nie zawiodłam się ani trochę. Dziewczyny niesamowite, prelekcje pełne humoru, merytoryczne i nie nudne, a licytacje przeszły nasze najśmielsze oczekiwania.

Uczestniczki:
Justyna – MamaTyna
Marta – Pewna Mama
Joanna – Matka na Prowincji
Ania – Mama Cukiereczki
Ania – Codzienność Nasza
Klaudia – Niezłe Ziółko
Magda - Madziof
Monika – Dzięgielowska
Marta – Kalmarowa Kuchnia
Kasia – Porady Mamy Kasi
Klaudia – Potworkowa Kraina
Edyta – Rysotki
Amelia – Mama Ahoj (Organizatorka)
Agnieszka – My lifestyle (Organizatorka)

 

Ale od początku.

Droga upłynęła nam nad wyraz sprawnie i przybyliśmy na miejsce równiutko z organizatorkami. Szybka kawka w wykonaniu Szanownego (jego wrażenia z tego dnia do poczytania TUTAJ) i wyżej wymieniony zniknął z pola widzenia, a ja w końcu miałam czas tylko dla siebie i spraw  nie związanych z rodziną (przynajmniej bezpośrednio). Powoli pojawiały się kolejne uczestniczki, kolejne prezentacje, robiło się coraz weselej aż w końcu przyszedł czas na rozpoczęcie spotkania...


Przywitały nas organizatorki, dwie wesołe, pełne energii dziewczyny, które włożyły masę wysiłku, żeby to wszystko zagrało. Wszystko łącznie z atmosferą, bo nie dały nam się nudzić i nie pozwoliły nam przestać się uśmiechać, ba, momentami nawet śmiać się do rozpuku.


Kolejnym punktem programu było wystąpienie pani z organizacji Głodni Zmian. Szczerze powiedziawszy, spodziewałam się nudnego, napadającego na nas, popełniające błędy, matki wykładu... Na szczęście mocno się przeliczyłam. Wystąpienie było lekkie, w przystępny sposób pokazujące wytyczne jakimi powinnyśmy się kierować karmiąc nasze dzieci. Były wypunktowane błędy, były nawet takie, które sama popełniam... Były skrytykowane produkty, które ja sama daję swoim dzieciom... Ale..., ale w sposób, który daje do myślenia, a nie obraża słuchającego. Wielkie brawa za taką lekcję, bo w przeciwieństwie do tyrad mądrych głów, dała mi sporo do myślenia i nie sprowokowała od razu do zaparcia się w swoich racjach.



Następny wystąpił Sebastian Peret, który, mimo że miał nas troszkę za bandę podstarzałych mamusiek (żarcik;), wytłumaczył w sposób przystępny i przejrzysty sposób funkcjonowania social mediów. Na ten temat wiem chyba całkiem sporo, ale coś tam nowego się dowiedziałam. A ile się ośmiałam, to moje. Ale snapchata jak nie kojarzyłam, tak nie kojarzę nadal.


Po przerwie i pysznym obiadku zaserwowanym nam przez goszczącą nas Restaurację Leśna Wola czekała nas kolejna prelekcja.

Tym razem odwiedzili nas przedstawiciele firmy Colway International, pani Ewa oraz sam prezes firmy, pan Maurycy Turek. Mam wrażenie, że Pan Prezes troszeczkę skradł show pani Ewie, opowiedział nam o tworzeniu firmy, o drodze do obecnego formatu oraz zaproponował nam współpracę. Wiem, że parę dziewczyn było żywo zainteresowana pracą dla firmy, ja niestety swój biznes mam i czasu na dodatkowe zajęcia już mi nie starczy, ale gdyby nie..., kto wie.


Pani Ewa natomiast opowiedziała nam troszkę o kosmetykach, o zastosowaniach, zaproponowała nam zrobienie zabiegu na dłonie i wręczyła nam zestawy kosmetyków, żebyśmy miały możliwość zapoznania się w domowym zaciszu z ich działaniem.



Wystąpienie niewątpliwie barwne i niespodziewane, a mi nadal nie schodził uśmiech z twarzy.


Na koniec przyszedł czas na przepyszny tort od Słodka Kraina Czarów, kawkę, herbatkę, pogaduchy i podsumowanie licytacji. Jak wiecie z poprzedniego postu, udało nam się zebrać zawrotną sumę 2667 złotych, które przeznaczyłyśmy dla Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci z siedzibą w Rzeszowie.


Podsumowując, spotkanie uważam za super udane. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jeszcze na takim nie byłam. Organizatorki przeszły same siebie w organizacji. Niby tylko trzy prelekcje, ale tak ciekawe, że nie chciałyśmy ich kończyć. Uczestniczki przemiłe, każda inna, każda wyjątkowa. Nie z każdą miałam okazję porozmawiać dłużej, ale mam nadzieję, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. Przy okazji dowiedziałam się, że do Rzeszowa nie jest tak okropnie daleko i nie trzeba mega ekspedycji by się tam dostać a i pozostawienie dzieci na cały dzień nie jest takim wielkim problemem. Oby więcej takich spotkań. 
Dziewczyny (Amelia i Agnieszka), macie moc!!! Czekamy na jeszcze!!!

A wszystkiemu przyglądał się i dokumentował sympatyczny pan fotograf Grzegorz Malinowski i to jego zdjęcia możecie podziwiać w tym poście.


Organizatorki: MyLifestyle i Mama Ahoj


Partnerzy spotkania:



Partnerów spotkania było tak wielu, że wspaniałościami przez nich przekazanymi podzielę się z Wami w następnym poście, a już dziś możecie podziwiać cuda, jakie wylicytowałam na aukcji TUTAJ.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Wakacje nad morzem nieco inaczej...

Odkąd, x lat temu, wybraliśmy się z mężem na pierwsze wspólne wakacje zagraniczne, wyżej wymieniony suszy mi głowę o bardziej samodzielne wczasy. Samodzielne znaczy wolne od hoteli i ograniczeń jakie te za sobą niosą. Ja osobiście nic do hoteli nie mam i bardzo chętnie korzystam z ich uroków i przyjmuję na klatę regulaminy, terminy i godziny, ale małżonek przekonuje, że z dziećmi można spróbować inaczej, bo z jednej strony hotel i wakacje all inclusive to wygoda, ale własne lokum tylko dla siebie, to zdecydowanie większa swoboda. Przyznam, że mocno korci mnie wizja własnego, wynajętego domu z samodzielną kuchnią, z ogrodem i basenem, ale mój wewnętrzny tchórz namawia by jednak spróbować gdzieś bliżej, niekoniecznie zagranicą. Jak wiecie, w tamtym roku spróbowaliśmy wynająć domek na własną rękę od prywatnego właściciela na naszym pobliskim pojezierzu. Wiecie również, że mieliśmy wiele zastrzeżeń, których nijak nie mieliśmy jak reklamować. Gdy trafił się taki problem, na którego nie mógł szybko rozwiązać, zaproponował, że może oddać nam pieniądze i możemy wracać do domu. Miło z jego strony, ale nie o takie rozwiązanie nam chodziło. To tak, jakby na wczasach, na które czekacie pół roku, zaproponowano wam powrót do domu, gdy nie działa, na przykład, klimatyzacja. Jadnak mimo kłopotów z dogadaniem i, nie będę ukrywała, spodziewanym standardem domku, to sama idea bardzo mi się spodobała i pewnie będziemy próbować podobnie już wynajmując w pewniejszym źródle. 

I tutaj ze swoją ofertą pojawia się http://www.burco.pl/. Firma w swojej ofercie ma domy i apartamenty nad morzem przeznaczone na wynajem. Domy eleganckie, komfortowe, przestronne. Idealnie nadają się na rodzinne wakacje, a nawet na wakacje w dwie lub trzy rodziny. I tu pojawia się kolejny fajny pomysł. Wczasy z przyjaciółmi i ich dziećmi. My, w czasach przed dziecięcych, dużo wakacjowaliśmy ze znajomymi. Niestety potem nam się rozjechały drogi, każdy miał inne wymagania, inne metody wychowawcze, inne wyobrażenia co do pobytu. Ale z czasem, z każdym kolejnym miesiącem naszych dzieci, widzę, że znów zaczynamy odżywać, zaczynamy myśleć o sobie, o tym, że na wakacje chcemy pojechać wszyscy i dobrze się bawić. Razem, my, przyjaciele, nasze dzieci. Takie wakacje to świetna sprawa, zwłaszcza, gdy jedzie się z ludźmi, których zna się od zawsze i, z którymi można konie kraść. A skoro my się przyjaźnimy, jest szansa, że nasze dzieci też się polubią i spędzą ze sobą niezapomniane wakacje. A może nie jedne.
A pomyślcie jaka to ulga finansowa podzielić koszt wynajmu na dwie rodziny.



 No, a do tego nasze polskie morze, tak dawno przeze mnie nie widziane, wymarzone, piękne.


Jeśli macie taką ekipę, zaprzyjaźnioną rodzinę, siostrę lub brata z dziećmi, a może chcecie spędzić wakacje w trzy pokolenia, to zajrzyjcie na stronę http://www.burco.pl/, może coś was zainteresuje. Ja już sobie zapisuję kontakt, bo pomysł wydaje mi się całkiem niezły. Nie trzeba się martwić o wyposażenie, o umowę, nie trzeba się obawiać, że czegoś nam zabraknie. Dla rodzin z dziećmi możliwe jest wstawienie łóżeczek turystycznych i krzesełek do karmienia. Dla miłośników zwierząt, którzy nie mogą się rozstać ze swoim pieskiem też dobierze się odpowiednie miejsce. Mało tego, domy i apartamenty są wyposażone we wszystko, co tylko może się zamarzyć, nawet odtwarzacz DVD na długie wieczory, gdy dzieci pójdą spać. Nie trzeba ze sobą taszczyć pościeli czy ręczników, a leżaki i kocyki też się znajdą. Wystarczy się spakować, dojechać i czuć się jak u siebie w domu. A w pomieszczeniach można się zakochać. Mam wrażenie, że gdybym tam spędziła dwa tygodnie, nie miałabym ochoty wracać do siebie.

Pomysł niezwykle pociągający... Tylko jeszcze znaleźć towarzyszy na takie wczasy, wygospodarować wolne i można spokojnie planować wakacje.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Matka Polka Hejterka...

Polska hejtem stoi, nie da się tego ukryć. Od morza do Tatr, od polityki po rodzicielstwo, od młodych po starych, hejtuje prawie każdy. Jedni bardziej, inni mniej, jedni głośno, inni cichutko, tylko dla siebie, jedni publicznie wylewają żale, inni w domowym zaciszu, jedni robią to bezpośrednio, inni napuszczają innych i w końcu, jedni hejtują nie wstydząc się swoich personaliów, a inni, jak tchórze, ukrywają się pod modnym ostatnio słowem "anonim".

Przyczyn hejtu jest wiele. Zazwyczaj jest to niezadowolenie z czegoś, co nas dotyczy bardziej lub mniej, a czasem nie dotyczy wcale, ale fajnie jest wtrącić swoje trzy grosze. Jest też zazdrość, bo ktoś inny ma lepiej (przynajmniej w mniemaniu hejtującego) więc trzeba mu dokopać, życzyć jak najgorzej, a już jak nie można mu zaszkodzić, to przynajmniej zepsuć dzień. Frustracja, niezadowolenie z siebie, niedowartościowanie... wszystko to prowadzi do tego, że siadając za klawiaturę komputera ponosi nas fantazja, jad leje się strumieniami i dajemy wyraz swoim najgorszym emocjom. Niefajnie, ok, ale w niektórych dziedzinach nawet zrozumiałe. W niektórych jednak będzie mnie to zaskakiwało, denerwowało i dziwiło chyba już zawsze. Matki - hejterki, tego nie zrozumiem nigdy.

Jawi mi się taka (kobieta, matka, hejterka), jako nie do końca zadowolona z życia, zahukana przez męża/matkę/teściową (niepotrzebne skreślić), sfrustrowana, zaniedbana kobieta, która w ten sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę. Wrzuca, wymyśla, kombinuje. Nie to, żeby specjalnie, jej zwyczajnie na nerwy działają każde zadowolone matki. Siedzi, czyta, przegląda zdjęcia i nakręca się nienawiścią. Bo tamta jest ładniejsza, częściej się uśmiecha, mąż jej pomaga, chodzi na spacery, wyjeżdża na wakacje, ma więcej, ma mniej, ale fajniejsze, dzieci jakieś takie inne niż jej. Bo tamta karmi piersią, a ona nie lub odwrotnie. Bo tamta miała cesarkę albo rodziła naturalnie, nie ważne w sumie jak, i tak na pewno miała lepiej. Ona jest po prostu nieszczęśliwa i nakręca się w tym swoim nieszczęściu czytając, oglądając, delektując się tym, że jej i tak zawsze jest gorzej. A niechby tylko obiekt jej hejtu spróbował się na coś pożalić... oooo, to się jej już w głowie przewraca, przecież to to nawet na połowę tego co ma nie zasługuje, a jeszcze jęczy szmata ostatnia. Ja to dopiero mam źle i niedobrze. A niechby ktoś zwrócił takiej uwagę, że przecież można coś zmienić, ruszyć się, uśmiechnąć, zadziałać... No jak, przecież seriale same się nie obejrzą, a mama nie zawsze może przyjechać, tylko co dwa dni, babcia tylko popołudniami, a teściowa przecież się nie rozdwoi, musi przecież ugotować obiad. Jak ona biedna ma się gdzieś ruszyć, jak odpocząć też kiedyś trzeba... No i przecież jad sam się nie uleje...

Jest wiele kontrowersyjnych tematów, wiele rozbieżnych zdań na pewne sprawy, wszystkie można poruszyć z klasą. Nawet szczepienia, karmienia czy porody można opisać z szacunkiem dla drugiej strony, używając racjonalnych argumentów, nikogo nie obrażając czy opluwając. Niestety, matka - hejterka nie bawi się w argumenty, matka - hejterka miesza z błotem jak leci, nie liczy się z żadnymi świętościami, oskarża, atakuje. Potrafi posunąć się do zarzucenia innej matce, że jej winą jest choroba dziecka, że gdyby była lepszą matką, to do tego by nie doszło. Stosuje ciosy poniżej pasa, byle dotknąć, zranić, poruszyć. Jest przecież anonimowa, nic jej nie grozi, nie ma sobie nic do zarzucenia, a tamtej na chwilę zachwieje się jej lepszy świat. Problem w tym, że anonimowość internetu jest często bardzo złudna. Wydaje się, że anonim na zawsze pozostanie anonimem, ale w końcu można trafić na kogoś, kto postanowi sprawdzić tą drugą stronę. I wtedy na pewno zostanie zauważona.

Ja wiem, że rodzajów matek - hejterek jest więcej. Są matki wymądrzające się, negujące wszelkie inne racje. Są takie co pozjadały wszystkie rozumy i każda inna to idiotka. Czasami nasze własne matki czy teściowe to hejterki, co podstawiają nogi, wypominają błędy i niejednokrotnie podcinają skrzydła młodym matkom. Ale najbardziej zastanawiają mnie właśnie anonimowe matki - hejterki. To muszą być naprawdę zawiedzione życiem kobiety. A przecież tak niewiele trzeba, żeby znaleźć jakieś pozytywy, znaleźć wspólny język z innymi matkami, zaprzyjaźnić się, znaleźć wsparcie i pocieszenie w cięższych chwilach. Znam wiele kobiet, które na pierwszy rzut oka powinny siąść i płakać, załamać się, spuścić głowę i zrezygnować, a one się ciągle uśmiechają, działają, ciągną swój wózek zadowolone z życia. Mało tego, niejednokrotnie zarażają swoim optymizmem inne kobiety. Nie jestem w stanie pojąć, że matka, matce, kobieta, kobiecie...

PS.
Mój post nie jest o nikim konkretnym. Jest to bardziej obraz anonimowej, hejtującej kobiety oczami mojego męża, ale jakoś tak mi się wbił w głowę, że jak po raz kolejny czytam na blogach komentarze pełne jadu, to właśnie taka pani staje mi przed oczami... Myślę sobie, co taka komentatorka chciała wnieść nowego do sprawy, po co to wszystko pisze i bach... Zahukana frustratka... Przepraszam, tak mam...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Blogerki charytatywnie - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 1.

Pewnej pochmurnej, a momentami nawet deszczowej soboty, w odległym o prawie 170 km od Lublina Rzeszowie, miało miejsce spotkanie matek na szczycie. Spotkało się 13 z 15 zapowiedzianych blogerek i dobrze się bawiło. O samym spotkaniu więcej w późniejszym czasie, dziś chciałam pokrótce o celu dla którego się spotkałyśmy. Oczywiście poza integracją, wzajemnym poznawaniem i dobrą zabawą. A mianowicie o charytatywnym aspekcie całego przedsięwzięcia.

Organizatorki, Amelia z bloga Mama Ahoj i Agnieszka z bloga MyLifestyle, znalazły potrzebującą organizację (Fundacja Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci z siedzibą w Rzeszowie) i postanowiły zorganizować licytację fantów. Oczywiście nic nie odbyłoby się bez sponsorów, ale i bez nas, bez 15 wspaniałych dziewczyn, które licytując uzbierały dokładnie 2667 złotych.


I ja się przyczyniłam po części do tego sukcesu, wylicytowałam cały wór przedmiotów, wszystkie fajne, przydatne i godne polecenia.



Jest tego sporo, ale każdy przedmiot wyczekany, wypatrzony, przemyślany i bardzo chciany.


1. Książka od Świat Książki,
2. Zestaw kreatywny od  Elemele,
3. Maskotka od HopSiup,
4. Książka od Sensus,
5. Zestawy kreatywne od Milomi.


Ale nie będę ukrywać, że najbardziej zawzięłam się właśnie na te trzy rzeczy.

6. Planner od Mamy Kalendarz,
7. Skrzynię od WoodenStory,
8. Voucher (o który walczyłam jak lwica) od JuraPark Bałtów.

Ale to jeszcze nie koniec. Żeby tego było mało, każda z nas przywiozła coś od siebie. Coś przydatnego dla hospicjum. Ja dowiedziałam się o zbiórce popołudniem, nie miałam już czasu wyjść na zakupy, ale że jestem typem chomika, cała torba różności się nazbierała. Pieluchy, chusteczki, kosmetyki, słoiczki, kaszki i co komu wpadło w ręce.
Szczerze powiedziawszy, gdy zobaczyłam sumę pieniążków uzbieraną i pudło z podarkami od nas, to poczułam się dumna. Zawsze staram się pomagać, wysyłam sms'y, licytuję przedmioty na aukcjach, kupuję cegiełki, ale zawsze robię to po cichu, z własnego domu, zza telefonu czy laptopa, a tym razem zrobiłyśmy to wspólnie. I wyszło super. Dałyśmy radę. O to chodziło. A następnym razem będzie jeszcze więcej.

PS.
Oczywiście nie samą licytacją człowiek żyje. Było też bardzo miłe spotkanie, ciekawe prelekcje i wielu..., bardzo wielu sponsorów. O tym już w najbliższej przyszłości (na początek chciałam się pochwalić naszym sukcesem), wyglądajcie, wyczekujcie....

piątek, 8 kwietnia 2016

Zosia i Filip 2016: 11/52, 12/52, 13/52.

Znów gdzieś się zapodziała moja systematyczność, znów mi się zapomniało o zdjęciach tygodnia. Ba, zapomniało mi się nawet, że mam coś pisać, a czasem nawet zapominałam, że mam bloga. No cóż, ostatnie tygodnie spędziliśmy dość aktywnie. W zasadzie niewiele z tej aktywności wynikło, ale fakt jest faktem, że na internety, a tym bardziej na siedzenie przed laptopem zwyczajnie czasu brakowało. A jako że przyszła wreszcie wiosna i jakoś nic nie zapowiada by miała się gdzieś daleko wynieść, to może tak być coraz częściej. Do tego problemy zdrowotno-macierzyńsko-formalne czyli ciągle nie wyjaśnione sprawy z ZUS'em, praca, kłopoty z załatwieniem pozwolenia na budowę, trwający wieki remont w pracy, lekarze, dentyści, czasem zakupy i zostaje czasu w sam raz, żeby skorzystać z pogody, nacieszyć się dzieciakami, powietrzem, spacerami. Na internety niewiele co zostaje. Ale po co krakać, co będzie, to będzie, a na razie ostatnie trzy tygodnie w zdjęciach.

Tydzień 11.
Przedświąteczna nuda, jeszcze na dworze różnie, w domu pomysłów mnogość,czekanie na wiosnę.


Tydzień 12.
To już przede wszystkim święta i przeżywanie wszystkiego, co w święta się zdarzyło. Dla dzieci to niesamowite atrakcje, każdy dzień inny, każdy gdzieś indziej, od rana do nocy więc potem zrozumiałym jest, że ciężko im się odnaleźć w codzienności. Fifi do tej pory opowiada o piesku dziadka czy o spacerach po cmentarzu.


Ten tydzień to też wreszcie długo wyczekiwana piękna pogoda. Wreszcie można pobiegać po działce bez brodzenia w błocie i w końcu można pospać na dworze, na spacerze. Bez problemu możemy zrobić sobie dłuższą wycieczkę bez obaw, że na drugi dzień dzieciaki znów będą zagilane. No i wreszcie pojawia się upragnione słoneczko. Od razu widać po dzieciach, ze one też czerpią energię ze słońca.

Tydzień 13.
Istny wybuch wiosny. Nawet momentami lata, bo jednego dnia temperatury sięgały nawet 25 stopni. I choć końcówka pochmurna, to raczej nie ma już większych szans na powrót zimy. W ruch poszły lżejsze buty, bezrękawniki, wiatróweczki. Spacery, place zabaw, wycieczki. Już nie ma wymówek i trzeba się starać. Fifi większość dnia w przedszkolu spędza na podwórzu, ja już nie migam się przed zakupami z Zosią, ubieram butki i obie człapiemy. Popołudniami też nie ma przeproś, trzeba ruszyć tyłki i wychodzić z domu.


Wiosna i słońce ma jeszcze jeden, bardzo istotny plus. Piękne, barwne, ciekawe zdjęcia, z którymi ja osobiście będę miała problem, bo znów nie będę wiedziała, które mam wybrać.

środa, 6 kwietnia 2016

Wara od mojego pięćset plus...!!!

Nie lubię tematów kontrowersyjnych, nie lubię komentować tego, co dzieje się w Polsce, nie lubię wychodzić przed szereg i narażać się na negatywne komentarze kogoś, kto ma skrajnie odmienne zdanie od mojego dlatego takie posty raczej nie pojawiają się na moim blogu. Jednak śledzę wiadomości, internety, fora i inne blogi i przyznam szczerze, że czasem aż się we mnie gotuje. Póki kłóci się ktoś tam, dotyczy to kogoś innego, obcego, jakoś udaje mi się trzymać emocje na wodzy. Tak trochę trzymać, bo z mężem nie raz dyskutujemy i emocje sięgają wtedy zenitu, ale z mężem mamy podobne poglądy na wiele spraw więc jest to raczej pełen nabuzowania komentarz rzeczywistości niż spór o racje. Gorzej, gdy na swej drodze spotkam kogoś, kto nie chce zaakceptować mojego zdania lub próbuje na mnie jakoś wpływać. Staram się gryźć w język choć nie zawsze jest to łatwe. No i ostatnio niestety byłam zmuszona powiedzieć wprost : Wara od mojego pięćset złotych na dziecko.

Może sam program jest słuszny, może obecna władza chciała dobrze, nie mnie to oceniać. Cokolwiek byśmy o nim nie mówili program wszedł w życie, nam się też należy to 500 złotych i zamierzamy się o nie ubiegać. Czy słusznie? Myślę, że słusznie, bo przecież miało być na drugie i każde następne dziecko (kiedyś na każde), a my dwójkę dzieci mamy. Pięćset jest pięćset, piechotą nie chodzi więc nie mam w planie z niego rezygnować. Wezmę, zrobię z nich pożytek, może odłożę na potem, nie wiem, ale wezmę. No i tutaj pojawia się dyskusja przy rodzinnym (i nie tylko) stole. Zazwyczaj oczywiście najwięcej do powiedzenia mają ci, co problem ich bezpośrednio, a czasem nawet pośrednio, nie dotyczy, ludzie, którzy o dzieciach nie mają pojęcia lub ci, którzy już dawno temu zapomnieli, jak to jest mieć dzieci, a wnuków jeszcze nie mają.

Jedni uważają, że skoro nie do końca zgadzamy się z programem, że skoro krytykujemy, że skoro nam się coś nie podoba, to nie powinniśmy po te pieniądze sięgać. Mało tego, przecież nie głosowaliśmy za obecnie rządzącymi, marudzimy i narzekamy, a po pieniądze od nich to chętnie sięgniemy. Ha, a gdzie zostało powiedziane, że jest to program pięćset plus na drugie i kolejne dziecko rodziców głosujących na partię rządzącą, no gdzie? Ma być na każde więc chyba i moje. Mam się unieść honorem i nie wziąć? Pięćset jest pięćset, a to przecież i tak idzie na dzieci. A skąd ja mam wiedzieć, jakie poglądy będą miały te moje dzieci jak dorosną? Może z wdzięczności za taką pomoc postanowią poróżnić się w tej kwestii z rodzicami. Taki na przykład Szanowny Małżonek i jego rodziciel mają skrajnie różne poglądy i żyją. Można? Można.

Inny uważają, że skoro zdecydowaliśmy się na dzieci jeszcze przed pomysłem 500 plus, że skoro do tej pory dawaliśmy sobie radę z ich utrzymaniem, że skoro nigdy nie narzekaliśmy, mamy na jedzenie, mieszkanie, czasem nawet na wakacje, to powinniśmy te pieniądze zostawić dla bardziej potrzebujących. Dzieci kosztują, nie ma co tego ukrywać, każdy to wie. Paradoksalnie, przynajmniej na początku, to pierwsze kosztuje więcej niż o drugie, na które ma przysługiwać pomoc. Gdy decydowaliśmy się na dzieci najpierw zastanowiliśmy się czy damy radę. Pewnie musiało by być bardzo źle, żebyśmy nie mieli tej dwójki, bo zawsze chcieliśmy, ale był moment zastanowienia, przekalkulowania. Nigdy nie braliśmy pod uwagę korzystania z żadnej pomocy, ale jak dają, to trzeba brać. Będzie nam lżej zapłacić za przedszkole albo za piłkę dzieciaków..., nie wiem, ale, po raz kolejny to powiem, program dotyczy każdego drugiego i kolejnego dziecka, każdej rodziny spełniającej ten warunek, a nie tych najbardziej potrzebujących. A to że mamy na utrzymanie, nie oznacza, że spada nam wszystko z nieba. Ciężko na o pracujemy, niejednokrotnie kosztem czasu dla rodziny, każdy, kto prowadzi własny biznes, wie, jak to jest więc może te pięćset złotych kupi nam parę godzin więcej razem.

Są też tacy, co wiedzą lepiej na co powinniśmy ten niewątpliwy majątek wydać. Jedni mówią o odkładaniu na konta, inni wydawaniu na bzdety, jeszcze inni doradzają wydać na siebie, bo przecież nam się należy. Hmmm, trudna decyzja... Ale podejmiemy ją my, a nie ciocia Gienia, która nawet nigdy nie spytała, jak sobie radzimy, a teraz przeżywa ten dobrobyt, który u nas zapanuje po otrzymaniu pięciuset złotych na drugie dziecko. Powiem tylko jedno, wydamy je bezpośrednio lub pośrednio na dzieci, bo mogę się nie zgadzać z wykonaniem rządowego projektu, ale z ideą się zgadzam..., to ma być pomoc dla rodzin wielodzietnych i tego się trzymajmy.

A tak naprawdę wniosku jeszcze nie złożyłam, nawet nie wiem jak wygląda w przeciwieństwie do niektórych moich znajomych, którzy mieli już wypełniony, gdy tylko pojawił się jego projekt. Mało tego, wcale się z tym nie śpieszę. Mówię tylko, że jako matka, gdy mam okazję polepszyć sytuację materialną naszej rodziny, to to zrobię..., legalnie, zgodnie z prawem, dzięki programowi właśnie do tego przygotowanemu. W mojej rodzinie jesteśmy jedynymi posiadaczami dzieci, u męża w rodzinie też nie ma tego za wiele. Prawie nikogo temat bezpośrednio nie dotyczy, a jednak pojawia się przy każdym spotkaniu i przy każdej rozmowie. Wszyscy są lepiej poinformowani, wiedzą lepiej i snują plany, jak to będzie, gdy dostaniemy pięćset złotych.Temat jak najbardziej gorący, a ja powoli mam go dość. Weźmiemy, wydamy, na co będziemy uważać za stosowne i będziemy się cieszyć póki program nie wykończy budżetu państwa. W końcu choć niewielki procent naszych podatków do nas wróci.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Kącik dziecięcy w salonie czyli jak podzielić się przestrzenią...

Gdy w domu pojawiają się dzieci, zaczyna się wszystko zmieniać, to oczywiste. Zmienia się nasze życie, zmienia się nasz plan dnia i w końcu zmienia się nasza przestrzeń życiowa. Na początku organizujemy mały kącik dziecięcy, szybko zauważamy, że musimy zadbać o to, by akcesoria dziecięce były wszędzie dostępne i wszystko powoli, małymi kroczkami wkrada się w każdy zakamarek naszego domu, mieszkania. Potem urządzamy dzieciom pokój, wynosimy tam wszystkie zabawki z nadzieją, że teraz to nasza przestrzeń będzie nasza, a dziecięca dzieci. Nic bardziej mylnego, dzieci mają to do siebie, że chcą być blisko nas, ale chcą przy sobie mieć też wszystko, co do szczęścia im potrzebne czyli swoje misie, swoje zabaweczki, kredeczki, kubeczki. My wynosimy, a one wracają jak bumerang. 

My w pewnym momencie skapitulowaliśmy i postanowiliśmy się naszym salonem jednak podzielić z dziećmi. W końcu to też ich dom i trzeba iść na jakieś kompromisy. Urządziliśmy im mały kącik, który w ciągu dnia szybko rozłazi się na cały pokój, ale dzięki temu, że nie musimy ze wszystkim latać między pokojami, wieczorne sprzątanie przebiega szybko i sprawnie. Wystarczy, że zagarniemy wszystkie zabawki i wrzucimy do skrzyni stojącej pod ścianą, albo ustawimy na stoliku. Skrzynia ogólnie jest super sprawą. Raz na jakiś czas ją opróżniamy, część zabawek ląduje na półkach w pokoju dziecięcym, część w piwnicy, a część niestety kończy swoją przygodę na śmietniku. Zostaje pusta skrzynia i dzieci mogą rozpocząć znoszenie kolejnych zabawek odkrywając przy okazji te, które długo leżały nieruszone. Mało tego, wygląda całkiem estetycznie, nawet napchana kolorowymi gadżetami. 


Stolik i krzesełka to od dłuższego czasu rzecz w naszym domu niezastąpiona. Jakiś czas go przestawialiśmy, dostawialiśmy, przesuwaliśmy aż w końcu wylądował pod ścianą tworząc wraz ze skrzynią kącik dla dzieciaków. Zosia lubi przy nim siedzieć, przy nim je i przy nim się bawi. Fifi maluje, rysuje, lepi, smaruje. Taka wprawka przed prawdziwym, dorosłym biurkiem. A prac domowych, konkursowych do przedszkola coraz więcej, gdzieś je trzeba wykonywać. 

Ale jest pewien problem, dla którego długo szukałam rozwiązania. Duża połać białej, a raczej już nie białej ściany, przy której to wszytko się znajduje. Dzieciaki jeszcze co prawda nie wpadły na pomysł mazania po ścianach, ale samo ich przebywanie tam powoduje, że ściana lata przyzwoitości ma już dawno za sobą. Nie chce ich ograniczać, nie chcę pilnować cały czas, żeby nie dotykały łapkami, wiadomo, czasem wyleje się zupka, ciapnie soczek. Szukałam, szukałam aż wpadłam na stronę http://importmania.pl/. Przeglądałam co sklep ma do zaoferowania, a ma naprawdę wiele ciekawych rozwiązań dla firm i dla osób prywatnych, akcesoria do domu, do biura, przyrządy kosmetyczne, wiele, wiele, wiele. I tam właśnie wpadła mi w oko tablica magnetyczna, suchościeralna i w głowie błysnęła mi żaróweczka. No, niby mogę pomalować ścianę i ze ściśniętym sercem patrzeć, jak dzieci niwelują naszą pracę, ale mogę też powiesić tam jako tło właśnie taką tablicę i nie martwić się nawet wtedy, gdy nie trafią w kartkę i flamaster wyjedzie na ścianę. Mało tego, moja lodówka już nie mieści wszystkich rysunków, malunków i dzieł sztuki wykonanych przez Filipa. Staram się je wszystkie eksponować, ale mam mało miejsca i zbyt szybko muszę je zdejmować, by zrobić miejsce na nowe. Jak tablica będzie odpowiednio duża, będzie na niej miejsce też na takie cuda. O takiej tablicy myślałam co prawda już czas jakiś, ale bardziej o małej, a i tak pojawiał się problem, bo u dzieci w pokoju nie ma wolnej ściany. Nie rozważałam salonu, ale teraz uważam, że skoro salon jest wspólny, to i dzieci i mają prawo mieć tam swoje miejsce, żeby czuły się dobrze.



Wracając do sklepu http://importmania.pl/ . Warto do nich zajrzeć, bo mają naprawdę wiele ciekawych rozwiązań, takich, których u nas nie ma lub, na które sami byśmy nie wpadli. Chciałoby się rzec: cuda-wianki, ale bardzo, bardzo fajne.