poniedziałek, 29 czerwca 2015

Pół roku...

No i stało się, Zosiozaurowi stuknęło pół roczku. Nie napiszę, że szybko minęło, bo minęło i szybko i wolno. Z jednej strony nawet nie zauważyłam, kiedy ten czas upłynął. Te wszystkie umiejętności po prostu pojawiały się znikąd i znienacka. A z drugiej strony, zima, grudzień, koniec roku... to wszystko wydaje się tak odległe, jakby zdarzyło się co najmniej w poprzednim wieku. Nadal nie mogę się nadziwić, że jest nas czwórka, że mam dwoje dzieci i, że mam córeczkę, ale również nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Czasem próbuję sobie przypomnieć czas przed Zosią i jakoś nie mogę.

A sama zainteresowana?

Zosia, to dwa światy. Sprawiający problemy bobas, który nie daje mi się wyspać i nie wie czego chce. Mała maruda i krzykacz. Ciężarek, od którego piekielnie boli kręgosłup.

Ale Zosia to przede wszystkim wesolutka, roześmiana panienka. Na jej widok nie sposób się nie uśmiechnąć. W jej buzi błyszczą dwa malutkie ząbki, a na główce pojawiają się już coraz dłuższe włoski. Ma szaro-błękitne, wielkie oczy i słodkie, malutkie usteczka. Wiem, że każda matka mówi tak o swoim dziecku, ale muszę to napisać. Zosia jest prześliczna. Malutka księżniczka.

Zosia, to wiercipięta, ciekawa świata wędrowniczka. Nasz dość spory salon przemierza w parę sekund. Bach na plecki, bach na brzuszek, troszkę się odepchnie, bach na plecki, troszkę raczkiem, bach na brzuszek i już ma to, do czego zmierzała. W łóżeczku potrafi zrobić taką akrobację, że nawet ja się potem głowię, jak tego dokonała. Czasami się wybudza, bo przez sen zaplącze się w szczebelki albo kocyk. 

Zosia to również posiadaczka najzwinniejszych macek, od jakich miałam okazję się opędzać. Jej malutkie rączki sięgają wszystkiego co jest w ich zasięgu. Musi mieć wszystko, moją bransoletkę, pilota od telewizora, łyżeczkę czy kota. Wszystko to, w sekundę ląduje w jej buźce. Nawet Bestię próbuje podgryzać. Namiętnie zjada wszystko co tekturowe, uwielbia żuć nawilżane chusteczki, a w jej paszczy znikają już pierwsze chrupki, a nawet wafelek do lodów. Musimy nabrać nawyku sprzątania małych przedmiotów, bo w przeciwieństwie do Filipa, Zosia wszystko ładuje do buzi.

Zosia uwielbia Filipa. Na sam jego widok się cieszy i podskakuje. Fifi nie pozostaje jej dłużny. Całuje ją, głaszcze, przytula. Wieczorami bawią się razem na kocyku. Fi przynosi jej zabawki, ona wkłada mu stópki do buzi. Czasem zauważę malutką nutkę zazdrości, ale szybciutko przechodzi i znów są cudownym rodzeństwem. Jak na nich patrzę, znów nie mogę się nadziwić, że to moje dzieło.

Zosia uwielbia też kota. Na sam widok Bestii aż piszczy i wyciąga łapki. Wyrywa jej futro, ciągnie za ogon i uszy, a Besta nic... stoicki spokój.

Zosia pędzi jak burza. Czasem mam wrażenie, że z umiejętnościami prześcignie Filipa. Gada po swojemu, nawołuje, pokrzykuje. Interesuje ją wszystko naokoło. Wszystkiego chce dotknąć i popróbować. Jest naszą iskierką. Aż się boję, co to będzie za kolejne sześć miesięcy. I nie mogę się tego doczekać.


czwartek, 25 czerwca 2015

Zosia i Filip 2015: 25/52, 26/52.

Ostatnio jakoś ciężko mi się ogarnąć i usiąść nawet na chwilkę i wybrać te dwa najlepsze, najfajniejsze, najważniejsze, najlepiej obrazujące ostatni tydzień zdjęcia. Szykujemy chrzciny Zosi i każdą wolną chwilę staramy się poświęcić na dopinanie wszystkiego na ostatni guzik. Nie jest to łatwe z wiecznie uczepionymi nogi potworami, ale jakoś powoli, powolutku dążymy do celu...

A dzieci?

Zosia się toczy, turla, przekręca, przeczołguje... Sekundki nie uleży w jednym miejscu... Przemierza cały salon w dwie minuty... Głównym celem i obiektem umiłowania stała się Bestia... Na jej widok Zośka aż piszczy...


 Fifi, gdy nie ma akurat swoich smutków, a raczej dużych rozpaczy, szaleje, szaleje, szaleje... Humor mu dopisuje głupawy... Pomysły ma przeróżne... Ciężko za nim nadążyć, a nastrój zmienia mu się średnio co parę sekund...


 Przyznam, że ostatnio coraz ciężej opanować te dwa malutkie, ruchliwe potworki... Zwłaszcza, że jak to mówią, z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Czasem brakuje sił fizycznych, czasem psychicznie ma się już dość, ale nie oddałabym ani jednego dnia z dzieciakami za wszystkie skarby świata. Gdy już znajdę wieczorkiem chwilkę, gdy siądę i przeglądam zdjęcia, nie mogę się nadziwić, że to my, ja i M., stworzyliśmy takie cuda...


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Sen nocy letniej...

A raczej bezsen...

Ostatnie dwa tygodnie mam wrażenie, że żyję siłą rozpędu. Noce krótkie, szkoda ich na sen. Z takiego założenia wychodzą moje drogie dzieci. Zapewniają mi nieustającą imprezę. Tańce, hulańce, swawole. Raz jedno, raz drugie, a od czasu do czasu oba na raz. Śpiewy, wrzaski i wędrówki, co by matka przypomniała sobie dawne czasy, gdy po nieprzespanej nocy z marszu ruszała do roboty. Nie trzeba mi alkoholu, by codziennie mieć uczucie kaca, jak po najlepszej popijawie w życiu. 


Zosia, jak rasowa kobitka, rozrywkowa jest bardzo. To ona zapewnia nam oprawę muzyczną nocnych hulanek. Śpiewy trwają zazwyczaj około dwóch godzin, potem następuje godzinna przerwa na odpoczynek, by zacząć od nowa. Matka w tym czasie z mocno bijącym sercem oczekuje dalszego ciągu. Nie zmruży oczu nawet na sekundę, bo każdy ruch małej artystki może prognozować ciąg dalszy występu, a stres spowodowany obawą przegapienia choćby sekundki, nie pozwala jej zasnąć. 

Fifi natomiast, to straszny zazdrośnik. Niby dlaczego tylko Matka ma mieć możliwość podziwiania talentu wokalnego jego siostrzyczki. Gdy jest za cicho postanawia sprawdzić czy aby na pewno nie przegapi żadnej zośkowej arii. A gdzie najlepiej się nasłuchuje, jak nie w łóżku mamowym? I w ten sposób, gdy Zosia śpi spokojnie, mogę się spodziewać odwiedzin Fifula w moim wyrku. On za to jest nocnym tancerzem. Figury, wygibańce, szpagaty i wymachy. Wszystko to mam zapewnione na niewielkim metrażu łóżka swego. Zakwasy, ból karku, odgnioty, a i czasem siniaki. To wszystko mam w gratisie po nocy z moim synkiem - akrobatą. 

Raz na jakiś czas mamy podwójne szczęście i następuje kumulacja. Fi w końcu doczekuje się swojej upragnionej pieśni zośkowej i mam dwa balujące bobasy w sypialni. Wtedy, to już wkracza M. i balet rozkręca się na całego. Nie powie, jest wesoło. Jedno się drze, drugie skacze, a M. załamuje ręce. A co potem? Poranek żywych trupów... dwóch trupów, bo dzieciaki energię czerpią chyba z powietrza...

czwartek, 18 czerwca 2015

Niezorganizowana organizacja...

Gdy się człowiek stara, spina i napina, to może być pewien, że coś się nie potoczy po jego myśli. A jak stara się matka dwójki dzieci, żona męża nieidealnego, to pewność jest bardziej niż pewna. Albo coś pójdzie nie po jej myśli, albo wcale się nie uda.

Zosia niedługo kończy 6 miesięcy i czas najwyższy dziecinkę ochrzcić. Jako, że pomocy znikąd spodziewać się nie można, musimy sobie ze wszystkim poradzić sami, a w zasadzie radzę sobie ja, a M. od czasu do czasu pomaga w realizacji. Od samego początku wiedziałam, że nie wszystko wyjdzie idealnie, nawet się z tym pogodziłam, ale staram się zrobić wszystko, by tego ideału było jak najbliżej. Staram się do wszystkiego podchodzić racjonalnie, ze spokojem, nie denerwować się, bo przecież wielu rzeczy nie jestem w stanie zmienić...

No i tak.

Chrzestna chrzestną nie będzie, bo formalnie być nie może. Zacisnęłam zęby, będzie tylko chrzestny, a nie chrzestna będzie pełnić tę funkcję honoris causa. Nasłuchałam się już pretensji na ten temat, zacisnęłam zęby jeszcze mocniej i przyjęłam sprawę tak, jak się ma.

W hotelu, w którym chcemy urządzić obiad po chrzcinach już nie pracuje poprzednia menadżerka, a z obecną ni jak nie mogę się dogadać. Proszę o wysłanie proponowanego menu, otrzymuję trzy razy pustego maila, za nic nie mogę się dowiedzieć, czy na sali będzie inna równoległa impreza czy będziemy sami i tak w zasadzie już sama nie wiem, czy mamy tą rezerwację czy nie.

W przypływie entuzjazmu wybrałam się na zakupy, żeby zakupić dla siebie kreację. Wróciłam z sukienką w rozmiarze 40 (noszę 36, w porywach 38), na szczęście zaniżonym 40 i z żakietem, który ledwo zapina mi się w biuście. Wszystko kosztowało majątek, ale w cenie miałam zachwyty wszystkich tam obecnych.

Załatwiamy formalności... Przyjechała opiekunka, ze swoimi dziećmi, żeby pilnować naszych dzieci... W ostatniej chwili musieliśmy zabrać Zośkę, jedziemy w korkach 40 minut, zasiadamy i co? I nic. Nie mamy zośkowej metryki. Nic nie dają zapewnienia, że dowieziemy. Tylko się uśmiechnęłam i wyszłam. Przyjedziemy we wtorek, nic się nie stało... Ale tak naprawdę mój misterny plan znów ulega zmianie... Mam wrażenie, że kiedyś głowy zapomnę, a mój równie przytomny Małżonek tego nie zauważy...

Spokój, spokój, spokój... Mamy jeszcze ponad dwa tygodnie, wszystko się załatwi... Przecież nie wszystko jest źle... W końcu przecież będziemy chrzcili Zofię tam, gdzie chcemy. Udało się bez problemu załatwić zgodę... No i taką śliczną sukienkę kupiliśmy bohaterce wydarzenia. Będzie wyglądać pięknie... Będzie super, bo to Zosi i nasz dzień... Uspokajam się, przymykam oczy na niepowodzenia i niektóre niedociągnięcia i lecę dalej z odhaczaniem spraw...

Najgorszej przeprawy i kompromisów i tak spodziewam się przy zapraszaniu gości... Będzie się działo...


poniedziałek, 15 czerwca 2015

Mazury z dzieckiem... Willa Dwa Jeziora.

No i udało się. Zaplanowaliśmy, pojechaliśmy, wróciliśmy. Mamy za sobą weekend na Mazurach. Ze wstydem przyznam, że byłam tam pierwszy raz, ale od razu się zakochałam. Nie wiedziałam, że są w Polsce miejsca tak piękne i tak spokojne, jak to, gdzie się zatrzymaliśmy. M. na Mazurach bywał często, ale tylko przejazdem i, jak sam mówi, nigdy nie widział żadnego jeziora.

Gdy dawno temu zobaczyłam wiadomość, że organizowane są Mazurskie Spotkania Blogerów, troszkę niepewnie napisałam maila i czekałam. Przyznam, że gdy dowiedziałam się, że nie załapałam się na listę, troszkę odetchnęłam z ulgą, ale potem okazało się, że mogę pojechać na spotkanie z listy rezerwowej i wystraszyłam się nie na żarty. Przecież to aż 400 km. Nawet nie chciałam myśleć ile będziemy jechać, gdzie się zatrzymamy i jak damy radę w hotelu z dwójką rozdarciuchów. M. jednak pomysł podłapał i zaczęło się kombinowanie co i jak. 

Podstawową sprawą oczywiście było znalezienie miejsca, gdzie się zatrzymamy. Czegoś przyjaznego dzieciom, ale i miłego dla nas. Gdy już w końcu znaleźliśmy coś, na co aż ślinka nam ciekła, okazało się, że nie ma wolnych pokoi ani domków. Już mieliśmy odpuścić, odwołać całą akcję, gdy Natalia, jedna z organizatorek spotkania, podrzuciła mi nazwę Willa Dwa Jeziora. I to był strzał w dziesiątkę. Długo się nie zastanawialiśmy, zadzwoniliśmy, zarezerwowaliśmy i pozostało nam tylko czekać wyjazdu. Ja jednak ciągle żałowałam poprzedniego hotelu, plaży, basenu, SPA. Jak się potem okazało, niepotrzebnie, bo Willa Dwa Jeziora może nie ma tego wszystkiego, ale ma wiele innych atutów, które sprawiły, że pobyt z dwójką dzieci był na pewno łatwiejszy i będziemy go miło wspominać.

Na początku obawiałam się, że forma pensjonatu nie do końca przypadnie mi do gustu. Wspólna kuchnia, sala śniadaniowa, integracyjne ogniska...,  to coś, czego zazwyczaj unikałam. Niestety, właścicieli i pracowników Willi nie da się nie polubić od razu. To bardzo sympatyczni ludzie i niesamowicie starają się by pobyt był przyjemnością. Willa działa od paru miesięcy więc nie wszystko jeszcze jest dopracowane, ale widać, że właściciele są otwarci na sugestie i chcą się cały czas udoskonalać. A zaczepki o samopoczucie czy zagajanie rozmów są tak spontaniczne i niewymuszone, że nawet mi się one spodobały. Atmosfera jest rodzinna i gdybym została tam jeszcze dłużej, to poczułabym się jak w domu.

Niewątpliwym atutem jest położenie. Kal to półwysep, na którym nie ma prawie niczego. Położony między dwoma jeziorami jest bardzo cichy. O poranku słychać tylko ćwierkanie ptaków, a w nocy cisza aż kuje w uszy. Mimo, że dzieci nas nie oszczędzały i urządzały nam pobudki bladym świtem, wysypiałam się tam o niebo lepiej niż w mieście. A widok? To niesamowite wstać rano, wyjść na balkon i zobaczyć pustkowie... łąki, lasy, pola... nic więcej. Coś takiego od razu skojarzyło mi się z wakacjami mojego dzieciństwa nad jeziorem Zagłębocze, które teraz jest niemal kurortem, a 20 lat temu świeciło pustkami. Zrobiło mi się błogo.


Dobrym pomysłem też okazało się wzięcie apartamentu. A raczej dwóch pokoi z własnymi łazienkami, ale połączonych wspólnym przedsionkiem. W jednym pokoju rozgościliśmy się my, a w drugim zrobiliśmy sypialnię dla dzieci. Dzięki temu mogliśmy wieczorem pooglądać telewizor, spokojnie wziąć prysznic i odpocząć nie chodząc na paluszkach. Dzieciaki spały w drugim pokoju pod czujnym okiem kamerki, a my w końcu razem, we wspólnym łóżku, bo w domu z tym bywa różnie. 
W ogóle niania z kamerką na takim wyjeździe to bardzo fajny pomysł. Nam udało się dwa razy zejść na posiłek, gdy Zosia spała, ale cały czas mieliśmy ją na oku.


No i najważniejsze co zdecydowało o wyborze Willi Dwa Jeziora to atrakcje i udogodnienia dla dzieci. Pierwszym kryterium była dostępność łóżeczek i o to w pierwszej kolejności pytaliśmy. 
Druga rzecz, która koniecznie musiała być, to plac zabaw. Fifi dziecko ruchliwe, wybiegać się gdzieś musi, a tutaj mieliśmy do dyspozycji ogromny plac wysypany piachem z domkami, zjeżdżalniami i zabawkami dla maluchów. Filipa czasem trzeba było wyciągać podstępem, tak mu się podobało.
Trzecia sprawa, o której nawet nie marzyliśmy, to sala zabaw wewnątrz pensjonatu. Pomysł znakomity. W dodatku sala zabaw położona jest obok jadalni więc spokojnie można zjeść śniadanie czy obiad nie martwiąc się o malucha. Nam to rozwiązanie niesamowicie przypadło do gustu zwłaszcza, że z Fifim i spokojnym zjedzeniem posiłku bywa różnie.
Na samym końcu okazało się, że mogliśmy skorzystać jeszcze z wanienki, podestu dla dziecka czy, na przykład, z nakładki na kibelek, ale zwyczajnie nie przyszło nam do głowy, by o to spytać, bo rzadko zdarza się, żeby w hotelach takie rzeczy były.


Co tu więcej można dodać... można jechać z dzieckiem, można jechać bez dzieci, dla każdego znajdzie się coś miłego. Pokoje piękne, zadbane, okolica sielska, ja jestem zachwycona.  Właściciele oferują również inne atrakcje, z których my niestety tym razem nie skorzystaliśmy, ale przecież nic straconego. Jest to adres, który zostanie zapisany na naszej liście miejsc do odwiedzenia ponownie. Mi się już marzy tydzień w takim spokojnym miejscu, odpoczynek gdzieś, gdzie nie muszę ukręcać sobie non stop głowy za dzieckiem. Wiadomo, fajnie jest zwiedzać nowe miejsca, ale dobrze jest też mieć parę sprawdzonych, wypróbowanych i pewnych. Na Mazurach już jedno mamy.

piątek, 12 czerwca 2015

Bunt dwulatka...

Bunt dwulatka, to coś, z czym chyba każdy rodzic musi się zmierzyć. To okres, gdy dziecko odkrywa, że jest odrębną jednostką i może mieć własne zdanie. Niestety, to zdanie manifestuje niejednokrotnie w taki sposób, że nas, rodziców, doprowadza to do rozpaczy. No bo z jednej strony chcemy wszystkiego co najlepsze dla naszego dziecka, nie chcemy by płakało, by było nieszczęśliwe, ale z drugiej strony nie możemy pozwolić sobie wejść na głowę, musimy stawiać pewne granice. My stawiamy granice, a dziecko się buntuje, bo do tej pory nikt niczego mu nie zabraniał. Nie jesteśmy w stanie poznać własnego słodkiego bobasa, bo krzyczy, złości się, uderza pięścią w stół. Zdarza się, że potrafi w tej złości próbować sobie zrobić krzywdę. Jesteśmy zagubieni, nie wiemy co robić. 

Okres taki trwa teoretycznie od około 18 miesiąca aż do 30 miesiąca. U nas zaczęło się prawie książkowo, bo gdy byłam w 8. miesiącu ciąży czyli Fi miał właśnie około 18 miesięcy. Na początku było delikatnie, aczkolwiek i tak uciążliwe, bo tu ciąża, potem małe dziecko i zbuntowany starszaczek. Potem chwilowa przerwa, cisza przed burzą, by ok drugich urodzin wybuchnąć na nowo z siłą i zaskoczeniem gromu z jasnego nieba.

Na początek poszła odmowa jedzenia. Fi przestał jeść. Jakby nam na złość. Nic a nic. Z czasem coś tam zaczął jeść, nawet całkiem sporo, ale je tylko to na co ma ochotę i nadal potrafi się zaprzeć i mimo głodu nie ruszyć nic. Na nic zdają się moje akrobacje, kombinowania, jak nie chce jeść, to prędzej wpadnie w histerię niż otworzy paszczę przed łyżeczką.

Kolejnym objawem było domaganie się tego co zakazane, a z czasem domaganie się dla samej idei. Nie ważne co, nie ważne po co, ważne, żeby to dostać i już. Kiedyś pokazywanie paluszkiem, teraz "o to", "daj to" są powtarzane od rana do wieczora, a gdy spotyka się z odmową wpada w złość. Krzyczy, rzuca się, uderza dłonią w stół lub ścianę, rzuca się na podłogę, rozrzuca zabawki.

Na kolejny ogień poszło NIE. U większości dzieci, to właśnie wieczne NIE jest pierwszą oznaką buntu. U nas z racji tego, że Fifi nie chciał mówić nic, nie mówił też "nie". Ale gdy już do mówienia się przekonał to właśnie sławetne "nie" było pierwszym co powiedział. Teraz przeplata się z żądaniami. Czasem mam wrażenie, że toczy się między nami nieustająca walka. Ja chcę coś, on nie chce kategorycznie, żeby za chwilkę zażądać czegoś, czego mu nie wolno. Wieczne szarpanie się o coś. Podobnie jest, gdy Fi wymyśli sobie, że coś ma być zrobione w określony sposób. Nieważnie, że jest to niemożliwe bądź zwyczajnie bez sensu. On chce i już, a jak nie to znów złość, krzyki, agresja. I tak w kółko.

I coś, co mnie osobiście frustruje niesamowicie. Niezdecydowanie. W każdej kwestii. W kwestii jedzenia. Stanie i pokazuje, "o to, o to", piętnaście rzeczy, i stoi, by w końcu wybrać, a gdy mu podam na talerzyk, to "nie". Ubieranie. Sam biegnie z konkretną koszulką, żeby przy próbie założenia wpaść w dziki ryk, wyrywać się i kopać. Spacer. Domaga się, przynosi buty, ciągnie za klamkę, a gdy wyjdziemy za drzwi zaprze się, powiesi mi na ręce i nie ujdzie nawet kroku. Podobnie jest z wózkiem, spaniem, zabawkami, przytulaniem, dosłownie wszystkim... Sam nie wie czego chce...

Niby wiemy, że to taki okres, że w ten sposób kształtuje się osobowość naszego dziecka, że dla niego to też jest trudne, że teraz my powinniśmy stanąć na wysokości zadania i pomóc mu przez to przejść jednocześnie stawiając jasne granice. Teraz zaczyna się wychowanie przez duże W. Łatwo to wszystko powiedzieć, ale jak to wszystko przetrwać? Przeczytałam chyba milion artykułów i poradników na ten temat i to co się w nich powtarza, to cierpliwość i konsekwencja oraz spokój i opanowanie. Przyznam szczerze, że momentami aż mnie korci nawrzeszczeć na Filipa, zamknąć go w pokoju, w środku mi się wszystko gotuje, aż do tego stopnia, że łapię się na tym, że myślę, że nie lubię własnego dziecka. Ale jak widzę, że ono przecież też przeżywa swój własny dramat, to mam ochotę go przytulić. Nie ważne, że kopie i się odpycha. Może nie spowoduje tego, że nasze dziecko znów stanie się aniołkiem, ale na pewno nam wszystkim pomoże przetrwać ten trudny okres.

I dodam jeszcze coś egoistycznego. Pozwólmy sobie czasem na chwilę oddechu, na ukojenie zszarganych nerwów. Nawet jeśli miałaby być to tylko herbatka z cytrynką wieczorem, gdy dzieciaki już usnął. To naprawdę pomaga spojrzeć pozytywniej na nowy dzień.


czwartek, 11 czerwca 2015

Zosia i Filip 2015: 23/52 i 24/52.

Tydzień 23. to tydzień spacerów, pięknej pogody i jeszcze raz spacerów. Nasz rekord to 13 kilometrów, z przerwami, ale zawsze. Uwielbiam te nasze przechadzki. Wiadomo, czasem się któreś zbuntuje, ale na szczęście tylko na chwilę i zaraz wraca spokój i sielanka.


Tydzień 24., to tydzień nudzenia się. Gorąco dawało się mocno we znaki więc spacery po mieście troszkę poszły w odstawkę i postawiliśmy na wycieczki poza miasto. Zalew Zemborzycki, Nałęczów, Zagłębocze. Troszkę nas nosiło.


I mimo, że ostatnio przechodzimy jakiś kryzys, dzieci przechodzą swoje przełomowe okresy, ja nie dosypiam, M. się wkurza, to staramy się wyluzować. Przymykamy oko na niektóre fanaberie, nie przejmujemy się małymi wpadkami, staramy się miło spędzać czas.

A kolejny tydzień też zapowiada się atrakcyjnie...

wtorek, 9 czerwca 2015

Głos niedoceniany...

Jestem osobą, która często podnosi głos. Nie, nie krzyczę, po prostu mówię głosem donośnym. Tak już mam i nawet czasami sobie nie zdaję z tego sprawy. Cechę tę odziedziczyłam po Tacie, który zawsze jak mówi, to krzyczy. Ze mną aż tak źle nie jest, ale często z mężem porozumiewamy się między pokojami i wtedy trzeba powiedzieć coś odrobinę głośniej. No i nie ukrywajmy, z dwójką wyjców w domu czasem trzeba się troszeczkę przekrzykiwać. Do dzieci też trzeba czasem stanowczo i zdecydowanie... o mężu już nawet nie będę wspominać.  Takie to oczywiste, że zawsze można ten głos podnieść podkreślając przy tym nasze żądania lub emocje. Że można zawołać i ktoś nas usłyszy.

Takie oczywiste, a jednak okazało się, że nie do końca. Bo Matka się doigrała i głos straciła. No może nie do końca, bo szepty i poświstywania wydawać może, ale już do kuchni za mężem nie zawoła, nie krzyknie, by ostrzec przed czymś dziecko i nie pośpiewa Zośce przed snem. Nagle okazało się, że przeżycie nawet dnia bez głosu jest niezwykle uciążliwe. Bo jak na przykład dać dziecku znać, że czegoś nie może, gdy wydaje się z siebie jedynie żałosny jęk? Jak porządnie wkurzyć się na męża, który po piątej powtórzonej szeptem prośbie nadal nie reaguje? Jak z czułością przemawiać do płaczącej Zośki, gdy z gardła wydobywa się tylko złowrogie charczenie? I w końcu, jak na spacerze powstrzymać uciekającego buntownika, jak nie można krzyknąć stanowczego STOP?
A gadanie do dzieci? Jak ja lubię gadać do dzieci i męża. Lubię nawijać non stop i bez przerwy. Na każdy temat. Lubię nawijać dzieciakom makaron na uszy, a z mężem lubię komentować bieżące tematy. A tu lipa, nie można, trzeba oszczędzać struny głosowe, żeby na stałe nie stracić tej tak potrzebnej umiejętności.

No i tak od kilku dni funkcjonuję bezgłośnie. No może z wyjątkiem kaszlu, który objawił się po dwóch dniach milczenia i bywa uciążliwy zwłaszcza w nocy. Po odpoczynku bywa lepiej, ale w dzień, gdy gadam, gadam i gadam, a przynajmniej próbuję gadać znów pozostaje mi tylko szept, świst lub charczenie. I dopiero teraz doceniam tak oczywistą rzecz jaką jest głos. Bo niby jest i będzie... A co jeśli go zbraknie? Nie jest fajnie.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Prosta napoleonka truskawkowa...

Ostatnio delikatnie zmęczenie daje mi się we znaki, troszeczkę nie wyrabiam z obowiązkami i troszkę się tym denerwuję... Choróbsko za nic nie chce odpuścić... A co najlepiej działa na poprawę humoru? Oczywiście słodycze..., a jak jeszcze słodycze są truskawkowe, to już jesteśmy na najlepszej drodze do szczęścia.

Mam dziś dla Was przepis na prostą, truskawkową napoleonkę. 

Co nam będzie potrzebne?
 - duże opakowanie gotowego ciasta francuskiego,
 - 0,5 litra mleka,
 - 6 żółtek,
 - 15 dag cukru pudru,
 - 4 łyżki mąki ziemniaczanej,
 - cukier waniliowy,
 - 25 dag truskawek (ja akurat miałam w domu mrożone i ich użyłam, ale przez to masa trochę mi się rozpłynęła więc polecam świeże).


 Ciasto rozwinąć, przeciąć na pół i na pergaminie, w którym było zawinięte, ułożyć na blasze do pieczenia. Piec na rumiano 25 minut w 200 stopniach sprawdzając czy za bardzo się nie przypieka lub za bardzo nie wyrasta. Poczekać aż wystygnie.

Mleko zagotować. Żółtko utrzeć z cukrem pudrem i cukrem waniliowym. Wymieszać z mąką ziemniaczaną i wlać 0,5 szklanki gorącego mleka. Masę żółtkową wlać do reszty gorącego mleka i mieszając gotować na małym ogniu aż masa zgęstnieje. 

Truskawki zmiksować i wymieszać z wystudzoną masą. Jeden placek posmarować, przykryć drugim i lekko docisnąć. Ciasto odstawić do lodówki, aby masa całkowicie zastygła.


Tak jak wcześniej pisałam, ja dodałam zmiksowane mrożone truskawki i wyszły one mocno płynne więc i rozwodniły mi krem, który potem lekko powypływał mi bokami, ale większego znaczenia to nie miało, bo ciasto zniknęło dosłownie w parę minut.
Zachęcam do spróbowania, bo jest naprawdę proste w wykonaniu, a pyszne.
Smacznego!!!

piątek, 5 czerwca 2015

Mazurskie Spotkania Blogerów - sponsorzy.

Sponsorów na Mazurskich Spotkaniach Blogerów miało być niewielu. Jak zapewniały organizatorki, miało być ich można zliczyć na palcach jednej ręki. Może to i prawda, ale na pewno nie chodziło im o standardową, ludzką rękę. Ze spotkania wróciliśmy obładowani jak osiołki, co było tym bardziej problematyczne, że byliśmy z dwójką potworów i, że nie jechaliśmy bezpośrednio do domu, tylko zostawaliśmy jeszcze dwa dni na Mazurach. Z tego też powodu prezenty od sponsorów najpierw przeleżały swoje w szafie w pensjonacie, a potem odczekały na swoją kolej w domu... Ale jak już się do nich dobrałam, radochy miałam co nie miara. Także teraz pora na przedstawienie ich tutaj.

Sponsorzy:

AWM - naklejanki


Ziołolek - zestaw kosmetyków


Sublimacja24 - kubki i smycze


Soraya - zestaw kosmetyków


Sielski Box - torby


FM Group - kawy


Plus dla skóry - zestaw kosmetyków


Equilibra - szampon, mydełko, próbki


Sotin Polska - miniaturki płynów


Oillan Baby - zestaw kosmetyków


Tron - nocnik jednorazowy


Jak widzicie, jest tego całkiem sporo. Wiadomo, nie po prezenty jedzie się na takie spotkanie, ale bardzo miło się je otrzymuje, zwłaszcza, że tak jak już wspomniałam, miało ich być naprawdę niewiele.

Dziękuję jeszcze raz organizatorkom, sponsorom i patronom oraz przede wszystkim uczestniczkom za naprawdę miłe spotkanie.

środa, 3 czerwca 2015

Takie dni...

Niewątpliwie, dzieci dają nam się ostatnio we znaki. Fifi ma swoje fochy znienacka i nie wiadomo o co, a Zosia cierpi na lęki separacyjne. Gdy nie ma humoru, nie mogę się od niej oddalić nawet na chwilę, nie ważne czy jest to dzień czy noc. Jesteśmy tym zmęczeni, czasem narzekamy, marudzimy czy się wkurzamy, ale nadal mamy chęci i zbieramy siły, bo mamy nadzieję, że wcześniej czy później to minie.

Ale zdarzają się takie dni, kiedy jestem w stanie im wszystko wybaczyć, kiedy nic nie jest w stanie popsuć nam humorów, gdy nawet niepokorność Filipa czy darcie japki Zosi nie wyprowadza nas z równowagi. Króluje spokój, radość, rodzinność. Taka była ostatnia niedziela, która z deszczowej przemieniła się w trakcie dziecięcej drzemki w słoneczną i aż kusiła na spacer. Tak kusiła, że skusiła. 13 kilometrów piechotką, z dwoma wózkami, lody, park, plenerowe karmienie, Starówka, dla mamy kwiaty, dla Filipka soczek. Uwielbiam te nasze spacery, bo i dzieci mają atrakcje, a i my możemy sobie porozmawiać, bo w domu z tym różnie. Oczywiście Zosia troszkę pokrzyczała, Fifi pouciekał, ale co to dla nas.


Takim dniem był też poniedziałek. Dzień Dziecka. Miły, spokojny, mieliśmy interes udać się do Galerii, co to dla nas, 3 kilometry w jedną stronę, przecież nie będziemy się wygłupiać samochodem. Poczłapaliśmy piechotką, a po drodze zahaczyliśmy o bazarek. Truskawki, młode ziemniaczki, koperek. Lubię ten nasz targ i naszego ulubionego sprzedawcę. Teraz piękna pogoda, będziemy się wybierać częściej. A że byłam śpiąca, bo noc nieprzespana, że Fi spektakularnie odmówił kolacji... Tego pamiętać nie będziemy, będziemy pamiętać słońce, śpiewającego Filipa, Zosię pierwszy raz na spacerze bez kocyka.


Wtorek, zakupy, Dzień Dziecka w żłobku, dzień aktywny, pełen wrażeń i atrakcji. Upalny dzień. Jasne, że Filip wymagał więcej uwagi niż inne dzieci. Oczywiste, że Zosia dała super koncert, jak tylko weszłam do wanny. Ale już jutro, gdy będę o tym opowiadać znajomym, to opowiem tylko o świetnie spędzonym dniu, o super imprezie dla dzieci i rodziców, a widok Filipa goniącego za bańkami i Zośki w wózku z gołymi syrkami będzie mi stawał przed oczami na samo wspomnienie.


To są właśnie takie dni. Męczące, aktywne do granic możliwości, dni, które kończą się zawsze zarytą głową w poduszkę. Ale w te dni, gdy już zapanuje cisza, patrzę na moje śpiące dzieci i zapominam te wszystkie gorsze rzeczy, które się zdarzyły. Pamiętam tylko ich uśmiechy, bo przecież one są najważniejsze. Fi nie jest zbuntowanym dwulatkiem, a moim słodkim bobasem, a Zosia nie kojarzy mi się już z pokrzykiwaniami i nieprzespanymi nocami, a z radosnym śmiechem, którym się zanosi, gdy widzi moje głupie miny. Wtedy właśnie najbardziej czuję, że jest cholernie warto, warto czasem znieść troszeczkę więcej, żeby w zamian dostać to wszystko. To właśnie w takie dni tworzą się nasze wspomnienia, do których będziemy wzdychać za rok, dwa, dwadzieścia...


poniedziałek, 1 czerwca 2015

Moje marzenie na Dzień Dziecka...

Ostatnio w internecie podniósł się szum, bo ktoś śmiał głośno powiedzieć, że ma czasem zwyczajnie dość swoich dzieci. Wyrodna, zła, niekochająca... Pewnie, łatwo powiedzieć. Nie mam pojęcia, kto głosi takie sądy, bo na pewno nie inna matka. Nie matka, która od dwóch lat nie przespała w całości nocy, a noce z jedną pobudką może zliczyć na palcach jednej ręki. Nie matka, która w spokoju poleżeć mogła, gdy była w szpitalu przed urodzeniem pierwszego dziecka. Nie matka, która nawet na moment nie może przestać myśleć, planować, organizować, bo nikt inny za nią tego nie zrobi. 

Wiecie, ja kocham swoje dzieci. To najsłodsze istotki na świecie i najlepsze co mi się w życiu przydarzyło. Mam wrażenie, że gdy ich nie było, życie przelatywało mi między palcami, że marnowałam niepotrzebnie czas. Uwielbiam ten ciągły bieg, jestem z siebie dumna, że mimo przeciwności, daję sobie radę, ale nie oszukujmy się, to jest ciężka praca, praca, która bez odrobiny urlopu staje się męcząca..., nawet bardzo.

Dziś Dzień Dziecka, a ja nie wiem, jak sprostam. Spałam dwie godziny, od 24 do 1 w nocy, potem długo, długo nic i godzinka z dzieckiem przy biuście od 6 do 7. A to nie pierwsza taka noc. Mimo, że codziennie kładę się z nadzieją, codziennie jest coraz gorzej. Zośka uznała, że spanie jest dla frajerów, nie tylko w nocy, ale i w dzień. Zmęczona jęczy, kwęczy, marudzi, ale zasnąć nie chce. Drzemeczka maks 20 minut to ostatnio norma. Nawet na spacer nie pomaga. Mam nadzieję, że to minie, ale z dnia na dzień jestem coraz bardziej nieprzytomna.

A Fifi?
Fifi jest kochanym dzieckiem, chodzi i powtarza "Koa ci" (Kocham Cię w jego języku), rozdaje buziaki, przytula się. Nawet dopisuje mu apetyt. Może trzeba się czasem za nim nachodzić, żeby zjadł, ale jak miska kaszy ginie w małej paszczy, to mi aż serce rośnie. Aż do czasu, gdy coś w niego nie wstąpi, póki na coś się nie uprze, nie wymyśli sobie czegoś. Wtedy wstępuje w niego mały, wredny bachorek. 

Na basenie, wyszedł szczęśliwy, dał się powycierać, siedział grzecznie, potem sam sobie włoski suszył, ja go ubierałam. Aniołek. Aż w pewnym momencie zobaczył otwartą szafkę. Po mokrej podłodze, między nogami ludzi, leci na złamanie karku, w ostatniej chwili go złapałam zanim przyciął komuś rękę trzaskając. Rzuca się, wierzga, posadzony na ławce wali głową w ścianę, ryczy, ludzie się patrzą, nie można go na moment puścić, a przecież rzeczy pochować, szafkę zamknąć. Ale w końcu się udaje, wychodzimy z szatni. Ale tam kolejne drzwi, kolejne wierzgi, głową w parapet, potem leży jak długi na ziemi, ciągnie się, wiesza na mnie, a mi brak siły. Gdy w końcu M. z Zośką kończą swoje basenowanie, zmęczona wciskam mu wyjca. Wstyd, bezsilność, chęć zamknięcia się w domu przed spojrzeniami mam "grzecznych dzieci" i komentarzami.Chciałam po dobroci, z uczuciem, czułością. Miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej...
Wracamy do domu, wszystko mija, ja zapominam, wypuszczamy się na spacer wózkiem, ale Fi się nudzi, puszczam go na chwilę w parku, przecież on taki grzeczny, kochany syneczek mamusi... No i chyba nie muszę mówić, co się dzieje dalej... A w żłobku podobno taki grzeczny... i na spacery chodzi spokojnie, trzymając się wózka...

Staram się, nastawiam pozytywnie, wstaję po nieprzespanej nocy, rzucam się w wir zajęć, żeby nie myśleć o zmęczeniu, żeby nie paść popołudniem i nie marnować czasu, zabieram towarzystwo na spacer, mimo, że sama ledwo powłóczę nogami. Połykam od czasu do czasu proszka przeciwbólowego, uderzeniowe dawki magnezu, bo ręce ze strasu chodzą, jak pijakowi. Siadam po turecku, biorę dwa głębokie wdechy i gromadzę pokłady cierpliwości. Tłumaczę, tłumaczę, tłumaczę. Przytulam, kocham, dbam, żeby nazajutrz znów przeżywać swój Dzień Świstaka. Zbieram w sobie wszystkie siły, żeby zorganizować nam jakoś czas, wycieczki, zabawy... Ale czasem mam zwyczajnie dość...

Dziś Dzień Dziecka. Ja też jestem czyimś dzieckiem. Wiecie co mi się marzy z tej okazji? Jeden dzień dla siebie. Cały dzień i cała noc... Wiecie co bym wtedy zrobiła? Posprzątałabym spokojnie dom, zrobiła pranie, dobry obiad, może podgoniłabym pracę, wszystko w ciszy i bez pokrzykiwania Zofii albo Filipa pod nogami. Wieczorkiem nadrobiłabym zaległości internetowe i na koniec w końcu bym się wyspała... A rano znów obudziłyby mnie dzieci, a ja wróciłabym do tego, co tak naprawdę kocham... Do pracy na trzy etaty...

PS.
Prawda jest taka, że to wszystko normalne, że tak się zdarza, że macierzyństwo to sinusoida. Nie ma się czego wstydzić. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Teraz jestem niewyobrażalnie śpiąca i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że dziś się wyśpię, a wtedy wszystko będzie łatwiejsze. A na razie czas spiąć pośladki i zorganizować dzieciom ich Dzień Dziecka, bo moje marzenie, to tylko marzenie... nierealne.