wtorek, 31 października 2017

Zabawa czy zaduma... Dynia czy refleksja... Kilka słów o Halloween...

Już nie raz pisałam, że średnio lubię wchodzić w spory światopoglądowe. Mam swoje jasno wyklarowane zdanie na pewne tematy, często je komentuję, wkurzam się, ale szanuję ludzi o innym zdaniu, o ile potrafią swoich racji bronić argumentami a nie agresją i zacietrzewieniem. No i oczywiście, jeśli oni szanują moje zdanie i nie atakują mnie z powodu moich innych poglądów. Podobnie jest z głośnym od kilku (a może kilkunastu) lat sporze dotyczącym Halloween, które przebojem wbija się na nasze, polskie salony i wywołuje skrajne emocje.

Bo powiem szczerze, mierzi mnie okropnie, jak ktoś argumentuje, że to nie polskie święto, że wszystko musimy ściągnąć od Amerykanów, że już nie mamy nic swojego i ogłasza to wszem i wobec za pośrednictwem Facebooka (jakże polska nazwa, nieprawdaż???). Mamy moi drodzy... Mamy marsze, parady, demonstracje tylko jest w tym jeden szkopuł... Jakoś wahałabym się na zabrać na takie imprezy dzieci. Nasze polskie tradycje też są piękne, też z nich korzystamy pełnymi garściami, na tyle na ile się da oczywiście..., przekazujemy je naszym dzieciom, ale może czas pogodzić się z tym, że nie jesteśmy na świecie sami i może warto czasem skorzystać z dobrodziejstw innych narodów, nie tylko tych złych, ale też tych fajnych, wesołych, radosnych...


Wkurza mnie, jak ktoś zero-jedynkowo ogłasza, że nikt, kto obchodzi to święto (ja w ogóle nie traktuję Halloween jako święta, ale jak kto woli) nie może się nazywać Katolikiem, bo Katolik nie może wierzyć w duchy, nie może się za nie przebierać, nie może wycinać dyni i chodzić do domów "żebrząc" o słodycze... Ha!!! Dziś usłyszałam, że zawołanie "Cukierek albo psikus" jest jawnym namawianiem do zemsty... Bo przecież takie dziecko jasno daje do zrozumienia, że jak nie dostanie wymarzonej słodyczy, to dotkliwie się zemści. No a dynia jest przecież szatańskim warzywem...
Nie wiem, nie znam się, ale jakoś dziwi mnie, że jakoś nikt nie widzi podobnych zgrzytów w Andrzejkach, andrzejkowych wróżbach i popijawach organizowanych z tej okazji równo miesiąc później...

Ja rozumiem, że Halloween zbiega się w czasie z naszym, swojskim dniem Wszystkich Świętych i Zaduszkami. Świętami, które w polskiej kulturze są świętami pełnymi zadumy i refleksji. Dla mnie osobiście od lat te dni są dniami wyjątkowymi, wiele bliskich mi osób odeszło w okresie jesienno-zimowym więc w rodzinie traktujemy 1 listopada jako powód do spotkania, pobycia razem, wspólnego wyjścia na cmentarz. Piszę to tutaj, żebyście wiedzieli, że ja jestem jak najbardziej za polską tradycją, wzbogaconą w naszym wypadku o nasze własne, rodzinne zwyczaje, ale jednocześnie nie widzę nic złego w tym, że dzień wcześniej wszyscy, z zwłaszcza dzieci mogą się dobrze bawić. Nie widzę w tym niczego zdrożnego, niczego, co mogłoby się kłócić z naszymi Świętami, nie widzę powodu, żeby nas i nasze dzieci z tego powodu obrzucać błotem, odżegnywać od czci i wiary, nazywać grzesznikami...
Swoją drogą, mówienie, że wiara w duchy i inne straszne istoty z zaświatów jest grzechem, to tak jakby wszystkie dzieci nazywać grzesznikami, bo ja osobiście nie znam żadnego dziecka, które by nie miało takich lęków. Nawet moim już zaczyna w tym kierunku wyobraźnia pracować, a naprawdę nie przykładamy do tego ręki. 

I żeby było jasne. My nie przebieramy się w potwory, nie biegamy po domach, nie imprezujemy w ten dzień. Nie wiem czy kiedyś to się nie zmieni, czy dzieci nie będą chciały więcej, czy w Polsce ten zwyczaj nie ewoluuje w kierunku bardziej amerykańskim. Ja absolutnie nie mam z tym żadnego problemu. Widzę jaką radochę moim dzieciakom sprawiają te głupie dynie... Póki co wycinamy sobie lampiony, kupujemy sobie śmieszne opaski na głowę, gasimy światła, puszczamy muzykę. Nie ma tu strasznych historii, nie ma krwi i wnętrzności, nie ma nawet jakiś przerażających potworów (biorąc pod uwagę, że moje dzieciaki ostatnio bały się na kucykach Pony, to wolę nie ryzykować), są dynie, pająki z włóczki i ciasteczka w kształcie dobrych duszków. Też mam swoje granice i pewnych, póki mam na to wpływ, nie będziemy przekraczać, ale zabawa to zabawa. Niech te małe, radosne istotki mają troszkę frajdy, bo to z ich perspektywy i dla nich dziś się będziemy dobrze bawić. Nie widzę w tym zgrzytów z tym, że jutro wstaniemy rano, zjemy śniadanko, zbierzemy się, by na cmentarzu, na grobie mojej Mamy i Dziadka spotkać się z resztą rodziny, by wspólnie odwiedzić groby bliskich, by razem wybrać się na obiad do Babci, pobyć razem, powspominać, poopowiadać dzieciom o tych, których już z nami nie ma. Bo w tych dniach najważniejsza jest pamięć, a nie to co komu wypada. 

Zabawa czy zaduma... Przebieranie się czy wspominanie "nieobecnych" bliskich... A może jedno i drugie. Może warto przestać te dwie rzeczy, te dwa dni, te dwie "okazje" ze sobą łączyć. Jedno drugiego nie wyklucza, jedno drugiemu nie przeszkadza. Mało tego, nikt nikogo nie zmusza do obchodzenia Halloween podobnie, jak nikt nikogo nie powinien zmuszać do obchodzenia Dnia Wszystkich Świętych. A to, jak każdy z nas wspomina zmarłych, powinno być jego osobistą sprawą. Nie każdy musi mieć chęć i potrzebę biegania po cmentarzach akurat 1. i 2. listopada, bo tak trzeba. Szanujmy siebie nawzajem, a naprawdę będzie dobrze. A jak już nie możemy odpuścić, to choć darujmy te spory dzieciom, one naprawdę chcą się tylko dobrze bawić, nie doszukujmy się w tym drugiego dna.
A o tym ludzkim "wypadaniu" i czczeniu z godnością różnych naszych typowo polskich świąt swoją drogą też wiele można by napisać. Ale to już temat na innego posta.

PS. Mój syn marzy, żeby na Halloween przebrać się za samochód... Jeśli to jest zdrożne i godne potępienia, to wybaczcie, ale ja czegoś nie rozumiem...

środa, 25 października 2017

Ciepły koc, herbatka i my... - czyli 5 książek na długie, jesienne wieczory.

Wielkimi krokami zbliża się zima. Chłód i wczesne wieczory już teraz dają nam się bardzo we znaki.  Jesień szaleje za oknami, nas przyprawia o frustrację, bo budowa domu czeka i czeka... Ci, co mają nieco spokojniejsze dzieci lub trochę mniej pracy na pewno cieszą się z tego, że w końcu będą mieli szansę nadrobić zaległości czytelnicze. Ja przyznam się szczerze mam z tym problem, ale dręczące mnie wyrzuty sumienia każą mi raz na jakiś czas przysiąść nad lekturą. Czytam też ćwicząc na steperze czy na rowerku. Zaprzyjaźniłam się również z audiobookami, które towarzyszą mi podczas prac domowych, polowych czy podczas biegania. Może nie wyrabiam jakiś wyśrubowanych norm, ale dzięki temu, że mam mało czasu na czytanie (i słuchanie), to staranniej wybieram to, na co ten czas przeznaczę.

Moje gusta literackie są raczej dość szerokie. Najczęściej sięgam po kryminały sprawdzonych autorów, bo szybko się je czyta i łatwo przechodzi do następnego. Czasem trafiają się jakieś romanse czy książki traktujące o problemach społecznych. Raz na jakiś czas połakomię się na coś, co ciężko sklasyfikować w jednym słowie, coś śmiesznego, poradnikowego, biograficznego, lifestylowego, czy podróżniczego. Ogólnie, rozbieżność jest spora i takie dziś chciałabym w kilku słowach przedstawić. Kilka pozycji, które trafiły ostatnio w moje łapy i, które wydały mi się na tyle interesujące, żeby wam je polecić.
A może już je czytaliście... ?

1. "Zapisane w wodzie" - Paula Hawking

"Niektórzy twierdzą, że topielice pozostawiły w wodzie cząstkę siebie. Inni, że rzeka zachowała w sobie cząstkę ich mocy, bo od stuleci przyciąga na brzeg wszelkiego rodzaju nieszczęśnice, kobiety pechowe, zrozpaczone i zagubione (...)"


Druga, choć inna, równie udana powieść autorki "Dziewczyny z pociągu".
Zachowana w mrocznym klimacie narracja prowadzona przez wiele postaci daje początkowo wrażenie zamętu, ale też każe nam się skupić i poskładać do kupy całą układankę. A nie jest to łatwe bo fabuła cofa się głęboko w przeszłość, sięga po legendy i opowieści mieszkańców małego i tajemniczego miasteczka Backford, w którym dzieje się akcja tego specyficznego thrillera.
Wszystko zaczyna się od Nel Abbott, mieszkanki sennego i z pozoru nieciekawego Backford. Nel postanawia odebrać sobie życie skacząc do "topieliska" Zostawia córkę, niepozamykane sprawy i pewnej nocy wychodzi z domu by już do niego nie wrócić. W taką wersję wydarzeń nie wierzy jednak siostra samobójczyni Jules, która po latach nieobecności i niezbyt dobrych stosunków z siostrą przyjeżdża na jej pogrzeb. Od kroczku do kroczku, od rozmowy do rozmowy, od spotkania do spotkania toczy się akcja, która ujawnia, że spokojne na pierwszy rzut oka miasteczko i jego mieszkańcy skrywają wiele niepokojących, smutnych i przerażających tajemnic. A może jednak Nel popełniła samobójstwo???

2. "Król" - Szczepan Twardoch

"Jak czegoś nie rozumiesz, to milcz aż zrozumiesz..."



Twardoch to autor, którego trzeba spróbować. Zdaję sobie sprawę, że nie jest dla każdego, nie każdy się z nim zaprzyjaźni, nie każdy zrozumie, ale spróbować trzeba. Podobnie, jak z lekturami szkolnymi. Nie musimy ich lubić, nie musimy nawet rozumieć, ale znać musimy. Ja mam z Twardochem tyle dobrze, że zwyczajnie mi się spodobał. Spodobał mi się jego "Król", jego przedwojenna Warszawa, jego klimat, niepozytywne postacie, jego niewybredny język... Opisy bijatyk, pijatyk i orgietek są tak dynamiczne i pełne soczystej "łaciny", że często do nich wracałam w formie dźwiękowej podczas wieczornych przebieżek. 
Już na samym początku przedstawiłam Mężowi "Króla" jako naszego, stołecznego, żydowskiego "Ojca Chrzestnego". Pełno tutaj gangsterów, egzekutorów, skorumpowanych polityków i urzędników, są policjanci i prostytutki, są dewianci i alkoholicy... Są nawet narkomani i pedofile. Bohaterem jest siedemnastoletni Mojsze Bersztajn, który po śmierci ojca trafia pod skrzydła i opiekę jego zabójcy, a tym samym trafia w sam środek warszawskiego, zgniłego do szpiku półświatka.
Nie powiem, że powieść nie jest trudna, bo jest, ale czyta się ją z zainteresowaniem.

3. "Drzewo migdałowe" - Michelle Cohen Corasanti

"Nienawiść bierze się ze strachu i z braku wiedzy. Gdyby ludzie mogli poznać tych, których nienawidzą..."



Książka zdecydowanie ma charakter ideologiczny. Zresztą sama autorka w wywiadach przyznaje, że jej głównym celem było, napisanie książki przyjemnej do czytania, książki, która dobrze się sprzeda i dzięki temu zwróci uwagę na tragiczne losy Palestyńczyków na terenach okupowanych przez Izrael. Ale mimo politycznej tezy jaką wygłasza aktorka, książka jest wciągającą opowieścią, którą chce się ciągnąć dalej i dalej...
Konflikt Palestyńsko-Izraelski jest tu pokazany oczami chłopca, potem już mężczyzny, Ahmeda, który już na samym początku opowieści traci siostrę, potem jego ojciec trafia do więzienia, a on sam musi zająć się rodzinę, służyć im pomocą i optymizmem. 
Książka pokazuje dramat Palestyńczyków. Dramat zwykłych ludzi, którzy z dnia na dzień zostają pozbawieni rodzin, bliskich, domów, środków do życia... Dramat ojców trafiających do więzień... Dramat matek, które nagle zostają zostawione same sobie, które muszą wyżywić rodzinę i być pocieszeniem dla dzieci. I w końcu dramat dzieci, które nie rozumieją czym jest wojna, które mają swoje marzenia i chcą mieć swoje, beztroskie dzieciństwo...

Książka już nie świeża, ale dopiero teraz trafiła w moje ręce za sprawą przypadku. Nie żałuję, że stojąc w kolejce w Biedronce akurat wtedy spojrzałam w kierunku półeczki z książkami.

4. "Ania" - Maciej Drzewicki, Grzegorz Kubicki


"Patrz, mnie nie będzie, a życie będzie toczyć się dalej. Pewnie ludzie będą mówili: Przynajmniej już się nie męczy. A wiesz, ja bym chciała się jeszcze pomęczyć, byle tylko żyć..."


Szczera, prosta i zwyczajne normalna biografia Anny Przybylskiej. Matki, żony, córki, aktorki, niezwykłej kobiety, z którą zapewne niejedna z nas mogłaby się identyfikować. Jest to wspomnienie jej mamy, siostry, kolegów z branży, bliskich osób. Wszystko obleczone w tło wydarzeń w Polsce. Tak miło i swojsko się czyta. Ma się wrażenie, że jest się członkiem rodziny, znajomym, przyjacielem.
Książka trafiła do mnie kilka dni przed premierą i choć zazwyczaj omijam szerokim łukiem biografie, bo są dla mnie za bardzo wydumane, rozdmuchane, z tą niemal od razu rozsiadłam się w fotelu. Za oknem hulał wiatr i padał deszcz, a ja coraz bardziej zaprzyjaźniałam się z Anią.

5. "Opowieść Podręcznej" - Margaret Atwood

"Ludziom najtrudniej się przyznać, że ich życie nie ma żadnego znaczenia. Żadnego celu. Żadnej treści."

"...to nie jest miejsce, w którym chciałabym żyć. Ale żyję i nie ma od tego ucieczki. Czas to pułapka, w którą wpadłam. Muszę zapomnieć o moim tajnym imieniu i o tym wszystkim, co było. Mam na imię Freda i żyję tutaj. Żyj chwilą obecną, wyciągnij z tego, i le się da, to jest wszystko, co masz."


Książka już nie nowa, ale ostatnio niezmiernie aktualna. 
Ponura wizja świata, który jest piekłem kobiet. Niezwykła, poruszająca, wstrząsająca, przerażająca... Totalitarne państwo, uniformizacja, terror, cenzura i wiele, wiele innych...
Naszą bohaterką jest Freda, podręczna w domu Komendanta (od którego zresztą pochodzi jej imię, nadane tak po tym, jak trafiła pod jego rządy), z którym raz w miesiącu, w swoje dni płodne, musi odbyć stosunek seksualny, w celu wydania na świat potomstwa. Freda miała kiedyś kochającego męża i małą córeczkę, teraz została od nich oddzielona i nie wie, co się z nimi dzieje, a ona sama musi jakoś przetrwać w tym bezdusznym świecie.
A świat wykreowany przez Atwood, to świat "przywrócony do porządku". Związki nieformalne są zakazane, drugie i kolejne małżeństwa unieważnione, dzieci z takich związków odebrane. Kobiety zostały uprzedmiotowione, zakazano im pracy, zabrano pieniądze. Zabroniono czytania książek, gazet, słuchania muzyki innej niż religijna. Wszystko ma swoje miejsce, swój porządek, każdy jest przyporządkowany jakiejś funkcji. Wszelkie próby sprzeciwu są surowo i przykładnie karane. Zwłoki takich osób potem długo wiszą na murach miasta.
Polecam lekturę jako przestrogę, co się może stać, gdy...

Na podstawie książki powstał serial. Jeszcze go nie oglądałam, ciągnie mnie bardzo, ale mam obawy czy przebrnę bez uszczerbku na psychice, bo już książka dała mi się mocno we znaki.

***
Mam nadzieję, że któraś z książek was zainspiruje, po którąś sięgniecie. Dla mnie każda z nich i każda osobno ma w sobie coś wartościowego. Każda z innego powodu, w każdej coś innego mnie zachwyciło, każda wywołała inne emocje, ale każdą umieściłam tutaj z pełną odpowiedzialnością tego co robię. 

Miłego czytania, miłych wieczorów, miłego relaksu, miłych przemyśleń i refleksji... A czasem może nawet miłego biegania!!!

piątek, 20 października 2017

Bezsenność rodzica... czyli dlaczego mając dzieci już nigdy się nie wyśpisz!!!

Młodzi rodzice zawsze czekają na ten wyśniony (nomen omen) czas, gdy ich ukochana pociecha, budząca się teraz piętnaście razy w ciągu nocy, najbardziej dokazująca w godzinach 22-4 rano, kolkująca, marudząca i ogólnie spać niedająca w końcu prześpi całą noc albo chociaż dłużej niż 1,5 godziny ciągiem. Ja osobiście pamiętam jakby to było wczoraj tą pierwszą noc, którą Fifi przespał w całości. Czułam się jakbym właśnie wygrała w totolotka. Pamiętam też te sukcesy, jak stopniowo udawało mi się eliminować kolejne karmienia nocne u Zosi, a co za tym idzie, udawało mi się ją skłonić do dłuższych drzemek, a w rezultacie też do przesypiania nocy. Każdy rodzic małych dzieci wyobraża sobie ten czas jako sielankę, coś cudownego, czas, w którym wszystko staje się prostsze, jaśniejsze, łatwiejsze. Gdy czasem rozmawiam z młodymi mamami, nie raz pada argument, że u mnie jest inaczej, bo ja mam już duże dzieci. Abstrahując od faktu, że nie wiem czy za duże można uznać dzieci w wieku niespełna 3 i trochę ponad 4 lata, ale ok. Są większe, niektóre sprawy się pozmieniały, niektóre ułatwiły, a niektóre wręcz odwrotnie. Jedno nie zmieniło się na pewno... Otóż, jak byłam niewyspana, tak niewyspana jestem i choć to niewyspanie osiągam w nieco inny sposób, to jedno niewyspanie od drugiego niewyspania nie różni się zbyt wiele.

Owszem, nie powiem, noce w znacznej większości jako tako dzieciarnia przesypia. Ale że mam ich dwójkę, to prawdopodobieństwo, że któreś akurat w nocy zacznie wojaże, dostanie gorączki, zachce mu się pić, śpiewać czy coś złego mu się przyśni odpowiednio wzrasta. W efekcie mam tak pół na pół nocek przespanych i nocek "chodzonych". 
Dodajmy do tego noce, gdy któreś postanowi odwiedzić nasze łóżko i już tam pozostać. Memów na temat tego, jak wygląda spanie z dzieckiem chyba nikomu nie muszę tu wklejać. Napiszę tylko jedno i dosadne: to wszystko prawda, nic nie jest przekoloryzowane. Nie wiem, jakim musiałabym być komandosem, żeby wyspać się z dzieckiem w łóżku. A mówię tylko o zdrowym i śpiącym dziecku, bo zdarzają się i takie, co to marudzą pół nocy lub wyśpiewują nam do ucha "Panie Janie". 
Wprawiona w bojach Matka Polka do tego wszystkiego ma instynkt i nad wyraz wyostrzony słuch. Każdy szmer z pokoju dziecięcego stawia ją na nogi, a każda nawet najmniejsza myśl, że jej pociecha może mieć choćby jeden malutki paluszek poza kołderką, nakazuje jej biec w te pędy sprawdzić, otulić, ucałować. I tak ze trzy do dziesięciu raza w ciągu jednej nocy. Powiecie, jest przecież Tatuś, niech on lata, niech on sprawdza, niech on utula. Ha, gdyby to było takie łatwe. Dziecię spragnione matczynej troski na widok ojca śpieszącego z pomocą wydaje jęk rozpaczy i nie ma zmiłuj, albo matka się zwlecze albo reszta rodziny, sąsiedzi i pół osiedla dowie się, że wyrodna matka porzuciła swe dziecię na pastwę zimna, nocy, choroby, koszmarów (niepotrzebne skreślić lub dodać odpowiednie).


O ile matka na urlopie macierzyńskim takie noce od czasu do czasu jest w stanie odespać (albo chociaż odleżeć). Bo niemowlę jeszcze tak się nie buntuje na chętnego (jeszcze) do pomocy tatusia, bo nie śpieszy się do pracy, bo w zasadzie może z tym niemowlakiem w betach leżeć do południa i jako tako regenerować siły (oczywiście, pod warunkiem, że nie ma pod opieką starszaka, którym trzeba się zająć, którego trzeba wyprawić, odprowadzić) to poranki matki nieco starszych dzieci wyglądają jak jedna wielka gonitwa. O tym, o której takie dzieci wstają nie będę się zbytnio rozpisywała, bo znów każdy wie, że jest to zależne od dnia tygodnia, od tego czy bardzo się śpieszymy, czy bardzo nie chce nam się wstawać lub czy my, rodzice właśnie założyliśmy sobie pospanie do magicznej 7.30 w niedzielę. Oczywiście nasze drogie pociechy wszystko to wiedzą, rozumieją, wyczuwają i jak nietrudno się domyślić, gdy padamy na twarz ze zmęczenia i nie możemy nogi z łóżka wyściubić, to ona radośnie, jak skowronki zaczynają swoje trele już o 5:08 rano (obecnie jest jeszcze ciemno więc ciężko tu mówić o poranku). Gdy musimy być wcześnie w pracy lub gdy w przedszkolu jest wycieczka i lepiej by było, żeby bus nie odjechał bez naszych szkrabów, możemy się spodziewać, że nawet salwy armatnie nie będą w stanie ich dobudzić, a gdy w końcu się to uda, ich humory nakażą nam sobie obiecać, że już nigdy, przenigdy nie postąpimy tak pochopnie, nie narazimy się na ich gniew budząc ich wbrew ich woli. Co by jednak się nie działo, jak wcześnie lub jak późno dzieciaki by nie powstawały, jedno jest pewne, początek dnia zawsze mamy z przytupem, zawsze czegoś zapomnimy, zawsze któreś jest niezadowolone, a matka, która obiecywała sobie, że przy dzieciach zawsze znajdzie czas dla siebie, wychodzi z domu we wczorajszej bluzce, bo innej już jej się nie chciało szukać i w szczątkowym makijażu. O włosach już nawet nie wspomnę... 
Ach, zapomniałabym, popołudniem, gdy zmęczeni wracamy do domu, do naszej oazy spokoju, naszego azylu, naszej przytulnej norki, zastajemy to co zostawiliśmy w biegu rano... Słodki, artystyczny nieład z dziecięcych skarpetek, wyrzuconych z szafki bluzeczek, kubków z niedopitym mlekiem, miseczek z niedojedzonymi płatkami, 

Powiecie, ale i tak warto czekać na ten czas, bo przecież nie każda noc jest taka, przecież nie każdego poranka trzeba gdzieś biec, no i są w końcu wolne wieczory. Dzieci pójdą spać, będzie cisza, spokój, można sobie wykupić dodatkowe kanały w tv i korzystać do woli. A i owszem, nie przeczą, są takie wieczory, zdarzają się, rzadko, bo rzadko, ale się zdarzają. Pod warunkiem, że dzieci w przedszkolu nie spały, że nie są za bardzo rozbrykane, że nie mają akurat chęci pośpiewania "Panie Janie" na dwa głosy do godziny 23. To wtedy tak, można zaznać ciszy, można się pogapić w tv, można nadrobić jedną milionową zaległości książkowych lub internetowych... Można nawet pójść wcześniej spać, ale zwyczajnie i po ludzku żal marnować tego czasu na spanie... Zazwyczaj kończy się w fotelu, z tępym wzrokiem i mózgiem wyłączonym na amen...

A tak już całkiem poważnie... Myślę, że co by się nie działo, jak bardzo duże dzieci byśmy nie mieli, zawsze będzie coś, co nie będzie nam dawało spać po nocach, co będzie nas budziło, niepokoiło, nie dawało z powrotem zasnąć. Zawsze poranki będą z przytupem a wieczory pełne wrażeń. A noce? Nawet, gdy nasze najukochańsze pociechy dorosną, pójdą na swoje, założą rodziny i nie będą sobie zaprzątały głów starymi rodzicami..., noce będą pełne myśli właśnie o nich...

PS. Uprzejmie proszę potraktować wyżej napisany wpis nieco z przymrużeniem oka, z dystansem i nie odbierać go jako straszaka na przyszłych rodziców... Wszystkie sprawy opisane w tekście mają też swoje niewątpliwe zalety... Opiszę je wam, jak tylko się wyśpię ;)

PS2. I zawsze, powiadam wam, zawsze, gdy jakimś cudem zdarzy się, że możecie pospać, że nigdzie się nie śpieszycie, że dzieci są łaskawe, to o 5.30 przyjadą śmieciarze-filozofowie, którzy swoje mądrości przeplatane z podwórkową łaciną wygłaszają na całe gardło akurat pod twoimi oknami...

piątek, 6 października 2017

Boskie Matki... i nie tylko... czyli o zdrowiu słów kilka...

6 października to od dwóch lat Dzień Boskich Matek. Określenie to przyjęło się w odniesieniu do kobiet, którym w okresie ciąży zdiagnozowano raka i, którym przyszło mierzyć się z chorobą w tym jakże ważnym dla każdej z nas okresie. Temat i program z tym związany zapoczątkowała Fundacja Rak'n'Roll i już od lat wspiera kobiety zmagające się z tym problemem. Zapewnia im pomoc onkologiczną, położniczo-ginekologiczną, ale i bardzo ważną, a czasem i najważniejszą pomoc psychologiczną. Jednym z głównych założeń fundacji, poza wsparciem w każdym jego aspekcie, jest szerzenie wiedzy na temat możliwości leczenia onkologicznego z jednoczesnym prowadzeniem ciąży... Czyli na ludzki... Nie każda kobieta, która w ciąży dowie się, że choruje na raka, musi tą ciążę usunąć i na odwrót, nie każda kobieta chora na raka, która zajdzie w ciąże musi przerwać leczenie, by tą ciążę donosić szczęśliwie do końca. Obie te sprawy można spróbować pogodzić i tutaj właśnie wielką robotę robi fundacja, kierując takie kobiety, ale i ich rodziny, do odpowiednich lekarzy, uświadamia, zapewnia pomoc psychologiczną i poradę. 

Boskie Matki to te, które mimo dochodzących do nich ze wszystkich stron rad, że żeby wyzdrowieć, muszą usunąć ciążę, decydują się o nią walczyć, decydują się podjąć własną, niejednokrotnie bardzo trudną decyzję i zrobić wszystko, by urodzić dziecko. Ryzyko jest zawsze, ale jest też ogromna szansa. Szansa na to, że urodzą zdrowe dziecko, że zobaczą jak rośnie, jak się rozwija, jak idzie do szkoły, na studia, do pracy... To kobiety, które od samego początku wiedzą, że ta decyzja, to jedyna jaką mogły podjąć, i choć czasem spotykają się z powątpiewaniem, to walczą o siebie i swoją rodzinę.


Zbiegiem okoliczności Dzień Boskich Matek następuje dzień po rocznicy śmierci Ani Przybylskiej. Śmierci, którą ja osobiście bardzo przeżyłam jako matka. Śmierci mamy trójki dzieci, która zbyt szybko opuściła swoją rodzinę, którą ciężka choroba zabrała dzieciom i pozbawiła ich ciepła i opieki jakie im dawała. Matki, która do samego końca rodzinę i dzieci uważała za najważniejsze. 
Ja wiem, że takich matek jest wiele, że ta śmierć dotknęła osoby znanej, medialnej i dlatego się o niej mówi, sama straciłam mamę, gdy miałam 27 lat, co uważam za zbyt wcześnie i mimo, że miałam świadomość co następuję, nie byłam na to gotowa i do tej pory nie jestem w stanie się z tym pogodzić. I w tym właśnie dniu mam takie swoje przemyślenia, na temat wszystkich matek, ich zdrowia, dbania o nie i odchodzenia. Bo owszem, Boskie Matki, to Boskie Matki, ale przecież choroba każdej matki jest dla niej i dla jej rodziny ogromnym dramatem, Bo to właśnie matki niejednokrotnie scalają rodzinę, trzymają ją w kupie, dbają, kochają, wspierają. Matka dla dziecka, nie tylko tego najmniejszego, jest całym światem. Gdy przychodzi choroba, niejednokrotnie ją bagatelizują, nie chcą martwić, zawracać głowy, mają inne zmartwienia, dzieci są małe, nie można im zabierać dzieciństwa, nie raz nie chodzą do lekarzy, bo lepiej nie wiedzieć, tak jest przecież bezpieczniej. Matka, która tak bardzo boi się, że gdy na dwa dni pójdzie do szpitala się porządnie przebadać, jej rodzina sobie nie poradzi, ryzykuje tym samym to, że jeśli wcześnie czegoś nie zrobi, może jej zabraknąć na zawsze. Matka, która nie poświęci przedpołudnia na pójście do lekarza, bo przecież ktoś musi dzieciom ugotować obiad, żeby miały, świeży gdy wrócą ze szkoły, nie zdaje sobie sprawy z tego, że gdy podupadnie na zdrowiu to może już nie być tylko jeden obiad nie ugotowany na czas. Czasami łatwo przegapić ten czas, łatwo pójść o krok za daleko, łatwo przegrać z losem. Ja wiem, że nikt nie ma przyjemności myśleć, że może go zabraknąć, ale czasem takie przypomnienie jest potrzebne.

Drogie Mamy, ja wiem, że nie jest łatwo, wiem, że ciężko jest chorować, gdy mamy pod opieką dzieci, wiem, że wszystko zawsze jest ważniejsze od nas, wiem, że jednokrotnie przyzwyczajony do tego, że jesteśmy "niezniszczalne" mąż nie zwraca na nasze problemy uwagi. Zawsze jest tyle ważniejszych spraw, tyle obowiązków, o tylu rzeczach musimy myśleć. Czasem przed nami samymi ciężko się nam przyznać, że coś nam jest, za bardzo się boimy, że jeśli coś powiemy na głos, to "zajudzimy". Piętnaście razy wspominamy, że coś nam dolega, a nikt nie zwraca na to uwagi więc i my przestajemy się tym przejmować. Leczymy się domowymi sposobami, po cichu, po kryjomu i tak ciągniemy dzień po dniu... Wiecie dlaczego tak dużo kobiet w ciąży dowiaduje się o swojej chorobie? Bo wtedy są zmuszone zrobić badania, pójść do lekarza i zwyczajnie przez przypadek coś może wyjść. Wcześniej nawet by im do głowy nie przyszło się przebadać. A przecież dbamy o dzieci, niepokoi nas każdy katarek, zwracamy uwagę na najmniejszą zmianę nastroju, umieramy z niepokoju, gdy tylko jest coś nie tak. To my, mamy, jako pierwsze zauważamy chorobę naszych pociech, to my wstajemy w nocy, przytulamy, podajemy leki. A teraz pomyślmy... Co by było, gdyby nas zabrakło? Kto by nas zastąpił? Kto by utulił w bólu i chorobie, kto otarłby łzy, był zawsze, gdy jesteśmy potrzebne?

Kochane Mamy... Dla naszych dzieci my wszystkie jesteśmy boskie. Jeśli chcemy dla nich jak najlepiej, jeśli chcemy o nie jak najdłużej dbać, to dbajmy też o siebie. Myślmy o sobie, o swoim zdrowiu, badajmy się, odwiedzajmy lekarzy, interesujmy się i nie bójmy się... Wczesna diagnoza, nawet ta najbardziej niepokojąca, daje nam duże szanse, a przemilczenie tematu nie powoduje, że on zniknie. I nie dotyczy to tylko chorób onkologicznych, choć dzisiejszego dnia one właśnie stają się przyczynkiem do rozmowy, ale wszelkich dolegliwości jakie mogą nas dotknąć. Myślmy o sobie, bo jak my tego nie zrobimy, to nikt tego nie zrobi...

poniedziałek, 2 października 2017

Pierwsza Dycha do Maratonu... czyli lubelska jesień na sportowo...

Gdyby czas jakiś temu ktoś mi powiedział, że ja lub Szanowny będziemy brać udział w imprezach sportowych, to popukałabym się w głowę i uśmiechnęła pod nosem. Owszem, zawsze mi się marzyło kibicowanie własnym dzieciom, chciałam, żeby uprawiały jakieś sporty, były, jak to się teraz modnie mówi: "fit", ale że rodzinnie, że razem, że w niedzielę zamiast siedzieć w domu lub podrzucić dzieci dziadkom my wybierzemy się na sportową imprezę i będziemy w niej czynnie brać udział. Ok, zazdrościłam znajomym, co tak czas wolny spędzają, ale żeby ja, żeby my?!

Ale chyba nadeszła stateczność, nadeszła stabilizacja, dojrzałość (żeby nie powiedzieć: starość). Gdy wspominam dawne, przeddzieciowe czasy, piątkowe czy sobotnie wieczory, troszkę mniej przyjemne niedzielne poranki, gdy przypominam sobie, co się wtedy myślało... Na kogoś, kto w sobotę odmówił wyjścia na miasto, bo ma zawody w niedzielę patrzono jak na kosmitę. Z czasem towarzystwo zaczęło się wykruszać, na Facebookach i w internetach nad zdjęciami z imprez zaczęły górować zdjęcia z wycieczek, kinderbali, rajdów rowerowych, pobitych rekordów i festynów rodzinnych. Coraz więcej osób wolny czas spędzało na działce, na zajęciach dodatkowych z dzieciakami, na siłowni czy biegając. Ja, powtórzę się znowu, gdy myślałam o bieganiu, to czułam mdłości. Gdy przypominałam sobie koszmar biegu na 600 metrów w podstawówce czy liceum, skutecznie mnie od tego typu aktywności odrzucało, aż do czasu, gdy dzieci mnie wkurzyły, musiałam wyjść z domu, a nie bardzo miałam pomysł gdzie i z kim więc wyszłam i zaczęłam biec przed siebie. No i tak się zaczęło. Troszkę, bo troszkę... Nie tak jak niektórzy znajomi, wolniej i z zadyszką, ale za każdym razem lepiej, za każdym razem dalej i zawsze z satysfakcją. 


Szanowny biegał wcześniej, zachwycił się tym i choć czasem mu się nie chce, to zapisał się na Pierwszą Dychę do Maratonu. Pierwszą imprezę w ramach przygotowań do Maratonu Lubelskiego (organizowane są także inne biegi: Chęć na Pięć, Półmaraton Lubelski i dla dzieci Przez Metry Po Kilometry) czyli tzw. Grand Prix Lublina 2017/2018. Przyznam szczerze, że marnie to widziałam, bo przygotowując się do biegu we wrześniu przebiegł mniej niż ja i zwyczajnie myślałam, że albo wymięknie, albo dobiegnie w stanie agonalnym (ach ta wiara we własnego męża)... Ale ok, niech biegnie... Na początku nawet nie miałam zamiaru z nim jechać, ale w między czasie okazało się, że w ramach całej imprezy organizowane są też biegi dla dzieci, nawet dla takich kajtusiów jak nasz Fifi. Nic strasznego, całe 50 metrów, ale Filip strasznie się interesuje naszym bieganiem więc postanowiliśmy dać mu spróbować i tym samym ukręciłam na siebie bicz pod tytułem: musimy pojechać wszyscy i dać się porwać tym emocjom i zabawie jaka towarzyszy takim imprezom.

Powiem szczerze, że nie przypuszczałam, że tak mi się to spodoba. Zwłaszcza, że rano było zwyczajnie zimno, ale potem pogoda nam dopisała. Muzyka, jedzenie, kupa ludzi, atrakcje dla dzieci i dla dorosłych, sponsorzy. Wszystko stworzyło tak niesamowity klimat, że ja, niemiłośniczka imprez masowych, nielubiąca tłumów i nieprzepadająca za takimi eventami, dałam się wkręcić tak, że nawet Zośka, która zdecydowanie miała gorszy dzień, nie zepsuła nam zabawy.

Na pierwszy ogień poszły dzieciaki w ramach projektu Przez Metry Po Kilometry. Najpierw najstarsze, w biegu na 1000 metrów i stopniowo coraz młodsze na krótszych dystansach, aż do przedszkolaków w biegu na 50 m. z naszym Fifim wśród nich. Och, przeżywał Fifulec ten start strasznie. Mówił, że chce biec, ale za rękę mnie trzymał, kręcił się, wiercił aż w końcu pobiegł. Dostał medal i naklejkę do albumu, w którym można odnotowywać wszystkie biegi w sezonie. Już dziś zadeklarował, że chce biec w następnym, który o dziwo wypada w dzień jego imienin czyli 22 października. A ja wam w tajemnicy powiem, że miałam łzy w oczach, jak widziałam jego śmiech i dumę z jaką nosił medal. A dziś poszedł z nim do przedszkola pochwalić się kolegom.


Potem przyszedł czas na gwóźdź programu czyli tytułową Dychę... Chłopina mój osobisty poszedł sam, a cały plac niemal opustoszał. Nawet nie wiedziałam, że tyle ludzi bierze udział w takiej mało nagłaśnianej imprezie. Rozumiem Bieg Powstania Warszawskiego, ale jakaś Pierwsza Dycha do Maratonu i to na dodatek nad Zalewem w Lublinie??? Szli, szli, szli... Ustawiali się na starcie dobrych 20 minut. Ogrom ludzi. Ja nawet z dwójką dzieci nie porywałam się na oglądanie tego z bliska, umówiliśmy się tylko, że spotkamy się przy aucie, a ja będę co jakiś czas sprawdzała na Endomondo kiedy mogę się go spodziewać. No i pobiegł. 



A my? Myślałam, że będziemy się nudzić, ale nie... Placyk zabaw dla dzieci i animacje były tak pomyślane, że nawet nie miałam czasu spojrzeć, jak Szanownemu idzie i gdy w końcu doszuraliśmy się do auta po jabłuszko, okazało się, że on już dobiegł. I o dziwo wcale nie wyglądał jak walking dead... A potem to już tylko sama przyjemność. Wata cukrowa, gofry, spotkania ze znajomymi, o których nawet się nie miało pojęcia, że biegają... Albo z tymi, na których do tej pory patrzyło się z podziwem, co to nie oni, my tak nigdy nie będziemy potrafili... Teraz każdy jak równy z równym, bo nie liczył się wynik a obecność. A my, matki i żony lub ojcowie i mężowie, którzy tylko towarzyszyliśmy byliśmy traktowani jak team, jak drużyna, bo ktoś musi zająć się dziećmi, ktoś musi podać wodę, popilnować rzeczy, zrobić pamiątkowe zdjęcie... Ktoś musi nie biec, żeby biec mógł ktoś. I powiem wam jeszcze jedno, nikomu, kto nigdy nie biegał, nie wytłumaczy się, jak bardzo to uzależnia i tak samo, nikomu, kto nigdy nie był na takiej imprezie, nie wytłumaczy się, jak bardzo takie coś wciąga. Jak, mimo początkowego zimna, rozgrzewają nas emocje, jak fajnie patrzy się na radość innych, którym udało się dobiec, jak fajnie bawią się dzieci, jaka tam jest atmosfera i ciepło. No i sam fakt przykładu, tego, że dzieci widzą, że rodzice biorą udział w imprezach sportowych, że trenują, dbają o zdrowie i kondycje... To jest bezcenne...


A ja? A ja, gdy już w końcu dotarliśmy do domu, gdy dzieciaki porozkładały się zmęczone na kanapie przed zasłużoną bajką, a Szanowny z telefonem w ręku zbierał gratulacje w fotelu, założyłam buty, geterki, wygodny stanik... Wsadziłam w uszy słuchawki i poszłam pobiegać... Swoje 5 kilometrów z zadyszką i wypiekami... W czasie gorszym niż niejeden z wczorajszych biegaczy pokonuje dychę...  Ale za szybciej niż ja dotychczas o ponad dwie minuty... Taki mój, mały sukces...

PS. A gdyby ktoś z Lublina był zainteresowany, to wszystkie potrzebne informacje znajdziecie na stronie http://www.maraton.lublin.eu/home.