poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Tyyyle możliwości... czyli zabawy z ciastoliną.

Ostatnie dni bardzo dobitnie pokazują nam, że jesień zaczyna czaić się mocno za rogiem. Musimy wyciągać z szaf nieco cieplejsze ciuszki a zza pazuchy wydobyć troszkę inne, zmodyfikowane pod pogodę pomysły na spędzenie czasu. Pojawiły się bajeczki w telewizji, zabawy w wylepianki, przewalanie się po kocykach. Przypomnieliśmy sobie o zaniedbanej przez nas w okresie wiosenno-letnim ulubionej bawialni, odwiedziliśmy babcię, której mieszkanie w taką pogodę jest niesamowitym miejscem do odkrywania i wygrzebaliśmy z piwnicy wyniesione tam dawno zabawki. 

Już nie pierwszy raz piszę, że początek jesieni, choć troszkę smuci, to napawa nas nowymi inspiracjami, a z roku na rok zajęć, jakie można wymyślić dla ciągle to większych i większych dzieci jest coraz to więcej. Ale prawda jest taka, że w taki jeden wyjątkowo deszczowy dzień jeszcze jesteśmy w stanie poświęcić niemal całą uwagę dzieciakom, to przez całą jesień, potem zimę, a i zapewne wiosnę nasza inwencja, i nie oszukujmy się, cierpliwość czasem się wypala. Dlatego ja bardzo chętnie sięgam po "gotowe" pomoce, które ułatwią nam zadanie i troszkę nas odciążą w ciągłym wymyślaniu czegoś nowego.

Gdy na drugie urodziny Fifi dostał swój pierwszy zestaw z ciastoliną, to myślałam, że to głupi pomysł, bo przecież on jest za mały. I faktycznie, długo nie wychodziło mu specjalnie nic, a patrzenie się, jak jak wygniatam którąś z kolei foremkę nudziło mu się w tempie ekspresowym. Zabawka leżała, ciastolina zasychała, aż do czasu, gdy znów na jakąś okazję dzieciaki nie dostały jakiegoś zestawu. Wtedy jak rażony piorunem Filip przypomniał sobie, że przecież coś takiego już widział, miał i nawet próbował się tym bawić. Zapanował szał, a że zbiegło się to z sezonem mocno zasmarkanym i siedzącym z tej racji w domu (z dwójką), to byłam uratowana. Nawet nie przypuszczałam, że moje roztrzepańce tyle czasu są w stanie poświęcić jednemu zajęciu. Bawią się same, wałkują, wyciskają, formują, robią przy tym oczywiście nieco bałaganu, ale co z tego, ciastolina naprawdę łatwo się sprząta więc to nie problem. Bawią się same, ale też wciągają do zabawy mnie...


1. Zabawa w kolory.
Coś dla nieco młodszych dzieci. Nasza Zosia bardzo lubi się tak bawić, ale Fifi też nie pogardzi. 
Kulkujemy kuleczki. Po kilka w różnych kolorach. Mogą też kulkować dzieciaki. Nawet, jak im nie bardzo wychodzi, to zabawy przy tym jest sporo. Potem mieszamy kuleczki, a zadaniem dzieci jest przypasowanie ich kolorami do siebie. Taka zabawa nie tylko uczy kolorów, ale też pomaga się skupić i ćwiczy zdolności manualne.


2. Zapraszamy na lody.
Przydadzą się kuleczki z poprzedniej zabawy. W niektórych zestawach można też znaleźć specjalne łyżki do nakładania i miseczki czy pucharki. A jak nie mamy takich, to na pewno znajdziemy coś przydatnego w domu. A jak mamy wyciskadełko do masy, to i wyczarujemy loda włoskiego z dodatkami. 
Nasza Zosia uwielbia podawać do stołu, częstuje nas nawet wymyślonymi potrawami, a jak ma możliwość sama coś stworzyć, to jest w niebo wzięta. Wyobraźnia pracuje, kolorki się dobierają, a małe rączki lepią.



3. Kształty, literki, liczby...
Gdy już nam znudzi się jedzenie lodów, możemy się troszkę pouczyć. Czemu by nie użyć do tego ciastoliny? Każdy na pewno ma w domu różne foremki, którymi możemy powyciskać różne kwadraty, gwiazdki czy kółeczka i serduszka. Jak tego nam mało, możemy też stworzyć kolorowy alfabet. Nasza Zosia uwielbia literę A... A żeby takie cuda powyciskać trzeba się dużo nawałkować. Można do tego użyć specjalnego wałeczka lub zwykłego wałka do ciasta, który chyba każdy ma w domu. My mamy nawet dwa... I dobrze, bo o wałkowanie, to u nas są najgłośniejsze kłótnie.


4. A może ciasteczko?
Kto nie lubi ciasteczek...? Kolorowe kształty, które zrobiliśmy poprzednio możemy poukładać na talerzykach, przyozdobić kolorowymi posypkami i podać mamie. Nawet odrobina kremu się znajdzie... A jak nam za słodko, to możemy zrobić kanapkę lub pizzę. Do wyboru do koloru.



 5. Zwierzątka.
Coś, co mi osobiście najbardziej się kojarzy z moim dzieciństwem. Kiedyś, dawno temu, w paśmie wakacyjnym, jeden pan krok po kroku pokazywał jak ulepić zwierzątka z modeliny. Miałam potem całą półkę w jamnikach, słonikach i tygryskach. Dziś wystarczy poszperać w internetach, wyciągnąć ciastolinę, zaprosić dzieciaki i całe zoo gotowe. A rozdziawione buzie dzieci - bezcenne.


To tylko niewielka namiastka tego, co można robić z ciastoliną. Ja podpowiedziałam pięć pomysłów, producenci zestawów gotowych jeszcze pewnie sto pięć, a internet tysiąc sto pięćdziesiąt pięć (widziałam już zestaw z dentystą, z fryzjerem i taki, gdzie można było budować zamki). Jak dla mnie każdy pomysł jest dobry, bo ciastolina niewątpliwie rozwija zdolności manualne, wyobraźnię, kreatywność, ale i uczy koncentracji. Do tego łatwo się modeluje, nadaje się nawet dla dwuletniego dziecka, jest nietoksyczna, bajecznie kolorowa (ja niedawno widziałam ciastoliny z brokatem i neonowe) i nie brudzi (spróbujcie usunąć z dywanu plastelinę). No i naprawdę, potrafi zająć dzieci, nawet bez naszej ingerencji, na długie minuty, jak nie na godziny. 


My osobiście mamy kilka gotowych zestawów. Dzieci dostały na jakieś okazje. Co prawda są już pomieszane i wrzucone do jednego pudła, ale to akurat daje pole do popisu wyobraźni. A jeśli chcecie przyjrzeć się co jeszcze proponują producenci, zajrzyjcie do sklepu modino.pl/plastyczne-masy-plastyczne po kilka inspiracji. A jeśli chodzi o same zestawy ciastolin, to ja zawsze poluję na promocje. Zwłaszcza w okresie jesiennym i przedświątecznym jest tego sporo. Warto kupić nawet z górką, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. Można też samemu pokusić się o zrobienie ciastoliny w domu. Jeśli choć raz robiliście masę solną, to i z ciastoliną nie powinniście mieć problemu. Następnym razem pokażę wam jak się do tego zabrać.

środa, 23 sierpnia 2017

Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość...

Kilka dni temu moje dzieci o dość absurdalnej porze zamarzyły sobie, żeby Tatuś poszedł z nimi na "kulki". Dodatkową przeszkodą był fakt, że wyżej wymieniony wrócił tego dnia po całej nocy w trasie, nie spał nawet minuty i zwyczajnie padał na twarz. Filip strasznie to przeżywał, bo on już sobie zaplanował, a tu takie rozczarowanie. Biorąc pod uwagę, że ostatnio wszystko jest u niego jakby spotęgowane, to mieliśmy wielki dramat, wielkie łzy, wielkie słowa i w końcu obietnicę, że pójdziemy, ale nie tego dnia, a następnego lub któregoś innego. Na tym się skończyło, Fifi zmęczony poszedł spać, a rano obudził się radosny jak skowronek. 

No i tutaj zaczynają się schody, bo przypomniał sobie, że dziś (o dniach następnych już nie pamiętał) mieliśmy iść na "kulki". Klops wielki i szelki, bo praca wzywa bardziej niż przeciętnie, popołudniem umówione spotkania, nie wiem, o której się wyrobimy. Dziękuję losowi za urlop babciny akurat w tak paskudnym dla nas czasie, a tu dzieciowe lamenty i dramaty. Obok Babci jest sala zabaw, zresztą sama kiedyś proponowała, czas skorzystać z oferty i wysłać Babcię z dzieciarnią na atrakcje. Oznajmiam rozedrganemu dzieciu i czekam na entuzjazm, a w zamian za to otrzymuję lament, że to nie te "kulki", nie te "nasze", że nie z nami, że nie tak miało być. Cała sytuacja kończy się oczywiście dobrze, dzieci lądują u Babci z obietnicą sali zabaw razy dwa, pierwszy właśnie z Babcią, a drugi z nami... Ale we mnie pozostały jednak jakieś wyrzuty sumienia. 


Staram się zawsze dotrzymywać obietnic. Gdy nie jestem pewna czy dam radę raczej nic nie obiecuję, ale powyższa sytuacja pokazuje, że dzieci nawet z tak niedoprecyzowanych zapewnień potrafią wyciągnąć swoje wnioski i potem przeżyć wielkie rozczarowanie. A to boli i je i nas, bo żaden rodzic nie lubi, gdy jego dziecko płacze czy czuje się źle.

Wszyscy chcemy by w naszych wspólnych relacjach panowało zaufanie i bezpieczeństwo. Dziecko, jako mały, jeszcze nie w pełni rozwinięty emocjonalnie (choć czasem mam wrażenie, że za bardzo rozwinięty) człowiek, potrzebuje tej pewności bardziej niż dorosły. Nam się niejednokrotnie wydaje, że możemy sobie mówić i obiecywać wszystko, a dziecko i tak zapomni, bo "to tylko dziecko". Duży błąd. Dziecko pamięta i przeżywa każde niedotrzymane słowo podobnie, a nawet bardziej niż my. Dla naszego malucha, to my jesteśmy wzorem, autorytetem i ostoją. Pomyślmy, co czuje, gdy ten autorytet go okłamie lub złamie dane słowo... Takie dziecko czuje się nieważne, niekochane, lekceważone, traci poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie. Z czasem rodzicie przestają być tak ważni, pojawiają się inne autorytety, którym, w jego przekonaniu, może bardziej zaufać. A kłamstwo zaczyna mieć swoje usprawiedliwienie, bo przecież skoro rodzice kłamią, to ja też mogę. Ba, skoro rodzice migają się od swoich zobowiązań, to i ja mogę... Nie chcę wybiegać tu tak daleko, ale takie dzieci są potem nieufne wobec otoczenia, same oszukują i wszędzie doszukują się oszustów, nie są w stanie nikomu zaufać. Wydaje nam się, że udało nam się wyjść z jakiejś sytuacji obronną ręką, bo przecież już nie płacze, zapomniało, ale konsekwencje w przyszłości mogą nas zadziwić.

A naprawdę niewiele potrzeba, żeby uniknąć sytuacji stresowych dla naszych dzieci, ale i dla nas. Po pierwsze szacujmy siły na zamiary, zastanówmy się trzy razy czy damy radę dotrzymać obietnicy. Czy starczy nam funduszy na wymarzoną zabawkę, czy znajdziemy czas na wycieczkę, czy na pewno to co obiecujemy jest możliwe, a nie tylko ma nam zapewnić chwilkę spokoju, a "potem się zobaczy". Może warto dodać do obietnicy jakiś warunek, coś od czego uwarunkowane jest dotrzymanie danego słowa. Dobrze jest zaznaczyć, że pójdziemy na spacer, jak będzie ładna pogoda, a nie potem słuchać lamentów i pretensji, że nie wychodzimy, a na dworze leje jak z cebra. Albo tak jak w naszym wypadku, jak szybko wyrobimy się z pracą, to pojedziemy na "kulki". Starajmy się wtedy wyrobić jak możemy, a nie traktujmy tego, jako usprawiedliwienia. Wiadomo, może się nie udać, może coś wypaść, może coś się zdarzyć. Wtedy najważniejsze jest słowo "przepraszam", wytłumaczenie, wyjaśnienie i zaproponowanie jakiejś rekompensaty, jakiegoś zadośćuczynienia. Może, skoro nie udało nam się dziś pojechać tam gdzie mieliśmy, to w weekend spędzimy ze sobą dzień według pomysłu dziecka? No i chyba najważniejsze, a dla nas czasem najtrudniejsze. Nauczmy się odmawiać, mówić "NIE". Nie musimy spełniać wszystkich zachcianek dziecka. Nie wszystkie jesteśmy w stanie spełnić. Na spokojnie powiedzmy dziecku, że nie możemy tego zrobić, kupić, dać, bo... szczerze, bez owijania w bawełnę.  Jeśli nie mamy czegoś w planach, nie obiecujmy, bo potem będzie jeszcze trudniej.

Dziecko, które będzie czuło i wiedziało, że może na nas liczyć, może nam wierzyć i zaufać, będzie miało poczucie, że jest dla nas ważne, że go nie zawiedziemy, że nawet, jak się zdarzy, to z jakiegoś ważnego powodu. A i dla nas ta sytuacja zaprocentuje na przyszłość. Bo skoro my byliśmy w stosunku do naszych pociech w porządku, to one nam odpłacą tym samym. Nauka idzie z domu, od nas, od rodziców... Warto o tym pamiętać... Nawet wtedy, gdy coś obiecujemy ;)

PS. Chyba każdy rodzic lubi tą ekscytację dziecka, gdy na coś czeka. Ten błysk w oku, to pobudzenie... A teraz sobie wyobraźcie tą chwilę, gdy dowiaduje się, że nici z tego... Gaśnie, garbi się... Jakby coś z niego uchodziło... Starajmy się tego nie dopuszczać...


środa, 16 sierpnia 2017

Nauka przez zabawę czyli... nie ważne jak, ważne, że razem... + KONKURS!!!

Od września nasza Zosia trafi z Klubu Malucha do prawdziwej grupy przedszkolnej, będzie miała swoją szafeczkę, będzie się uczyć pilnie, będzie miała dodatkowe zajęcia i powolutku, powolutku będzie już przygotowywana do szkoły (wiem, wiem, jeszcze do tego daleka droga, ale przedszkole to przedszkole, taka przed szkoła). Oczywiście nasze panie mają swoje materiały, mamy możliwość oglądać je na spotkaniach organizacyjnych czy konsultacjach z wychowawcami, ale przecież nie tylko w przedszkolu dziecko się uczy. Powiem więcej, to na nas, rodzicach, w dużej mierze leży wychowywanie i kształtowanie naszej pociechy. Przedszkole i potem szkoła jest tylko pomocą, nakierowaniem nas na właściwe tory, ale to nasza rola.

W dzisiejszych czasach rodzicom jest łatwiej, mamy do dyspozycji niezliczone pomoce dydaktyczne, zabawki edukacyjne, kreatywne, elektronikę, a nawet nowoczesną technologię. Osobiście nie jestem za trzymaniem dzieci z dala od komputerów czy tabletów. Nie chciałabym, żeby potem miały w tym temacie braki, a wiadomo, że obecnie już dzieci w podstawówce niejednokrotnie lepiej ogarniają temat niż my, dorośli. Nie zmienia to faktu, że wszystko powinno się odbywać z umiarem i na pierwszym miejscu powinniśmy być my i wspólna praca-zabawa z dzieckiem. Dlatego, gdy tylko zbliża się połowa wakacji, za chwilę wrzesień, jesień, w sklepach zaczynają się pojawiać przybory szkolne, różnego rodzaju pomoce edukacyjne, ja szaleję i zatowarowuję się na całą zimę. Potem w długie, ciemne już wieczory działamy z dziećmi, tworzymy, robimy zadania i dobrze się przy tym bawimy. W ruch idą różne ciastoliny, wycinanki, klocki, wyklejanki, ale też różne książeczki z zadaniami i gry...

Lubię nowe wynalazki i bardzo się ucieszyłam, że ostatnio trafiły w nasze ręce zestawy od Kapitana Nauka. Są to zbiory zagadek, gier i zadań przeznaczonych dla dzieci w wieku od 2 do trzech lat, ale ja spokojnie mogę powiedzieć, że jak się ma takiego roztrzepańca jak nasz Fifi, któremu ciężko skupić na czymkolwiek uwagę, to te proste formy nadają się dla niego jak najbardziej. Nie jest to nic skomplikowanego. W zestawie o emocjach dziecko intuicyjnie stara się dobrać kolory do nastrojów postaci na rysunkach, starają się te nastroje nazywać i okazywać. W zestawie ze zwierzątkami nazywa zwierzaki, uczy się, gdzie mieszkają, czym się charakteryzują, jakie są ich zachowania, do jakich grup należą.


Oba zestawy składają się z książeczki z zadaniami, łamigłówkami, kolorowankami. Rozwijają wiedzę, spostrzegawczość i logiczne myślenie. Dodatkowo w obu zestawach mamy karty z obrazkowe z ilustracjami lub zdjęciami. Jedne przedstawiają mimikę, zachowania i emocje, a drugie zwierzątka. Podpisy na drugiej stronie kart są duże, wyraźne i drukowane, co pomaga w nauce czytania.


Ciekawym pomysłem są też książeczko-karty z zagadkami obrazkowymi. Moim zdaniem niektóre są nieco za trudne dla 2,5 latka, ale właśnie na tym polega nasza rola, żeby malucha naprowadzić, podpowiedzieć, pomóc pomyśleć i wymyślić prawidłową odpowiedź. Zagadki rozwijają logiczne myślenie, rozwijają wiedzę o świecie i sytuacjach w nim zachodzących. A do tego są kolorowe, pomysłowe i zabawnie przedstawione.


Cóż mogę Wam jeszcze napisać. Zdecydowane plusy są takie, że wszystko, oprócz książeczek, które są jednorazowego użytku, jest trwałe i posłuży nam bardzo długo. Nawet ze starszymi dziećmi zawsze fajnie wraca się do takich gier i zabaw w zgadywanie i odgadywanie. A co do książeczki, to też ma swoje zalety, bo jest na tyle krótka, łatwa i przyjemna, że dziecko przy jednym posiedzeniu się nie znudzi, a my się nie zirytujemy na rzuconą w kąt, wypełnioną i pokolorowaną tylko do połowy. 


* Na fotografii powyżej Zosia pokazuje osę ;)


A na koniec jeszcze dodam, że warto w ten sposób spędzać z dziećmi czas, bo choć nazwa wydawnictwa brzmi Kapitan Nauka, to jest w tym więcej zabawy i frajdy niż nauki, która wychodzi nam tak jakby przy okazji. Wygospodarujmy więc popołudniami, między bajkami, pracą, zajęciami dodatkowymi tą godzinkę z dziećmi. Zestawy Kapitana Nauka są tylko małą cząstką tego, co możemy wymyślić i czym się wspomóc, ale warto po nie sięgnąć. My, na przykład, z naszą dwójką urządzamy sobie taką małą rywalizację... Kto odgadnie więcej zagadek ten wygrywa. Nie dość, że emocje wtedy występują w zadaniach, to jeszcze mamy okazję je poczuć na własnych skórach. A czas spędzony razem procentuje. Zosia lubi pokazywać całą sobą "jak robią" poszczególne zwierzątka, a Fifi urządza nam co jakiś czas losowania i odgadywania. Pomysłów i inwencji na zastosowanie jest mnóstwo, a frajda z wspólnie spędzonego czasu nie do wycenienia.



KONKURS

Ale żeby nie być gołosłowną i dać wam również możliwość zapoznania się z zestawami mam dla Was konkurs. Do wygrania będą dwa dowolnie wybrane zestawy z wyżej prezentowanych (po jednym dla każdego). Konkurs jest dostępny na naszym Facebooku (TUTAJ) i przeznaczony jest dla naszych fanów (oczywiście miło nam będzie, jak również zajrzycie i polubicie sponsora oraz podzielicie się wiadomością o konkursie ze znajomymi).
Zabawa jest prosta. Wystarczy pod postem konkursowym zaproponować nam jakąś fajną formę spędzania czasu z dziećmi, która jednocześnie będzie miała charakter edukacyjny. Oczywiście forma może być dowolna. Możecie wkleić zdjęcie, nagrać film, napisać parę słów czy nawet narysować.
Konkurs trwa do 25 sierpnia do północy. Do tej pory zbieramy zgłoszenia, a po tym czasie nasza borsuczkowa komisja wybierze dwie odpowiedzi, które nagrodzimy zestawami.


Mam nadzieję, że zabawa przypadnie Wam do gustu.
Zapraszamy!!!

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Co udowodniłam i czego się dowiedziałam karmiąc piersią...?

Długo zastanawiałam się czy w tym roku poruszać ten temat czy sobie go odpuścić i spuścić na niego zasłonę milczenia co by nikogo nie urazić, nikomu nie zajść za skórę, nikogo nie skrzywdzić. Wszak matką karmiącą nie jestem już dobre kilka miesięcy, ba nawet od kilku dni zaobserwowałam, że mleko przestaje mi w końcu z biustu wyciekać i chyba instynkt karmicielki jakoś tak słabnie. Ale... Ale przecież karmienie piersią to dość spory kawał mojego życia, a na pewno ogromny kawał życia moich dzieci więc będę o nim jeszcze pewnie jeszcze długo pisała i się "wymądrzała"...

Nie będę słodzić, że karmienie naturalne to sam cud, miód i orzeszki. Każda Matka Karmiąca wie, że nie tylko początki bywają trudne, ale i cała reszta też do łatwych nie należy. I nie ma tu znaczenia ile dzieci się wcześniej wykarmiło, ile się urodziło, ile się od piersi odstawiło. Stara jak świat prawda mówi, że każde dziecko jest inne więc i każda "mleczna droga" też jest inna. Choć nie ukrywam także, że moja współpraca z Zosią przebiegała w o wiele spokojniej i harmonijniej niż z Filipem, na którym uczyłam się wszystkiego, na którym trochę eksperymentowałam i, na którym popełniałam niemało błędów. Z Zosią wszystko przebiegało płynnie, bez zbędnych napięć i spinania się, że coś mi nie pasuje, że za często, że się nie wysypiam czy, że mam już dość... Po prostu robiłyśmy swoje i, gdy minęło pół roku, po którym w końcu trzeba było wprowadzać nowe pokarmy, ja zwyczajnie przegapiłam ten moment, bo jakoś mi się do niego nie śpieszyło.
Teraz, z perspektywy czasy, czuję trochę żal, że to już, że to koniec, że może za krótko, za mało intensywnie... Brakuje mi tej bliskości, tych wieczornych przytulań przed snem, tej świadomości, że każdy smutek, każdą krzywdę, każdy niepokój jestem w stanie ukoić w tak prosty sposób...


Nie było mi dane urodzić swoich dzieci naturalnie. Nie do końca była to moja decyzja, nie do końca miałam na to wpływ (gdy słyszy się od lekarza, że trzeba zrobić CC, bo to, to i to, raczej zbyt wielkiego pola do popisu nie ma), ale gdy przyszło co do czego, postanowiłam, że przynajmniej w ten sposób wykażę się jak najlepiej potrafią. Nie do końca mi to wyszło super i na medal. Z Filipem mocno chaotyczne były początki, z Zosią niesatysfakcjonująca końcówka, ale w między czasie udowodniłam, że:
  • - nawet z ropniem można karmić piersią...,
  • - nawet biorąc antybiotyki można karmić piersią...,
  • - można karmić jedną piersią i dziecku nie dzieje się krzywda...,
  • - można karmić w ciąży...,
  • - można karmić piersią nawet po cesarce z komplikacjami wisząc na kroplówkach nie mogąc o własnych siłach podnieść głowy,
  • - zapalenie tarczycy, ogromna nadczynność i leki na nią przyjmowane też nie są przeszkodą, jeśli są dobrze dobrane i przyjmowane o odpowiednich porach...,
  • - dziecko karmione piersią może przesypiać noce (tak, Zosia bardzo wcześnie przestała jeść w nocy, co nie przeszkadzało jej dalej sięgać po pierś w dzień),
  • - z dzieckiem karmionym piersią można wychodzić, wyjeżdżać, bywać i zwiedzać nikogo przy tym nie gorsząc,
  • - odstawienie dziecka od piersi może przebiec samoistnie, spokojnie i za zgodą obydwu stron..., ba... nie wymaga to jakiś specjalnych guseł i rytuałów... (Fifi po prostu któregoś dnia odwrócił się od piersi i zasnął, a Zosia jednak dłużej wymagała przytulania, ale wtedy i mi to było potrzebne więc rozstawałyśmy się stopniowo),
  • i wiele, wiele innych, o których już teraz nie pamiętam...
Po drodze dowiedziałam się także, że fachowa pomoc w naszym kraju istnieje, ale trzeba się jej długo naszukać... Poradnie laktacyjne w szpitalach są fikcją, wiedza niektórych lekarzy, w tym i endokrynologów na temat leków w połączeniu z karmieniem też jest znikoma, chęć pomocy żadna, a empatii brak. Wszystkich serdecznych ludzi, którzy mi w tej drodze pomogli, znalazłam sama, z pomocą bliskich, po wielu nieudanych próbach... Najbardziej wdzięczna jestem mojej pani doktor, która wyprowadziła moją tarczycę na prostą szanując przy tym moją decyzję o chęci dalszego karmienia Zofii (doszła do wniosku, że nerwy i stres towarzyszące odstawieniu mogą mi bardziej zaszkodzić niż obniżenie do minimum dawek leków). Aaa, zapomniałabym, i panu doktorowi, który udowodnił, że ropnia można zaopatrzyć w znieczuleniu, a nie jak dotychczas próbowano, "na żywca" i, dzięki któremu na mojej piersi nie ma nawet śladu po dziurze wielkości kciuka, która tam była trzy lata temu...

Nie powiem, były chwile zwątpienia, ale w takim telegraficznym skrócie... WARTO BYŁO, bo to jedyna taka szansa, jedyny taki czas, jedyne takie doznania... 
I Kochane Młode Mamy, jeśli jest w was choć trochę chęci, jeśli chcecie, a nie dajecie rady, to szukajcie pomocy, szukajcie wsparcia, bo naprawdę, niewiele jest takich problemów, których przy uporze i zaparciu nie da się pokonać... Wystarczy cierpliwość i zdanie się na swoje wyczucie... A satysfakcja potem przeogromna, której nikt nam nie odbierze...

PS. Zdjęcie do posta zostało zrobione dwa dni po narodzinach Filipa... Za każdym razem do niego wracam i przerabiam je w inny sposób... Wtedy, na tym zdjęciu, jeszcze miałam w głowie karmienie mieszane, odciąganie pokarmu, Męża wstającego w nocy, żebym ja mogła się wyspać, butelki, sterylizatory... Los pokazał mi jaki jest przewrotny i teraz widzę te pierwsze chwile i nieumiejętne próby właśnie w takich barwach... Bo zaczynała się dla mnie całkiem nowa, kolorowa przygoda...