piątek, 30 października 2015

Kosmetyczne odkrycia czyli co na szybkie wyjście...

Nie ma co się oszukiwać, odkąd jestem mamą, mam mniej czasu na wyszykowanie się na wyjścia. Ale też nie lubię wychodzić z domu zaniedbana, delikatny, szybki, ale makijaż musi być. Cały czas szukam kosmetyków doskonałych, wiele różnych przewija się przez moją kosmetyczkę, wiele pomijam milczeniem, wiele odkładam na bok, ale są też takie, które mnie zaskakują, które potem wracają, albo pozostają tymi jedynymi, ukochanymi.

Tak było bardzo długo z podkładem pod makijaż. X lat temu dostałam od mamy jeden taki, znanej marki i trwałam przy nim co by się nie działo. Z czasem, gdy zaczęły pojawiać się zmarszczki, niedoskonałości, ale i zaczęły zmieniać się moje wymagania, coś przestało mi pasować. Ukochany podkład przestał spełniać moje oczekiwania. Jednego razu, przez przypadek, pani w drogerii wcisnęła mi próbkę podkładu Diora i przyznam, że się zakochałam. Akurat urodziła się Zosia, potrzebowałam o siebie zadbać więc się skusiłam. Myślałam, że nic lepszego nie znajdę. Ale cena skłoniła mnie jednak do poszukiwania. I trafiłam na Loreal True Match. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że w niektórych aspektach jest nawet lepszy od Diora. Może nie trzyma się tak długo, ale za to jest wiele tańszy. Super się rozprowadza i nie zostawia efektu maski. Dobrze dobrany pozostaje niemal niewidoczny, ale jednocześnie przykrywa wszystkie niedoskonałości. Na codzienny makijaż jak znalazł.  Nie powiem, chętnie wypróbuję inne, ale jeśli nie będzie mi się chciało szukać, na pewno sięgnę po ten właśnie. 


Ale żeby podkład dobrze się układał na twarzy niezbędne jest dobre nawilżenie i wygładzenie skóry. Do tego celu ostatnio służy mi krem Soraya Ideal Effect na dzień i na noc. Bardzo delikatny, aksamitny, ładnie się rozprowadzający i szybko wchłaniający. Jak dla mnie całkiem niezły, myślę, że będzie powracał na moją półkę pod lustrem, bo pięknie na niej wygląda, a do tego ślicznie pachnie. 

A co, gdy pod oczami aż odbija się zmęczenie i nieprzespane noce? Oczywiście, ja używam kremu, ostatnio był to Pose, ale obecnie testuję nowy, jeszcze nie zdradzę jaki. A na krem korektor. Jakiś czas temu trafiłam na Grashka. Nie powie, idealny nie jest, ale na odpowiedni krem spełnia swoją funkcję. Rozjaśnia cienie i troszkę tuszuje worki pod oczami, nieźle kryje, a do tego ma jasny, rozświetlający kolor. Niestety, gdy skóra pod oczami jest zbyt sucha, trzeba się troszkę się natrudzić, żeby nie zbierał się w zmarszczkach, o ile ktoś je ma. Sprawdza się też znakomicie na inne niedoskonałości na twarzy.

Szybki makijaż, to ostatnio dla mnie przynajmniej tusz i kredka do oczu. Tej ostatniej jestem wierna od bardzo dawna i chyba nie mam na razie ochoty jej zmieniać. Lovely, bo o niej mowa, jest miękka, łatwo się nią robi kreski, nawet wewnątrz powieki, tak, jak ja. Kredka posiada w skuwce temperówkę, ale ja jej nie używam, bo strasznie się brudzi, nie można potem swobodnie jej schować do kosmetyczki. Do tego jest dostępna w Rossemannie za naprawdę niewielkie pieniądze.

A tusz? Podobnie, jak z podkładem, do niedawna byłam wierna jednemu i tylko jednemu, ale postanowiłam poeksperymentować. Obecnie trafiłam na Astor Big and Beautiful Boom. Całkiem fajna, pogrubiająca maskara. Nawet jedno pociągnięcie podkreśla oko. Super sprawa właśnie do szybkiego makijażu, gdy ma wystarczyć tylko kredka i tusz. Na pewno do niego jeszcze powrócę. 

A na koniec moje ostatnie odkrycie. I nie chodzi mi w tym momencie o markę, mam na myśli produkt. Suchy szampon. Nie wiem czy ten konkretnie jest dobry, bo nie próbowałam innych, ale sama idea mnie zachwyciła. Bo która z nas nie musiała nagle wyjść, a tu na głowie coś nie teges. No właśnie. A tutaj psiku, psiku, wycieramy ręcznikiem, czeszemy i biegniemy. Może nie na wielkie wyjścia, ale na popołudnie u teściów, którzy zaprosili w ostatniej chwili, jak znalazł. 

A Wy? Macie jakieś swoje odkrycia? Jakieś kosmetyki Was zaskoczyły? A może coś mi polecicie co usprawni codzienne robienie się na bóstwo? No i czy w ogóle podoba Wam się pomysł na takie posty?


środa, 28 października 2015

Zosia i Filip 2015: 43/52, 44/52.

Co tu dużo gadać, jesień przyszła, trzeba się ubierać na cebulkę, każde wyjście z domu to przygoda. Zebrać wszystkie manatki, ubrać dzieci, ubrać siebie, wszystko załadować sobie na plecy, nie spocić się przy tym, wyjść bez ryków i awantur, to graniczy z cudem. Ale jak już się udaje, to cieszymy się z tego jak z cudu i korzystamy ile wlezie zanim znów wrócimy do domu i wszystko z siebie pościągamy. A w domu, jak to w domu, z dwójką bywa wesoło, tak wesoło, że czasem koło 21 padamy jak muchy.

43. tydzień...
... to trochę zwyczajnej załatwianiny, ale też troszkę wycieczek z dzieciakami. Odwieczny problem, jak ubrać niemowlaka, żeby go potem było łatwo rozebrać w sklepie, a potem ubrać, jak będziemy wychodzić. I jak to wszystko ogarnąć i nie zepsuć wyżej wymienionemu humoru. Zośka, jak widać, troszkę znudzona akrobacjami, ale piżamka dla Filipka została zakupiona.


A Fifi w końcu dorósł do doceniania uroków jesieni. Zbiera liście, kasztany, znosi do domu, cieszy się jak głupiutki. Trajgoli przy tym jak najęty. W domu czasem ciężko wcisnąć choć jedno swoje słowo, bo opowiada, opowiada i opowiada.

44. tydzień
...to super imieniny Filipka. Spodziewaliśmy się tylko dziadka, a przyszła i babcia (a miała pracować), zupełnie niezapowiedzianie pojawiła się moja ciocia z moją siostrą cioteczną (dobrze, że dzień wczesniej upiekłam sernik), wcześniej dzwoniła moja babcia i pierwszy raz rozmawiała z Fifim przez telefon, no i chrzestni zadzwonili czyli moja siostra i brat M. Jednej osoby zabrakło, ale tego się spodziewałam. Nie powiem, jest mi do dziś przykro, ale chyba powinnam już przywyknąć.


Pogoda była różna, więcej padało i wiało niż było ładnie, ale akurat w wyborczą niedziele zrobiła się piękna, złota jesień. Żal było nie skorzystać i nie przejść się spacerkiem z dzieciakami, a przy okazji spełnić obywatelski obowiązek. Fifi jak zwykle człapał swoim tempem, pozował do zdjęć i zbierał artefakty, ale jakoś nam się udało. A popołudniem działeczka. Nawet Zofia odpuściła na ten dzień atrakcje samochodowe. Nasze małe Słoneczko.

A jak u Was jesień? Cieszycie się z niej czy macie dość? Podobno jeszcze dwa tygodnie ma być tak pięknie, a potem? Potem to my jedziemy na Mazury i znając moje szczęście to będzie zimno i będzie lało...

poniedziałek, 26 października 2015

Pomyłka...

Ostatnie dwa tygodnie były dla naszej rodziny dość ciężkie. Można powiedzieć, że razem z mężem chodziliśmy troszkę z uśmiechem na siłę przyklejonym do twarzy. Niby staraliśmy się myśleć pozytywnie, dobrze się bawić jak zawsze, zachowywać się tak, jakby nic się nie działo, ale coś tam w środku wiecznie siedziało. Ja widziałam, że M. się stresuje, on widział, że ja już w głowie układam sobie plan działania, nikt nic nie mówił, żeby się nie nakręcać, ale czuć było, że coś wisi w powietrzu.

A co się stało?
Ano, dwa tygodnie temu Szanowny Małżonek wybrał się na badania kontrolne do lekarza medycyny pracy. Jak zwykle to bagatelizował i pewnie zrobiłby je sobie na szybko w jednym z lokalnych przychodnianych molochów, płacąc co nie co i wychodząc bez badań, a z podpisanym kwitkiem. Niestety, kolejki były ogromne, jemu się śpieszyło więc zaczął kombinować i trafił do lekarza w jednym z okolicznych, małych miasteczek. Wszystko pięknie, ale zdjęcie płuc zrobić kazali i właśnie to zdjęcie okazało się być powodem naszych zmartwień. Otóż na zdjęciu coś wyszło. Dokładnie "coś", bo lekarz medycyny pracy nie potrafił mu powiedzieć co i skierował do pulmonologa. Nie przejęliśmy się tym zanadto, ale już następnego dnia M. pędził do pediatry naszych dzieci, która jest zarazem pulmonologiem. Pośpiech oczywiście był spowodowany potrzebą posiadania papierka, a nie troską o zdrowie. Gdy jednak pani doktor z niepokojem popatrzyła na zdjęcie, orzekła, że coś jest, ale ona dokładnie to nie wie, nie chce snuć domysłów, lepiej pójść do przychodni, obfotografować się dokładniej, zrobić badania i nastawić się na ewentualne leczenie, coś w nim zaczęło drgać... a zaraz potem we mnie. Oczywiście pognał zaraz do tej przychodni, gdzie usłyszał dokładnie to samo, zrobił sobie zdjęcie i zaczęło się dla nas czekanie na odbiór i następną wizytę.

Chyba nie muszę tłumaczyć, jakie myśli kłębiły nam się w głowach. M. przestał chodzić na siłownię, dopiero potem się przyznał, że lekarz mu na wszelki wypadek zabronił póki się coś nie wyjaśni. Ja przed snem snułam wizje, jak to będzie, gdy okaże się, że potrzebne jest leczenie, jak my sobie sami poradzimy, jak damy sobie radę ze zwykłą codziennością, którą od zawsze dzielimy na dwoje. Bałam się, jak cholera bałam się o męża, który na co dzień okropnie mnie wkurza, bałam się o ojca moich dzieci, a najgorsze jest to, że widziałam, że i on się boi. Nie przyznał się do tego, ale ja to widziałam i jeszcze bardziej mnie to niepokoiło. To były stresujące dni.

Aż przyszedł dzień wizyty i wszystko się wyjaśniło. Na zdjęciach nic nie wyszło. Tamto poprzednie było źle zrobione. Dopiero wtedy z M. zeszły emocje, wyklinał pod niebiosa lekarza, który nam zafundował taki zastrzyk adrenaliny. Powiem szczerze, to co przeżyliśmy... nie życzę tego nikomu. Taka pomyłka, a może kosztować tyle nerwów. Ale swoją drogą, dobrze, że lekarze tak się zachowali, że nie brnęli w coś, czego de facto nie było, tylko zlecili powtórne badanie, bo i takie przypadki się zdarzają. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Można nawet wyciągnąć z tego pewien plus... pani doktor, która przekazywała mężowi dobre wiadomości, zaleciła też mu pewnie badania, tak na wszelki wypadek. Bo wiecie, troszkę duży mężczyzna, łatwo się męczy, jest nerwowy... trzeba to skontrolować. Ja już od dawna trułam mu nad głową o te badania, ale mnie nie słuchał. Teraz, po tych dwóch tygodniach, chyba da się przekonać. Coś chyba do niego dotarło. Bo warto o siebie dbać, jeśli nie dla siebie samego, to dla rodziny, dla dzieci. On musi być silny, zdrowy, żywy... Dla nas... Trochę to egoistyczne, ale taka jest prawda.

A pamiętacie historię mojej choroby? Pierwszy lekarz już mnie kładł do szpitala, operował, szprycował jodem, dziecko kazał trzymać z daleka... A ja nadal karmię, wyniki mam coraz lepsze, do szpitala się nie wybieram, a do tego ostatnia wizyta u pani doktor niesie nadzieję, że może, może, to nie jest to na co wygląda, że może za jakiś czas nawet uda się odstawić leki... To oczywiście tylko nadzieje i to odległe, ale to pokazuje, że warto się konsultować, nawet, gdy jest źle, bo może wcale tak źle nie jest...

środa, 21 października 2015

Dokąd tupta nocą jeż?

Zawsze mnie śmieszył obrazek rodziców zepchniętych na skraje łóżka, gdy dzieci rozciągają się w całej swej okazałości na środku. Nocne wędrówki, roszady wydawały mi się w opowieściach mocno przekoloryzowane. Niewyspanie i sposoby na walkę z nim... e tam, przecież zawsze jakoś to dziecko się odłoży i człowiek wyśpi się godnie w swoim łóżku.

Śmiałam się, to mam. Zaczęło się także i u nas. W zasadzie zaczęło się zaraz po pojawieniu się w naszym życiu Filipa, ale teraz zaczyna nabierać kształtów wcześniej przeze mnie wyśmiewanych. Gdy zobaczyłam dość sporych rozmiarów Pana Tatusia upchniętego w łóżku obok Filipa, z wbitymi w plecy barierkami, wiedziałam, że to już. Trwa już od dawna, ale dopiero ten widok mi to uświadomił.

Dość długo broniliśmy się przed rewolucyjnymi zmianami. Fifi nam to troszkę ułatwiał, bo nie bardzo pałał chęcią przytulania, wiszenia na matce, nie żądał spania w komplecie. Owszem, czasem go do siebie brałam, bo budził się w nocy tryliardy razy i tak mi było wygodniej. Musieliśmy zrezygnować z niektórych zwyczajów sypialnianych, takich jak żarcie paluszków i czytanie książek w łóżku, ale spaliśmy, jak Pan Bóg przykazał, we dwoje, czasem we troje, z pobudkami, ale przecież mieliśmy dziecko, to normalne, że coś się zmienia.

Wędrówki zaczęły się wraz z ciążą i wyemigrowaniem Filipa do pokoju obok. Wtedy wędrowałam tylko ja. Do łazienki, do Filipa, do kuchni, do łazienki, do Filipa, do łóżka. I tak co noc, i tak całymi nocami. Potem urodziła się Zofia i doszedł jeszcze jeden cel wędrówek. No i Fifi zaczął od czasu do czasu do nas zaglądać. Po trzech miesiącach, Zofia zaczęła wymagać więcej uwagi i wtedy właśnie Tatuś, a prywatnie mój Mąż wyczołgał się ze spaniem do salonu, a co za tym idzie zwaliłam na niego również wędrówki do Filipa, gdybym ja była akurat przyczepiona do Zosi. Wędrowałam zatem ja, wędrował Mąż, wędrowała Zofia z łóżeczka do łóżka, a z czasem zaczął wędrować nawet i Filip. Na chwilę obecną wędruje każdy, w każdym kierunku, no, może z wyjątkiem Zofii, która zwykle wędruje już koło 23-24 do mojego cycka i tam już zostaje. Pewnie niedługo i to się zmieni, bo Zośka robi się coraz bardziej mobilna. Póki wędrówki odbywają się w ciszy i dzieci się omijają, nie sprawia to większych kłopotów. Oprócz niewyspania, naszego oczywiście, bo włóczykijom raczej energii to nie odbiera. Czasem jednak całe stado ląduje u mnie w łóżku i wtedy opanowanie i uśpienie towarzystwa, to już zadanie z gwiazdką. Ale to zdarza się dość rzadko.

Najczęstszy scenariusz wygląda tak. Ja z Zofia na łóżku póki nie zaśnie. M. z Filipem, czyta mu książkę. Ja z Filipem na jego łóżku póki nie zaśnie. Ja z Zofią na łóżku. Filip z Tatą na kanapie w salonie. Tata z Filipem na jego łóżku. A nad ranem dowolność. Ja z Zofią lub ja z Filipem lub ja z dwójką, a czasem nawet z trójką. Oczywiście w przerwach między wycieczkami, każdy okupuje swoje posłanie, za wyjątkiem Zofii, która, jak już się do mnie przyklei, tak zostaje do rana. To ja czasem jej uciekam. W między czasie jeszcze parę wycieczek w celu nakrycia, zajrzenia, utulenia. I wiecie co, raz na jakiś czas coś się we mnie zbuntuje i próbuję z tym walczyć, ale źle się to kończy. Mój bunt powoduje dziecięcy bunt, a to w środku nocy nie jest wskazane więc odpuszczam. W końcu ja też, gdy byłam mała migrowałam do babci albo do rodziców. Co w tym złego. Kiedyś pewnie minie albo będzie się zdarzać rzadziej. Ważne, żeby uszczknąć sobie choć troszkę snu, nie ważne w jakiej konfiguracji. Bo matka niewyspana, to matka zła, rozkojarzona, a to niedobrze. Mam tylko takie marzenie... wielkie łóżko, bo moje jest duże, ale na takie stado przydałoby się większe. Może wtedy nie byłabym taka połamana co rano.


A swoją drogą, uwielbiam poranki, gdy wszyscy wylądują razem w wyrku i mogę z dzieciakami powylegiwać się w łóżku. Uwielbiam przytulanki i wygłupy. Kiedy nie musimy się śpieszyć, wszystko się wlecze własnym tempem. Takie poranki od dziecka kojarzą mi się ze Świętami, nie ważne, że za oknem deszczowy październik.

A jak jest u Was. Dzieci wędrują po nocach? A może od samego początku śpią z Wami?

poniedziałek, 19 października 2015

Chemia...

Nie jestem dobra w recenzjach, rzadko się na nie porywam. Nawet, gdy znajomi pytają o zdanie na temat książki, filmu czy czegoś innego, zazwyczaj ograniczam się do jednego zdania. Film, o którym dziś chcę napisać, nie da się jednak opisać jednym słowem czy zdaniem. Opinie się podzielone, niektórzy mówią, że jest to film doby, inni, że szmira. To jednak mało. Ja pokusiłabym się o słowo dziwny, ale nierealny a prawdziwy zarazem. Na pewno nie pozostawi nas bez emocji.

My wybraliśmy się do kina w ostatni piątek. Pierwsze wyjście od bardzo, bardzo dawna i od razu taka petarda. Ale prawda jest taka, że chciałam się tak trochę masochistycznie zmasakrować. Bo właśnie to robi film Chemia z kimś, kogo temat raka piersi i odchodzenia bliskiej osoby dotyczy bardzo mocno. Mi osobiście pozwolił troszkę w głowie poukładać, przerobić coś jeszcze raz, popatrzeć z boku na sytuacje, które do tej pory starałam się wymazywać z pamięci. Taka terapia. Wyszłam do kina spłakana, ale i pełna pozytywnej energii.


Chemia to film o miłości. O miłości i chorobie, o odchodzeniu, o radzeniu sobie z odchodzeniem z różnych perspektyw. O walce, macierzyństwie, rodzicielstwie. Film o życiu. Jest przede wszystkim o życiu. Bo takie historie się zdarzają, są obok nas na co dzień. Gdy film się skończył potrafiłam powiedzieć mężowi tylko tyle, że właśnie tak to wygląda, bez ściemy, właśnie tak.  Nie jest łzawy, nie roztkliwia, ale uderza i dotyka. Jest przerysowany, ale takie właśnie jest życie w towarzystwie choroby i jest w tym wszystkim niesamowicie prawdziwy.
I muzyka... Przejmująca muzyka, której od piątku słucham i za każdym razem łzy stają mi w oczach. Film wprowadził mnie w nastrój, z którego długo chyba nie wyjdę. I nie jest to wcale smutek, raczej docenienie tego co mam. Bo zmusza do myślenia, oj zmusza.

Ktoś z Was widział Chemię? Zastanawia mnie Wasze zdanie, bo wiem, że są podzielone i ciekawi mnie, jak bardzo moje zdanie różni się od zdań innych. 

 Zachęcam również do wsparcia Fundacji Rak 'n' Roll.


piątek, 16 października 2015

Polityka prorodzinna w wykonaniu pewnej znanej instytucji...

Jak pewnie każdy, kto miał do czynienia z szacowną instytucją odpowiedzialną za wypłaty zasiłków wie, że z nimi nie ma żartów, że czekają tylko na najmniejsze niedociągnięcie, na najmniejsze potknięcie, na najmniejszy błąd. Och, wtedy to już nie ma przeproś, nie ma tłumaczeń, nie ma wybaczenia, albo pogodzimy się z orzeczeniem szacownej instytucji albo wylądujemy w sądzie. Instytucja jest państwem w państwie, ma swoje prawa, z nikim się nie liczy, nikogo nie szanuje, jest dinozaurem w naszym, szybko rozwijającym się świcie. A niestety od instytucji bardzo wiele w naszym życiu zależy, zwłaszcza, jeśli chodzi o finanse. Ja niestety wpadłam w pułapkę instytucji i miałam dwa wyjścia. Albo spuścić głowę i pogodzić się z faktami, albo nie odpuścić i spotkać się z nimi w sądzie. Wybrałam drugą opcję.

U mnie rozbiło się o przeoczenie terminu o przyznanie dodatkowego zasiłku macierzyńskiego. Sprawa dotyczyła chyba dwóch dni. No i co, no i nic. Według instytucji przepadło, moja wina, nie należy się, mogę się pożegnać z pieniędzmi. I nie jest ważne, że minęło dopiero trochę ponad 4 miesiące, a mi należy się rok. Według nich, nie należy się i już. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że swoimi sprawami nie zajmuję się ja, osobiście. Ja , jako że w trakcie macierzyńskiego zobowiązałam się nie pracować, wszystkie swoje sprawy powierzyłam mężowi i księgowej, i to właśnie oni, a w zasadzie księgowa, tego terminu nie dotrzymała. Tłumaczyła się, że program jej nie podpowiedział, że powinna to załatwić, najwyraźniej będzie musiała pomyśleć o zmianie programu na coś bardziej profesjonalnego (http://finka.pl/). Próba poradzenia się pracownicy instytucji, pani w okienku, która z założenia powinna być dla nas, a nie my dla niej, skończyło się tym, że zostałam wprowadzona w błąd, doradzono mi coś, co i tak nie miało racji bytu, zostało odrzucone i przepadła mi szansa odwołania, mogłam skierować jedynie sprawę do sądu. Tutaj jednak wolałam zaufać profesjonalistom.

Nie wiem, jak zakończy się moja sprawa, toczy się już 6 miesięcy, jedna sprawa już była, czekam na kolejną. Zasiłek oczywiście jest zawieszony. Ja mam za co żyć, firma działa, nie została zawieszona, jak było mi radzone swego czasu, ale strach pomyśleć co, gdy te pieniądze są dla kogoś bardzo ważnym elementem domowego budżetu. A znam różne przypadki. Jednej pani instytucja zakwestionował zatrudnienie, ponieważ według nich było fikcyjne, bo nikt nie zatrudniłby kobiety w ciąży. A wiem, że to z fikcją nie miało nic wspólnego. Kobieta została bez grosza przy duszy. A u nas? Gdy byłam w ciąży, na zwolnieniu, nachodzili moich pracowników, wypytywali czy aby na pewno nie bywam, nie pracuję, szukali haka. Nie znaleźli. Ale dwa dni spóźnienia wystarczyło, by uprzykrzyć mi życie. Podobno kobietom należy się roczny macierzyński... Ale już nie wtedy, gdy w natłoku obowiązków przy dzieciach, zapomni o jakiś kwitach.

Jeśli miałabym radzić coś komuś, kto znajdzie się podobnych tarapatach. Nigdy, przenigdy nie idźcie do instytucji po poradę. Wprowadzą Was w błąd, prosto na minę. I wiem to nie tylko z własnego doświadczenia. Mi kazali pisać odwołanie do sądu, który nie istnieje. Odwołanie z miejsca trafiłoby do kosza, a mój termin by przepadł. A rada, żeby pisać wnioski o macierzyński w ratach? To też od pani z okienka. O zawieszaniu działalności firmy, zwalnianiu pracowników nawet nie wspomnę, bo ich nie posłuchałam... Więcej kwiatków opowiadał mi prawnik. On dość często zmaga się z problemami ludzi, którzy przez zbytnie zaufanie do instytucji wylądowali w sądzie.
I każde pismo odwoławcze niech pisze prawnik. Wystarczy jedno niefortunne sformułowanie i leżycie. To samo w sądzie, trzeba się gryźć w język, bo jedno źle wypowiedziane zdanie może wpłynąć na końcowy efekt. Lepiej powierzyć swój los w ręce kogoś, kto się na tym zna niż potem płakać.

Mi teraz pozostaje wierzyć, że w sądzie sprawy potoczą się po mojej myśli i będę miała powód, by choć trochę zmienić zdanie na temat polityki prorodzinnej w naszym kraju. Teraz dla mnie to dno. I jedna pani z drugą panią mogą się w telewizji licytować co to mi dadzą, ja im nie wierzą. Moje dzieci nic od szanownego państwa nie dostają, nie należy im się, i dobrze, ja nic nie chcę. Ale ten cholerny zasiłek nie wziął się z nieba, to są moje odkładane pieniądze właśnie na ewentualność urodzenia dziecka i do jasnej cholery, on mi się należy... Nie zależnie od terminu składania kwitka. To tak, jakby komuś instytucja odmówiła wypłaty wypracowanej emerytury, bo o dzień się spóźnił z wnioskiem...

środa, 14 października 2015

Zosia i Filip 2015: 41/52, 42/52.

Ostatnie dwa tygodnie w większości spędzaliśmy na korzystaniu z ostatnich chwil pięknej jesieni. Oczywiście nie wiedzieliśmy, że to ostatnie takie chwile i nadal mamy nadzieję, że pogoda jednak wróci, ale gdyby nie, to my będziemy mieli fajne wspomnienia.  Działka, spacery, wycieczki, to wszystko zajmowało nam czas. W sumie teraz przydało się parę dni słoty na pomieszkanie w domu.

41. tydzień
Udało nam się odwiedzić Kozłówkę, ZOO, pogościć się na działce, pospacerować po okolicy. W weekend było tak ciepło, że żałowałam, że nie wzięłam letnich butów, a jak patrzyłam na dzieci poubierane w czapki, to aż mnie poty zalewały. Fifi odkrył nowe super zajęcie, skakanie na trampolinie, a my wiemy, co będzie dobrym prezentem na urodziny. No i zapałał miłością do pozowania do zdjęć. Zofia natomiast chyba udowodniła wszystkim niedowiarkom, że włosy ma. Mało widoczne, ale są więc proszę jej nie pomawiać. Bierzcie lupę i podziwiajcie.


42. tydzień
To zosinkowe zagilanie i filipkowe fochy. Nie przeszkadzało nam to jednak wybrać się na ostatniego grilla w sezonie. Grill co prawda odbywał się na dworze, przez większą część czasu pod naszą nieobecność, ale my i tak najedliśmy się za wszystkie czasy. Siedzieliśmy sobie w ciepłej kuchni i oczekiwaliśmy tylko kolejnych dostaw. 
Ale, ale, nie obyło się oczywiście bez obchodu włości. Fifi skontrolował swoją willę, a Zosia zadbała o nasze roślinki. Wszystko jest w jak najlepszym porządku, można troszkę odsapnąć przez sezon jesienny, bo na wiosnę się zacznie.


A jak Wam minęły te piękne dni? Skorzystaliście z pogody? Jak myślicie, teraz to już tylko zima czy możemy liczyć na piękną jesień?


poniedziałek, 12 października 2015

Moje marzenia: dom...

Gdy byłam nastolatką, marzyłam, że kiedyś wyjdę za mąż, za wysokiego blondyna, będę miała dzieci, dwójkę, chłopca i dziewczynkę, że będę miała swoją firmę, dom pod miastem i duży samochód. Wtedy nawet miałam odpowiedniego kandydata, ale jak to z nastoletnimi związkami bywa, kandydat się zmył i marzenia trzeba było odłożyć na później. Na szczęście, na wszystko przychodzi czas i z czasem marzenia zaczęły się spełniać, plany zaczęły się realizować i można powiedzieć, że doszłam do etapu w życiu, gdy już naprawdę niewiele brakuje mi do celu. Nie znaczy to, że w pewnym momencie osiądę na laurach, bo to byłoby nudne. Zawsze dobrze jest iść dalej, rozwijać się, krok po kroku osiągać kolejne sukcesy. Coś zmieniać, coś doskonalić, coś dodawać. Wiecznie w ruchu, w wiecznym rozwoju. Tak chciałabym żyć...

Obecnie, mam męża. Może nie jest to wysoki blondyn, raczej przeciwnie. Czasem nie mogę na niego patrzeć, czasem mnie wkurza, ale jego sobie wybrałam i mam z nim dwójkę wspaniałych dzieci. Dzieci, Fifi i Zosia, najwspanialsze co mi się w życiu przytrafiło, moje największe szczęście, moje iskierki. Mam też firmę, może nie jeszcze taką, jaką widziałam oczami wyobraźni, ale niewiele jej do tego brakuje, niech tylko wrócę z macierzyńskiego. Domu nie mam, ale za to mam mieszkanie i środek transportu też mam. Nie jest źle, ale nam się marzy jednak ten dom. Wychowałam się w domku jednorodzinnym, z babcią w kuchni i dziadkiem na podwórku, z ciotecznym rodzeństwem za płotem, huśtawkami na drzewach, z kurami i królikami u wujka. Nie wyobrażam sobie, jak by miało wyglądać moje dzieciństwo w bloku, tak samo, jak teraz nie wyobrażam sobie dzieciństwa moich dzieci tylko tutaj, gdzie mieszkamy. Na szczęście, Zosia i Filip mają dziadków pod miastem i od czasu do czasu mogą zaznać, co to jest domek jednorodzinny.

Obecnie ten dom jest naszym celem, postanowiliśmy sobie, że go zbudujemy i będziemy do tego dążyć. Pewne kroki już powzięliśmy i czekamy. Czekamy na nieszczęsne warunki zabudowy, z którymi w danej gminie są drobne problemy, czekamy na decyzję o podziale gruntu i w końcu czekamy na odpowiednie dokumenty, żeby zacząć działać dalej. Projekt mamy wybrany, wizję mamy, ale jak wyjdzie z tą działką, okaże się pewnie w przeciągu tego miesiąca. Jesteśmy dobrej myśli, jeszcze nie było tak, że jak na coś się uparliśmy, to nam się nie udało, ale trzeba mieć wyjście alternatywne. A że jesteśmy zdeterminowani i na wiosnę chcemy ruszyć z budową, bierzemy też, choć nie powiem, z bólem serce, inną lokalizację. Już wstępnie się rozejrzeliśmy, chcemy również skorzystać z pomocy profesjonalisty, kogoś kto wyszukuje odpowiednie grunty pod dane inwestycje czy to prywatne czy też biznesowe (http://www.jestem-rentierem.pl/material/szukam-nieruchomosci/232), coś widzieliśmy, coś wiemy, czekamy. Ten dom jest naszym marzeniem i nie ukrywam, pewnym warunkiem, jaki sobie postawiłam, przed spełnieniem kolejnego, które chodzi mi po głowie od dłuższego czasu.


Tutaj, gdzie teraz mieszkamy, jesteśmy bardzo szczęśliwi. To mieszkanie, było moim pierwszym mieszkaniem, bo właśnie tutaj mieszkali moi rodzice, gdy ja się urodziłam. Potem spędziłam tu najpiękniejsze, nastoletnie i studenckie lata, tu zamieszkałam z M. i tutaj przyszły na świat moje dzieci (oczywiście w przenośni). Ale nie oszukujmy się, zaczyna się nam tu robić ciasno, a do tego wizja dzieciaków na podwórku. No i tak jak pisałam na początku, chcemy się rozwijać, chcemy, by coś się działo, żeby było ciekawie.

A jak jest u Was? Macie jakieś marzenie, które ciągnie się za Wami od młodzieńczych lat. A może jakieś Wam wykiełkowało w trakcie i teraz konsekwentnie do niego dążycie. Ja mam jeszcze takich kilka, ale o nich opowiem Wam przy innej okazji...

piątek, 9 października 2015

Do Grecji czy na Mazury? Kiedy, co wybrać?

Plan był taki, na wiosnę Mazury, w lecie jezioro, a na jesieni Grecja albo inne fajne, europejskie miejsce. Jak wiecie Mazury nam się udały pięknie, nad jeziorem też było fajnie, ale co do Grecji zaczęliśmy się niedawno zastanawiać. Długo było gorąco u nas więc baliśmy się planować wyjazd na wrzesień, bo wiem, że pchanie się w upały z dziećmi, to nie jest dobry pomysł. Poza tym, myśleliśmy nad lotem z Lublina. To znacznie ułatwiłoby sprawę, odpadłby dojazd, który z małymi dziećmi jest problematyczny, długie oczekiwanie na odprawę, bo gdy się jedzie z daleka, zazwyczaj zostawia się sobie większy margines i oczywiście problem z zostawieniem samochodu gdzieś niedaleko lotniska. Na szczęście koło lotnisk są parkingi (http://modlinparking.pl/parking/), które już parę razy zdały egzamin znakomicie, ale na ten parking też trzeba dojechać, a z Lublina do Warszawy troszkę się jedzie. Lublin na pierwszy wylot z dwójką wydał nam się znakomity. Ale, ale...

Z Lublina są loty tylko do Turcji i na Kretę. Na Kretę wolelibyśmy polecieć troszkę później, żeby pozwiedzać, ale skoro nie ma innej opcji doszliśmy do wniosku, że to fajny pomysł. Niestety, czarterowe loty z Lublina są tylko do połowy października, a dzieciaki decyzji nie ułatwiały. Fifi przeżywa okres burzy i naporu, strzela fochy o wszystko, na spacerach niejednokrotnie trzeba go ciągnąc powieszonego nad ziemią, dużo płacze, chyba sam nie wie, co się z nim dzieje, często nie chce wychodzić z domu, gdy jeszcze niedawno popołudnie w domu było niemożliwe. Uznaliśmy, że nie będziemy go narażać na niepotrzebny stres. Bo nam się może wydawać, że sprawimy mu tym przyjemność, ale wcale tak nie jest. 
Zosia natomiast jest na etapie przejściowym między leżącym bobasem a chodzącym maluchem. Nie usiedzi już na miejscu, wszędzie jej pełno, wszędzie się wspina, wszędzie pcha nosek, ale ciągle jeszcze froteruje sobą podłogi i trzeba ją nosić. Stwierdziliśmy, że może lepiej poczekać aż zacznie chodzić, będzie bardziej samodzielna. 
A swoją drogą, zagraniczne wakacje troszkę kosztują, po co wydawać tyle pieniędzy na "niepewny gips", jak to mówi M. Dzieci nam dadzą popalić, wrócimy wypompowani, a do tego sami sobie za taką frajdę zapłacimy. Nie ma co. 


No i podjęliśmy wstępną decyzję. Na zagraniczne, lotnicze wczasy wybierzemy się na wiosnę. Zosia będzie wtedy w tym samym wieku, co Fifi, gdy był z nami na Kos. Uciekał nam wtedy, trzeba było go pilnować, ale z dziećmi już tak jest, nigdy nie ma dobrego czasu, a zarazem każdy jest dobry. A może i Fifiasty troszkę się ucywilizuje. Zobaczymy, na razie plan jest. 

Ale żebyśmy nie byli stratni pomyśleliśmy o czymś krajowym. I jak z nieba spadł nam pomysł spotkania blogerskiego na Mazurach. Co prawda ja się nie zakwalifikowałam, ale wstępnie, na wszelki wypadek rozglądałam się za jakimś przyjemnym noclegiem i znalazłam fajne miejsce. Mężowi się tak spodobało, że stwierdził, że nawet bez wyraźnego powodu możemy sobie zrobić małe wakacje.  Hotel ze SPA nawet późną jesienią zda egzamin. Pogoda wtedy jest mniej ważna, atrakcje dla dzieci są zagwarantowane, może nawet i dla rodziców coś się trafi. Jeden minus, że nie da się wziąć dwóch pokoi i będziemy się gnieździć w jednym, ale jakoś damy radę. Gdy byliśmy na Kos z Filipem, czy z dwójką nad Piasecznem, też spaliśmy w jednym pokoju, ale zawsze był taras, na który się ewakuowaliśmy po zaśnięciu dzieciaków. No cóż, damy radę i, jak wszystko dobrze pójdzie, dokładnie w urodziny Szanownego Małżonka, wyruszymy w stronę Mazur, do fajnego, przystosowanego dla rodzin SPA.

Życzcie nam powodzenia, bo już się cieszę na ten wyjazd, już się szykuję i jak coś się nie uda, to będzie mi strasznie smutno...

środa, 7 października 2015

Bobasa w samochodzie czyli dramat w pięciu aktach...

Ostatnimi czasy mamy z naszą małą Zofią pewien kłopot. Biorąc pod uwagę nasz tryb życia i odległości, jakie pokonujemy, to dość duży problem dla nas wszystkich, a podejrzewam, w szczególności dla samej Zosi. Otóż, Zośka nie znosi jazdy samochodem. To znaczy, ciężko powiedzieć, ale fakt jest taki, że w większości przypadków, gdy gdzieś jedziemy Zosia drze się w niebo głosy. 

Czasem jest chwilka spokoju, czymś się zajmie, coś ją zahipnotyzuje czy weźmie sobie coś do pochrupania, ale w zdecydowanej większości zafiksuje się na swoim "nieszczęściu" i daje nam to głośno do zrozumienia. Próbuję wszystkiego, zabawki, smakołyki, śpiewy, wygłupy. Wszystko, co działało na Filipa, na Zosię działa dwie minuty. Czasem aż mi się robi niedobrze, bo gapię się gdzieś na boki i wyłazi choroba lokomocyjna. Zośka nic, jak ma się drzeć, to się drze. Czasem po jakimś czasie, a czasem zaraz po zamknięciu drzwi, wpada w jakiś amok.

Nie wiem, już co wymyślić. Zofia jeździ z tyłu ze mną, tyłem do kierunku jazdy, Filip też tak jeździł i aż takich histerii nie urządzał. Wiadomo, dzieciom zdarzają się różne humorki, ale to co wyczynia Zosia stało się już rutyną. Zastanawiałam się, może przekręcić fotelik przodem do kierunku jazdy, może złości się, bo nie widzi reszty podróżników, a my ze sobą rozmawiamy, ale to kłóci się z moim zdrowym rozsądkiem. Może dołożyć jej na tył Filipa, we dwójkę może będzie im raźniej, ale wtedy, gdy zacznie swoje koncerty, to już nic nie będę w stanie zrobić z przedniego siedzenia. Może nie taki fotelik? Coś na to poradzić musimy, bo przecież siedzieć z nią w domu non stop nie będziemy, a ostatnio problemem staje się nawet dojechanie na działkę 3 kilometry za miastem.

Wiele czytałam o takich problemach u innych. Zdarzają się dzieci, które nie znoszą jazdy autem i już, z czasem im przechodzi. Ostatnio nawet znajomym zdarzyła się jazda na wczasy zagraniczne z rozwrzeszczaną czterolatką na pokładzie i też nie wiedzieli o ją nagle ugryzło. Ja też nie wiem, co gryzie Zośkę, zgłupiałam doszczętnie, zwłaszcza, że jeszcze jakiś czas temu specjalnie zabieraliśmy ją na przejażdżkę, żeby odbębniła popołudniową drzemkę. Teraz o zaśnięciu nie ma mowy. No chyba, że jest to padnięcie z wyczerpania, ewentualnie kimnięcie, gdy wracamy do domu po zmroku. No a raz na jakiś czas zdarza się jazda z uśmiechniętym bobasem i wtedy głupiejemy już całkiem, bo przywykliśmy do wrzasków.


A jak jest u Was? Dzieciaki się uspokajają w samochodzie czy raczej szaleją? A może znacie jakieś sposoby na spokój w aucie? Przyjmę każdy, bo za miesiąc wybieramy się na wywczas i jakoś musimy dojechać na miejsce.

poniedziałek, 5 października 2015

Nasze miejsca: Kozłówka.

Wycieczki z dzieciakami zawsze są pełne wrażeń. Jeszcze nie zdarzyła się taka, która byłaby w 100% idealna. Zawsze któreś włączy syrenę, postanowi mieć inne plany, coś mu się nie spodoba, strzeli focha, a gdy o dziwo dzieciaki nic nie wywiną, to na pewno okaże się, że czegoś zapomnieliśmy, coś nie wypali, coś będzie zamknięte, albo zacznie padać. Na szczęście, co by się nie działo, z czasem złe wspomnienia się zacierają i pozostaje sielankowa wizja rodzicielstwa i atrakcji z nim związanych. Pozostają również piękne zdjęcia i piękne pamiątki, do których lubimy wracać.

Podobnie było z naszą ostatnią wycieczką, pamiętamy piękne słońce, uśmiechy na twarzach dzieciaków i piękne miejsce, do którego my osobiście mamy bardzo duży sentyment. W ostatnią sobotę wybraliśmy się z dziećmi do położonej 9 kilometrów od Lubartowa Kozłówki, gdzie, jak pewnie większość wie, znajduje się pałac i park rodziny Zamoyskich z wieloma atrakcjami. My skupiliśmy się na parku, ale do zobaczenia jest tam wiele więcej. Sam pałac, który my mieliśmy okazję już podziwiać oraz powozownia, w której znajduje się muzeum socrealizmu, a którego do tej pory nie udało nam się dotrzeć, ale na pewno to nadrobimy i kaplica pałacowa wzorowana na wersalskiej. 

My tym razem skupiliśmy się na spacerze, a jest gdzie spacerować, bo park jest cudowny. Pięknie utrzymany, zadbany, kolorowy, jednym słowem przyjemny. Spacerowanie z takim uparciuchem, jakim jest nasz Fifi, bywa ciężkie, ale my jesteśmy zadowoleni. Pogoda nam dopisała, świeciło piękne słońce, było ciepło, radośnie, Fifi ustawiał się na tle różnych obiektów i krzyczał: "zdjęcie", a ja mu zdjęcia robiłam. Zosia spokojnie siedziała w wózeczku i, jak prawdziwa księżniczka, dawała się obwozić po parku. Co będę się niepotrzebnie rozpisywała... patrzcie, podziwiajcie, planujcie czas i przybywajcie zobaczyć Kozłówkę.




A teraz troszkę nas...







Prawda, że było pięknie? Po powrocie troszkę odsapnęliśmy i mieliśmy się wybierać jeszcze na spacer po okolicy, ale Fifi zdecydował, że woli pobawić się swoimi zabawkami w domu więc spędziliśmy bardzo miłe i spokojne popołudnie w domu.

A jeśli chcecie wiedzieć dlaczego Kozłówka jest dla nas miejscem wyjątkowym, mała podpowiedź...





piątek, 2 października 2015

Zosia i Filip 2015: 38/52, 39/52, 40/52.

Oddałam ostatnio telefon do serwisu. Mieli zamówić szybkę i szybko wymienić. Nie mam go już trzeci tydzień, a wraz z nim przepadła moja karta ze zdjęciami. Wczoraj pojechałam, telefonu nie odzyskałam jeszcze, ale wyszarpałam im kartę więc dziś w końcu mogę nadrobić zaległości projektowe.

38. tydzień
Raz ciepło, raz zimno, dzieci się nudzą i kombinują. Zosia w dzień ze mną w domu eksploruje całe mieszkanie, Fifi wtedy zabawia się w przedszkolu. Popołudniem, jak pogoda dopisuje, dzieciaki działkują. Zosia wykorzystuje ciotki i każe się nosić, Fifi już sam zwiedza, odkrywa, przegląda zakamarki działkowe. No i zaprzyjaźnił się z prababciowym kotem, który to podobno każdego drapie.



39. tydzień
Deszcze niespokojne, dzieci się nudzą i kombinują. Popołudnia z całym stadem w domu, to nie lada przeżycie. Trzeba się natrudzić, żeby nie rozniosły mieszkania. Fifi biega i czepia się wszystkiego. Zofia nie pozostaje dłużna. Wszędzie dostanie, wszędzie sięgnie, wszystko ściągnie, wszystkiego się czepi. No i zaczynają się pierwsze kłótnie między rodzeństwem. Czasami mam wrażenie, że zaraz oszaleję, gdy w akompaniamencie dzikich wrzasków sieją zniszczenie, ale tak naprawdę to lubię takie dni, gdy nie musimy nigdzie wychodzić, a lejący za oknem deszcz jest dla nas świetną wymówką.

  
40. tydzień
Tydzień zdecydowanie zabiegany i zdezorganizowany. Troszkę załatwiania, troszkę biegania, troszkę odpoczynku w domu. W sumie ciężko mówić o odpoczynku, bo nasza dwójka zamknięta w domu nadal nie odpuszcza i zapewnia nam popołudnia i wieczory pełne wrażeń. Można powiedzieć, że wchodzą nam głowy, ale nie można się na nie gniewać, bo zaraz po dzikiej histerii rozdają uśmiechy od ucha do ucha. Fifi nie tylko uśmiechy rozdaje. Ostatnio rozdziela między nas budynie, placki czy cukierki i każe siadać koło siebie i razem jeść. Taki towarzyski.


I tak nam leci tydzień za tygodniem, dzień za dniem, a tu coraz bliżej końca roku, a co za tym idzie coraz bliżej urodzin naszej Zosieńki. Kompletnie nie mam pomysłu na tą imprezę. Nie bardzo mam ochotę na zapraszanie całej rodziny, ale z drugiej strony u Filipa bywali, to teraz nie zaproszę... Jeszcze trzy miesiące, coś się wymyśli...