środa, 26 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 47/52.

Choć Fifi ostatnio strasznie zbuntowany, choć cierpliwość mi się kończy, a psychika wysiada, to czasem aż trudno się nie uśmiechnąć, jak się na niego patrzy. 


Żąda pięciu koszulek, ale ściąga spodnie. Od paru dni odmawia jedzenia. Ryczy z byle powodu. Nie daje nam żyć, ale przyjdzie przytuli się i jakoś cała złość przechodzi. 
Dziś dzień dzikiego ryku więc pocieszam się patrząc na to zdjęcie. W realu tak wesoło i kolorowo nie jest. 
Trzymajcie kciuki za wytrwałość.

wtorek, 25 listopada 2014

Sprawiedliwy podział obowiązków...

Ostatnio określenie "pomoc przy dzieciach" czy "pomoc w domu" w odniesieniu do męża, partnera, ojca dzieciom, zaczyna mnie mierzić, wkurzać i drażnić. Bo określenie "pomoc" ja rozumiem tak, że coś jest moim obowiązkiem, a ktoś inny, z własnej, nie przymuszonej woli bądź odpłatnie mi w tym pomaga. Za taką pomoc powinnam być wdzięczna albo zwyczajnie zapłacić. A czy dom i dzieci, to tylko mój obowiązek? Czy to jest tylko moje mieszkanie, tylko ja tu mieszkam? Czy dzieci zrobiłam sobie sama i są tylko moje, a zarazem są tylko moim zmartwieniem? Czy mężuś i tatuś nie ma takiego samego obowiązku zadbać o nasze wspólne pociechy? Czy nie powinien czasem ogarnąć naszej wspólnej przestrzeni życiowej? Czy obiady zawsze muszą wychodzić spod mojej ręki, a jak już nie mam czasu bądź siły, to być zamawiane? Dlaczego jak przychodzi Męża kolej na zrobienie kolacji albo zwyczajnie dłużej mi się schodzi z usypianiem Filipa (to też zawsze robię ja), to wtedy zawsze jest pizza na dowóz.
Wiem, że marudzę i smęcę, ale zwyczajnie mam już dość tłumaczenia i tłumaczenia. Wielkimi kroczyskami wchodzę w dziewiąty miesiąc ciąży, brzuch mam duży, skurcze dokuczają, o kręgosłupie nawet nie wspomnę, bo chce mi się jęczeć. Czasem mam taki dzień jak wczoraj, bardzo pozytywny dzień. Budzę się rano, udaje się dospać, bo M. wcześnie wyjeżdża do pracy więc nie budzi mnie jego charczenie, doleguję spokojnie, bo Fifi tylko przez sen się wierci, potem wstaję, zbieram się, jest luz. Filip śpi prawie do 9 więc najpierw korzystam i ogarniam siebie. Potem wstaje Maluch i ogarniam jego. Lubię takie spokojne poranki, bo i mi lżej, i Fi uśmiechnięty i wesoły. Nastawiam zupkę, sprzątam łazienkę, sypialnię i parę innych zapomnianych miejsc, tak przy okazji, po drodze, żeby nie marnować czasu. Drugie danie ma przywieźć Małżonek, ale że wszystko idzie sprawnie, to zabieram się i za to, pierwszy raz robię coś z boczniaka. Po drodze jeszcze naklejanie i malowanie z Fifulem, zbieranie tego co powywalał, żeby za chwilę wywalił znowu. Aż się sama sobie dziwię, że brzuch nie dokucza . Dopiero jak ścielę Filipowi łóżeczko, to łapie mnie skurcz, taki porządny, ale lekarz kazał się zbytnio nie przejmować pojedynczymi , zaraz przechodzi, kolejnych brak.
Jak już dzieciątko zasypia, ogarniam mieszkanie. Nie wiem, o której wróci M., ale pewnie będzie pędził, żeby w drzemce skorzystać ze spokoju i napić się kawki, a dobrze usiąść sobie w porządku. Mam napisać post na bloga, ale odpuszczam, bo na biurku leży materiał do skrojenia, miał mi pomóc Małżonek, ale czekam już trzeci dzień więc biorę się za to sama. Niełatwe zadanie dla brzuchatego słonia, ale daję radę. Jutro pewnie szybko przyłapię, pojutrze dokupię tasiemkę i gotowe. Jak w końcu zasiadam poczytać coś na necie, to wchodzi M. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że on z pracy wraca, ale co ja niby robiłam cały dzień. No wiem, że akurat tego dnia nie miałam żadnej papierkowej roboty, ale gdybym miała, pewnie i ją bym gdzieś wepchnęła. Bo przecież ja też pracuję, też zarabiam na dom. Więc o co chodzi? Jakby zrobić listę naszych obowiązków, to chyba nie wyszło by za bardzo sprawiedliwie.
Ale ok.
Wraca Mąż i Ojciec do domu, Matka ma nadzieję na troszkę spokoju, na wykonywanie reszty obowiązków bez dziecka pod nogami, może na godzinkę na kanapie, bo już plecki zaczynają dokuczać. Przecież Małżonek może zająć się Filipem i przy okazji jakieś drobne robótki domowe wykonać, przecież można, jestem tego żywym przykładem. Nie, nie może, bo pilnuje dziecka, żeby po mnie nie skakało, a jak już skacze, to przecież dlatego, że sam chciał do mnie więc co on, biedny robaczek miał począć? Puścił dziecko i dalej ślęczy w laptopie. Mówię "pobaw się troszkę z małym, on się nudzi, dlatego marudzi", "no przecież się bawię" i dalej leży na podłodze, a dzieciak ciągnie go za spodnie i ryczy. Głowa zaczyna mnie pobolewać i energia na dalsze działania jakoś odpływa.
Przychodzi wieczór, trzeba zacząć szykować się do snu. M. ma zrobić młodemu kolację, je zazwyczaj koło 19.30 i o tej porze Tatuś zaczyna przygotowywać posiłek. Zanim się zrobi, ostygnie, trochę mija, histeria murowana. W ogóle w poczynaniach Tatusia króluje "zaraz". Nie idzie przetłumaczyć, że przy dziecku tak nie można, że chwilka może o czymś zaważyć. To, że pielucha dwie godziny nie zmieniona, bo przecież Filip sam nie przyszedł i nie powiedział, to pikuś.
I przychodzi czas kąpieli. Kąpiel to coś, czym Tatuś się chlubi. To on od samego początku kąpie Filipa. Na początku owszem, to był obowiązek, ale teraz? Teraz ja rozbieram dziecia, a Tatuś wrzuca do wanny, zasiada na zydelku obok i wczytuje się w internet w telefonie, który targa do łazienki pod pretekstem, że będzie puszczał Fifulowi muzykę. W tym czasie ja ścielę łóżka, sprzątam kuchnię i salon, robię kolację, a potem przejmuję synka i kładę go spać. Ostatnio zajmuje to troszkę czasu. Gdy już jestem wolna, to okazuje się, że nadal nie mam przyklejonej listwy przy podłodze w salonie, że nie poprawiona zerwana firanka, że w zasadzie to Małżonek całe popołudnie zajmował się synem i nie miał czasu na nic więcej. A teraz już tego nie zrobi, bo teraz to my mamy czas dla siebie. No i co mam mu powiedzieć, że ma zachrzaniać coś robić, jak on już odpala film na dvd, podaje herbatkę i obiera pomelo?  Ręce mi opadają, sił już i tak brak na dyskusje, po co sobie psuć humor więc zasiadam przed tym telewizorem, jem pomelo, popijam herbatkę, a potem idę spać, żeby rano zacząć wszystko od nowa. No nie do końca rano, bo jeszcze czeka mnie pewnie parę pobudek. To do łazienki, to do Filipa, to do chrapiącego Męża. A niech się tylko pożalę na te nocne wstawania, to usłyszę, że to mi się przecież chce siku i to ja się budzę. Do mężowej łepetyny nie dociera, że sikam i budzę się z jednego powodu, ściśle z nim związanego. Że dolegliwości ciążowe, to nie moja fanaberia i przydałoby się mi jakoś w nich ulżyć. Przecież nie proszę o to pierwszego lepszego faceta, tylko tego, który tytułuje się ojcem tego dziecka.
Ja wiem, że on się stara i ja to doceniam. Mało tego, jak już w końcu poprawi tą firankę, to mu podziękuję ładnie. Nie czepiam się wiecznie, nie chodzę, nie marudzę, ale jak ja już muszę mu przypominać, że jestem w ciąży i niektórych rzeczy zwyczajnie nie powinnam robić, to mnie trafia szlag. No i raz na jakiś czas się wkurzę i mu wygarnę. Obrazi się, a ja będę miała wyrzuty sumienia. W sumie to nawet nie wiem dlaczego, przecież nie jestem cyborgiem i nie ze wszystkim muszę sobie radzić sama. A kto, jak kto, ale on chyba powinien to najlepiej rozumieć. A jak powiedziałam raz, że ciężko mi się schylać, żeby pozmiatać podłogę, to mi kupił szufelkę i zmiotkę na kiju, żebym mogła robić swoje nie nadwyrężając kręgosłupa. No, cholera jasna, że tak się wyrażę. Może ja też chciałabym czasem usłyszeć "dziękuję" czy "przepraszam".
Ja wiem, że to wszystko jest śmieszne, że nawet sama się z tego czasem śmieję, ale czasem mam ochotę siąść i płakać. Zwyczajnie ogarnia mnie przerażenie, co będzie za miesiąc. Czy wtedy wyrosną mi dodatkowe ręce? Bo w zmiany w małżonku jakoś nie wierzę. Pomarudziłam mu troszkę ostatnio, że może by z Mamusią porozmawiał, że może przydałaby nam się pomoc, taka pomoc, jak się należy, a nie wpadanie na kawkę. To usłyszałam, że on nikogo do niczego nie będzie zmuszał, a my sobie znakomicie radzimy. No cholera jasna po raz drugi.
Dobra, koniec narzekania. Właśnie zadzwonił M., że już podąża w stronę domu więc zaczynamy tą drugą część dnia. Tą pełną niespodzianek. Obiecał sprzątnąć szafkę z narzędziami. Co prawda dwa miesiące już to obiecuje, ale dziś już na pewno to zrobi. Zobaczymy....
Miłego popołudnia życzę!!!
I nie bierzcie tego postu zbyt poważnie. Ot takie marudzenie sfrustrowanej Mamuśki przestraszonej czekającymi ją zmianami w życiu.

czwartek, 20 listopada 2014

34 tygodnie... ogarniamy rzeczywistość...

Niektórzy zdążyli zauważyć, że jest nas tutaj strasznie mało. Staram się nadrabiać na Facebook'u (ale jak tam z zasięgiem, wszyscy wiedzą) i na Instagramie
Tak naprawdę nie ma jednej przyczyny takiego stanu rzeczy. Wszystko się na siebie nakłada. Ciąża, pomysłowość Filipa, wkurzająca pogoda i małżonek zmieniający wiecznie swoje plany, a co za tym idzie i moje. Niby mam dużo czasu popołudniami, niby zalegam na kanapie i mogłabym przelewać myśli na ekran laptopa, ale zwyczajnie nie potrafię. Nie wiem, co mi się ostatnio porobiło, ale mam kłopoty z podzielnością uwagi. Nie jestem w stanie skupić się na niczym sensownym, jak wokoło lata małe tornado w towarzystwie jego równie pomysłowego taty. 
Wieczorami wcale łatwiej nie jest. Filip zasypia późno i niejednokrotnie muszę z nim siedzieć więc, jak w końcu dotrę do mojego fotela i odpalę laptopiszcze, to mam wiele innych spraw do zrobienia. Zakupy, rachunki, inspiracje. Swoją drogą, odkryłam ostatnio zakupy przez internet z dostawą do domu. Kolejne udogodnienie, bez którego pewnie za troszkę nie będę mogła się obyć. 
I tak nam mija dzień za dniem, a potem przychodzi noc. Te noce też są różne. Na szczęście ostatnio przespane, ale bywają i takie, kiedy przewalam się z boku na bok i wszystko tylko coraz bardziej boli. Po takiej nocy nawet nie próbuję tutaj nic pisać, bo byłoby to pełne jadu, narzekania i żalu. Narasta we mnie wtedy straszna frustracja i pretensja, że przecież miało być inaczej, przecież miałam mieć pomoc, a w rzeczywistości rodziny nie widziałam od ponad 2 miesięcy.
Parę dni temu dopadł mnie taki kryzys, że w duszy modliłam się, żeby prędzej urodzić. Rozsądek podpowiadał, że musimy poczekać, że tak nie można, ale już nie miałam siły. Nawet położenie się na pół dnia nic nie dawało. Ale jednej nocy udało się odespać i od razu wszystko pojaśniało, wróciły siły i wróciła lepsza organizacja. Zakupy przywiezione do domu i obiad zamówiony z restauracji naprawdę potrafi sprawić, że nie czuję się tak przytłoczona obowiązkami i mogę ten czas i energie spożytkować na zabawę z Filipem. A akurat na to staram się ostatnio znaleźć jak najwięcej czasu, bo wiem, że po porodzie będzie to lekko utrudnione. Choć już teraz obiecałam sobie, że odpuszczę co tylko mogę, a czas dla Fifula zawsze znajdę. Nie może się czuć odsunięty. Stanę na głowię, żeby tak nie było.
No i sam poród. To też mi spędzało sen z powiek. Już o tym kiedyś pisałam.
Martwiłam się jak to będzie aż do dziś. Dziś mieliśmy temat poruszyć na wizycie, ale nie musieliśmy, bo lekarz sam zaczął temat i bardzo nas uspokoił. Prawda jest taka, że nadal nie wiem, w jakim szpitalu urodzę, nie wiem czy będzie to poród naturalny czy cesarka, ale wiem, że mój pan Doktor mnie nie zostawi, że do końca zadba, żeby wszystko było dobrze. Jemu też na tym zależy, bo przecież jestem jego pacjentką, prowadził moją ciążę od początku i nie wyobraża sobie teraz wręczyć mi skierowanie do porodu i umywać od reszty ręce. Oczywiście pomniki stawiać i rysować laurki będę dopiero, jak już będzie po wszystkim, ale na chwilę obecną czuję się uspokojona, a to w tej sytuacji jest mi bardzo potrzebne.

A co poza tym?
Poza tym mam całą szafkę popranych i poprasowanych ubranek w rozmiarach różnych, zastanawiam się czy już przynosić z piwnicy łóżeczko, czy prać fotelik i wózek, i ogółem zastanawiam się co jeszcze. No i nie mam nawet torby do szpitala, a zostałam właśnie uświadomiona, że od teraz to już powinnam być na wszystko gotowa. Ale za to udało mi się zagnać małżonka do uszczelniania okien w sypialni. Oczywiście nie zrobił tego własnymi rękami, ale ważne, że nie wieje i hałasy tak jakby cichsze.
To tak w skrócie.
A oprócz tego, pomysłów na bloga mnóstwo, nowe logo się robi, nowy adres kiełkuje w głowie, pomysły na posty też czekają na swoją kolej, tylko tej organizacji czasu ciągle brak. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mówią.
Trzymajcie za mnie kciuki, a wszystko mi się na pewno uda.

wtorek, 18 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 46/52.

Mamy ostatnio drobne problemy z zasypianiem, trwa to długo i jestem do tego niezbędnie potrzebna. Dlatego taki widok cieszy okrutnie.


Nieważne jak bardzo byłabym zmęczona czy zła, jak patrzę wtedy na mojego synka, to wszystko mi przechodzi. Wtedy wiem, że ten wysiłek, jaki wkładam każdego dnia w opiekę nad nim, nie idzie na marne. Że to wszystko ma sens, a ten sens nazywa się Fifiś.
Kocham Go!!!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Tatowe urodziny...

Jest taki okres w roku, kiedy ja czuję się bardziej staro.
Jest to okres między 18 sierpnia a 11 listopada.
W ten krótki czas nasz Stary nie jest aż tak stary, bo Matka jest od niego o rok starsza.
Tak się złożyło, że jesteśmy z tego samego rocznika, ale ja mam te trzy miesiące wcześniej urodziny i przez właśnie te trzy miesiące nasz Stary nie jest stary tylko młody. 
Zresztą, odkąd go znam, zawsze miał taką ksywkę. Właśnie Młody. Ma to oczywiście troszkę inną genezę, ale o tym może kiedyś jeszcze napiszę.
W każdym razie, właśnie w Święto Niepodległości Filipi Tata skończył swoje naście lat znów stając się moim rówieśnikiem. Urodziny może nie były zbyt huczne, wręcz przeciwnie, ja po nieprzespanej nocy miałam problemy z wykrzesaniem z siebie wielkich pokładów entuzjazmu, ale prezenty były.
Jeśli chodzi o prezent od małżonki, to sam mi podsunął pomysł, a ja tylko zamówiłam przez internet. 
Jako, że małżonek jest kawoszem, to dostał ode mnie zestaw 12 kaw z całego świata. Zawsze narzekał, że kupiłby sobie różne na spróbowanie, ale jak jesteśmy w galerii, to zazwyczaj z Filipem i nie ma czasu. No i otrzymał takowe z dostawą do domu.
Zadbaliśmy również o prezent od synka. Coś co tatusiowie lubią najbardziej czyli koszulka.


Tak jakoś się u nas utarło, że na różne okazje M. dostaje od nas różne koszulki. Niektórzy nie wyobrażają sobie Mikołaja bez skarpet, a my nie wyobrażamy sobie urodzin bez koszulki.

Także tego.
Wszystkiego najlepszego mój drogi Mężu z okazji urodzin i imienin przypadających przecież tego samego dnia. 

piątek, 14 listopada 2014

Starzy w kinie, a świat się nie zawalił...

Ostatnio los obdarował nas wyjątkowo długim weekendem. Zazwyczaj, to znaczy w taki zwykły weekend, soboty są od załatwiania spraw przyziemnych, a niedziele od naszych rodzinnych fanaberii. Ale, że ten weekend był wyjątkowy, postanowiliśmy sobie go zaplanować troszkę inaczej i pomyśleć troszkę o sobie. O sobie czyli o starych jako małżeństwie, a nie tylko jako rodzicach już za chwilkę dwójki dzieci. Postanowiliśmy wykorzystać naszą, tak przez niektórych krytykowaną, pomoc i zostawić pod jej opieką naszego pierworodnego, a sami udaliśmy się na seansik do kina. 
Żeby nie było, rano odbębniliśmy obowiązkowy basen, bo przecież Fifi nie mógł być stratny.
No, ale wracając do kina. Ostatni raz w tym przybytku byliśmy dawno, jakoś tak jak byłam w ciąży z Filipem. Jak już pisałam nie raz, teraz żałuję, że nie korzystaliśmy więcej z życia, jak byłam w tamtej ciąży. Teraz z racji właśnie pierworodnego, jest to troszkę utrudnione. Chociaż niektórzy stwierdziliby pewnie, że dla chcącego nie ma nic trudnego. No i nie było. Cała przyjemność pozostawienia dziecka z opiekunką kosztowała nas drugie tyle co bilety do kina, ale warto było.
Wychodząc z domu zastanawiałam się jeszcze chwilę czy to był dobry pomysł, czy w ogóle skupię się na filmie i czy nie będę cały czas myślałam co tam u dziecka. Ale nie, za chwilkę wszystko mi przeszło i na telefon zerknęłam dopiero po skończonym filmie. Zero stresu, a że opiekunka meldowała, że Fifi śpi, to udało nam się jeszcze zrobić szybciutkie zakupy.
Jak wróciliśmy, Filipiasty już nie spał. Troszeczkę nas olał, ale się nie obraził, wręcz przeciwnie, do końca dnia był jak do rany przyłóż. Cud, miód i orzeszki.


Jako, że mieliśmy dość ograniczone godziny, w których mogliśmy się do tego kina udać, wiadomo, rytm dnia Filipa, wolny czas opiekunki, to wybór padł na "Obywatela". Jak dla mnie, film dobry choć z komedią miał raczej tyle wspólnego co (przynajmniej dla mnie) gorzka czekolada z prawdziwą mleczną czekoladą. Film cierpki z elementami zabawnymi, ale pośmiać się można. Jest to bardziej komedio-dramat, ale ja wyszłam z kina usatysfakcjonowana. I nie piszę tego dlatego, że ostatni raz w kinie byłam dwa lata temu, o nie.

środa, 12 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 45/52.

Zaczęliśmy zwiedzanie naszych lubelskich sal zabaw. Gdy na świat przyjdzie Filipkowe rodzeństwo, trzeba będzie troszkę zająć mu czas, gdy ja będę się musiała zająć niemowlakiem. Testujemy więc.


Na razie Fifi jest zafascynowany wszystkim co tam znajduje, bawi się świetnie, a i my mamy potem troszkę luzu, bo jest zmęczony i spokojniejszy.
A do tego, znaleźliśmy jedną świetną salę całkiem niedaleko nas. Jakby nie było za zimno, można spokojnie wybrać się nie zabierając samochodu, nawet na spacer z dwójką dzieciaczków.

piątek, 7 listopada 2014

Spaniowe rewolucje czyli o tym, jak Fifi oduczył się samodzielnego zasypiania.

A taka byłam dumna, tak się chwaliłam, tak cieszyłam i szczyciłam.
Mieliśmy z małżonkiem wspólne wieczory, jedliśmy wspólnie kolację, oglądaliśmy filmy, odpoczywaliśmy.
Fifi był idealnym zasypiaczem. Odkąd wróciliśmy z naszych greckich wakacji wszystko układało się niemal idealnie. Najpierw samodzielne zasypianie na drzemki, potem rezygnacja z piersi, a co za tym idzie również samodzielne zasypianie wieczorami. Gdy już całkiem opanował tą sztukę i wcale nie potrzebował już matczynych ramion do zasypiania, podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do własnego pokoiku. I od tej pory obrastałam w piórka z tej ogromnej dumy.
Filip brał kąpiel, potem był przez tatusia ubierany na naszym łóżku w sypialni, razem ze mną dawał tacie buzi, machał śpiącemu Filipkowi na zdjęciu, gasił światło i szliśmy lulać do jego pokoju. Tam niekapek, osiołek, smoczek i mamusia wychodziła. A Fifiś jeszcze troszkę się powiercił, poumoszczał, czasem zawołał, żeby go jeszcze przytulić, ale po krótkim czasie zasypiał. W tym czasie my zjadaliśmy kolację, sprzątaliśmy kuchnię, ja szłam otulić śpiącego już Filipka i reszta wieczoru już pełny luz. Żyć nie umierać.
Aż jakiś czas temu, może dwa tygodnie, może trzy, coś się zepsuło. 
Najpierw Fi odmówił kładzenia się spać. Po wrzaskach i rykach, kończył ze mną na łóżku i zasypiał wtulony. Ale zdarzały się przypadki, że uciekał mi z tego łóżka, a to już nie było zabawne, bo do której można się ganiać po domu z nieśpiącym dzieckiem. Skończyło się na tym, że od dłuższego czasu, po odłożeniu dziecia do łóżeczka, sterczę tam na podłodze, niejednokrotnie na kolanach, głaszczę, śpiewam, uspokajam. A Filip wałkoni się, układa, marudzi, kopie nóżką, skubie pościel i raz na jakiś czas wstanie, żeby się przez barierkę przytulić i dostać buziaka. Cała akcja trwa strasznie długo, ja wychodzę z tego obolała i nie ukrywam, że sfrustrowana. Przyzwyczaił mnie do czegoś innego, a tu takie historie.
W dzień bywa różnie.
Gdy jestem sama, jakoś nie ma problemu. No chyba że mamy dzień na nie, to wtedy ze wszystkim jest problem. Ale normalnie idzie do łóżeczka, każe się w nim zamknąć i zazwyczaj słodziutko zasypia w pięć minut. Jednak gdy w domu jest tatuś, to zaczynają się przygody. Fifi wyraźnie zmęczony za nic w świecie nie chce iść do łóżka, drażni się, zamknięty w łóżeczku krzyczy, potem wpada w jakiś szał i niejednokrotnie w tym szale gdzieś się uderzy. No ogólnie jedna wielka nerwówka. W końcu zasypia o jakiejś niestworzonej porze co przekłada się na zasypianie wieczorne, na wstawanie na drugi dzień i tak dalej.
Staram się, nawet jak mąż jest w domu, jakoś uspokajać Małego przed snem, wyciszać, ale nie zawsze przynosi to efekty. Wieczorem też staram się ze spokojem znosić te przymusowe posiadówki. Nawet noszę się z zamiarem zakupienia do filipiego pokoju pufy, bo w zasadzie nie ma tam nic do siedzenia. W sumie wcześniej nie potrzebowałam. A w dzień moja pomysłowość nie zna granic. Czasem kończy się nawet tak:

(zdjęcie w wykonaniu Taty Filipa więc dlatego jest takie piękne;)

Tego dnia Fifi przechodził samego siebie. Zażądał założenia stroju piłkarskiego i biegał, biegał, biegał. Ciągnął mnie w stronę łóżeczka więc w końcu uległam i wlazłam do środka. Efekt był taki, że mnie zmogło, a Fi poleżał chwilkę i zaczął gonitwy od nowa.

Ogólnie coś się synu naszemu poprzestawiało. Ewidentnie potrzebuje naszego towarzystwa, co z jednej strony jest fajne, a z innej trochę uciążliwe i przerażające. Bo jak tak siedzę na podłodze i czekam na zaśnięcie Filipa, to zaczynam sobie wyobrażać, jak to będzie, jak na świecie pojawi się Dzidziuś. A wizje to ja mam magiczne. No, ale czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo? A może jednak będzie;)

Na razie dziś Fifi na drzemeczkę dzienną udał się bez problemów. Ogólnie jakiś taki pogodny mimo niepogody na dworze więc może i długi weekend będzie miły i przyjemny. Znów raczej spędzimy go tylko w naszym gronie, ale już do tego przywykłam. Także do zobaczenia.

wtorek, 4 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 44/52.

Wspinaczek ciąg dalszy.
Wszędzie, na wszystko, o każdej porze.
A nerwy matczyne wystawiane są codziennie na ciężką próbę.


Tutaj akcja pod kryptonimem "atak na laptopa", a w tle kopyta tatusia.

poniedziałek, 3 listopada 2014

I nagle BAM!!!

Każdemu chyba czasem przydarza się taki dzień, jak mi dzisiaj. Dzień z tych leniwych i niezapowiadających tragedii. Spokojny, bez większych obowiązków, odpowiedni na pogadanie ze znajomymi z sieci, zebranie warzywek na wirtualnej farmie. Biegnie sobie taki dzień spokojnie na sprawach zwykłych. Skarpetki podobierane w pary, porządek w łazience zrobiony, poukładane klocuszki z synkiem, troszkę przytulania, troszkę marudzenie, bo bez tego się przecież nie obędzie. Nudno, ale i przyjemnie.
Aż do czasu.
Obiadek zjedzony, rolety w pokoju dziecia przysłonięte, teraz czekać tylko, kiedy małego pokona senność. Szybko to pewnie nie nadejdzie, bo rano pospał zdrowo, ale już bliżej niż dalej. Wałkoni się cicho w swoim pokoju, układa przytulanki do snu i nagle BAM!!!
Dziki skowyt z pokoju, mój sprint przez korytarz i co zastaję? Palec wepchnięty w zawias w szafie. Matko i córko, a tak stajemy na głowie, by w domu było bezpiecznie, zwłaszcza w jego pokoju, a tu taki numer. Paznokieć siny, palec siny i spuchnięty, boję się, że rozcięty, ale na szczęście nie. Telefon do męża, wracaj szybko, bo nie wiem co robić. Już za chwilę kolejny, bo przecież po co ma pędzić na złamanie karku, jak i tak teraz nic nie poradzi. Palec nie puchnie dalej, tylko ten przeraźliwy szloch dziecka. Siedzę, tulę, dmucham na paluszek, sama płaczę, co na pewno nie pomaga małemu się uspokoić, ale co zrobić. Po godzinie w końcu zasypia, ale ja jestem cała roztrzęsiona. Dzień już nie będzie taki, jak się zapowiadał. Chce mi się tylko płakać. 
Próbuję się uspokoić, ale nie jest łatwo. Na rodzinę zawsze można liczyć, wiedzą kiedy zadzwonić ze swoimi mądrościami. To się chyba już nigdy nie zmieni. Nieważne. Humor już i tak wisielczy. 
Dziecko śpi, ja czekam na męża, próbuję się wyciszyć, bo takie nerwy nie są wskazane w moim stanie i nagle zdarza się coś miłego. Dzwoni mój lekarz, bo usłyszał, że małemu się coś stało i chce mi doradzić co mam w tej sytuacji zrobić. Zdziwienie? Wyjaśnienie jest proste. Mąż jak usłyszał o tym co się stało, zadzwonił do pani doktor naszego syna, a że pani doktor i pan doktor to małżeństwo, to dotarło i do niego. No i dostałam fachową poradę i nakaz nie denerwowania się. A ja już przestawałam wierzyć w ludzi. To jest niesamowite, że jeszcze można takich spotkać. Zupełnie niespodziewanie, w momencie, kiedy chce się tylko siąść i ryczeć. W sumie co go obchodzi palec mojego syna? Tak bez proszenia i opłaty za poradę. Dziwne. Biorąc pod uwagę, że na własną rodzinę raczej liczyć nie możemy więc tym bardziej nie spodziewałam się troski ze strony innych. Jestem w szoku Kochani, ogromnym szoku. Idę się napić herbaty i dojść do siebie.
Miłego popołudnia!!!