poniedziałek, 9 listopada 2020

Protesty na ulicach jako objaw strachu przed... - subiektywny komentarz bieżący.

Moje dzieci urodziły się jeszcze w innym świecie. 
Możecie się śmiać lub protestować, ale tak, wtedy świat był inny. 
Nie martwiłam się o to co będzie, jak będzie. Wszystko wydawało się stabilne i niezmienne.
A potem zaczęło się wywracać

Możecie nie wierzyć, ale ja bardzo dobrze pamiętam dzień, gdy miłościwie nam panujący prezydent wygrał swoje pierwsze wybory. Pluję sobie w brodę, bo nie brałam wtedy udziału w głosowaniu. Byłam na wyjeździe i jakoś zupełnie mi do głowy nie przyszło, żeby zadbać o możliwość oddania głosu poza miejscem zamieszkania. A może wcale nie wiedziałam, że istnieje taka możliwość... Wtedy nic się o tym nie mówiło (nikt nie wysyłał alertów RCB, że na wybory trzeba iść nawet w pandemię, bo przecież to bezpieczniejsze niż zakupy w sklepie). Pamiętam, że wieczór spędzaliśmy w pensjonacie na Mazurach, w pokoju obok spały słodko nasze dzieci, a my oglądaliśmy wieczór wyborczy. Po chwilowym wkurzeniu stwierdziłam, co ma być, to będzie, przecież nic się aż tak bardzo nie zmieni. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że zmieni się niemal wszystko i to wcale nie za sprawą obecnie panującej pandemii.


Mam dwoje dzieci, ale w ciąży byłam trzy razy. 
Bardzo dobrze pamiętam czas, gdy żegnałam się z byciem w ciąży po raz pierwszy. W ciąży, o której nawet na dobre się nie dowiedziałam, a ona już się skończyła. Przestraszona, niedoinformowana, zdezorientowana spędziłam w szpitalu trzy dni (był weekend) zanim ktoś pofatygował się zrobić mi USG i zostałam poinformowana, że "coś tam jeszcze zostało, trzeba będzie zrobić zabieg". Chwila krzątaniny, narkoza i już... Potem został mi tylko wręczony wypis, z którego dowiedziałam się, że był to 3 miesiąc i tyle... Kopniak i do domu, łóżka nie zajmować. 
Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, jakoś dałam sobie radę, rozpamiętywanie przyszło potem, gdy na świecie miał pojawić się Filip. Wtedy też pojawił się strach, co będzie.

Ciążę z Filipem prowadziła mi pani doktor, która zasłynęła jako obrończyni życia (o czym wtedy jeszcze nie wiedziałam). Pani doktor, która w XXI wieku nie miała w gabinecie USG, a fotel ginekologiczny spokojnie mógł się znajdować w skansenie jako atrakcja dla zwiedzających. Początkowo dawałam radę się na niego wdrapać, ale z coraz większym brzuchem było coraz ciężej. Skierowania na badania dawała niechętnie, a o USG nawet by nie wspomniała, gdybym sama się nie upomniała, co nie zmienia faktu, że potem nawet na nie nie spojrzała.
Rodzić miałam u niej na oddziale, miało być miło i przyjemnie, a już pierwszego dnia, po przyjęciu, zostałam przegnana z gołym tyłkiem przed niemal całym oddziałem łącznie z osobami z zewnątrz, bo gabinet zabiegowy znajdował się zaraz przy przeszklonej szybie, gdzie odbywały się odwiedziny. Nie można było mieć majtek, obowiązkowa była koszula nocna, a KTG jakoś zrobić trzeba było, a że w trakcie, razem z całym aparatem miałam się przemieścić z miejsca na miejsce, to pobiegałam sobie niemal goła. Ale nic, kobiety rodziły zawsze, nic w tym nienormalnego, o co mi w ogóle chodzi...
Gdy po dwóch dniach lekarz dopatrzyła się w zapisach jakiś nieprawidłowości nikt nie patrzył na to, że ja mogę się choć trochę zaniepokoić... Zbierać się, pakować torby, na porodówkę marsz... Położono, podłączono i dalej wszystko toczyło się spokojnym długoweekendowym tempem. Cesarka, proszę się zbierać, da pani sama radę, idziemy, tu podpisać... Nic, słowa wyjaśnienia. Pamiętam panią anestezjolog ściągniętą na tę okazję z innego szpitala (bo w szpitalu na oddziale ginekologiczno-położniczym w weekend majowy anestezjologa na dyżurze nie było), tylko ona zapytała, jak się czuję, co ma się urodzić, zapytała o imię. Wiem, że to jaj praca, zagadać mnie, uspokoić, ale tylko ona z tego całego zamieszania zapadła mi w pamięć.
A po porodzie. Urodziłaś, to sobie poradzisz. Jedzenie na trzeci dzień po cesarce, łazienka jedna na oddział, odwiedzin brak, gdy dziadkowie chcieli zobaczyć wnuka, musiałam wyjść z dzieckiem na korytarz i tam im pokazać, przy drzwiach na oddział, bo poza oddział nie wolno. Wizyta lekarza lub położnej to tylko uwagi. Źle karmisz, nie przybiera, ma gorączkę, to przez to, że mąż raz przyszedł, krzyczy, źle, źle, źle... Każdą noc przepłakałam, przekonana o swojej beznadziejności, o braku instynktu macierzyńskiego, o tym, że sobie nie poradzę... Wychodziłam z ulgą, ale z wielkim strachem. Potem dopiero poczytałam opinie o innych szpitalach, pooglądałam zdjęcia i zobaczyłam, jak daleko w tyle był szpital, w którym ja rodziłam. Teraz wspominam go, jak jakąś odległą podróż w czasie. 

Zofia miała przyjść na świat w szpitalu prywatnym, ale jak na złość akurat wtedy szpital ten zlikwidował oddział położniczy. Przyszła na świat w szpitalu wojewódzkim, pod opieką najlepszych lekarzy. Ciążę prowadził doktor, który niemal wszystkie badania wykonywał mi na miejscu. Nie wspinałam się już na fotel, to fotel zjeżdżał po mnie niemal do poziomu podłogi. Mąż mógł być ze mną przy badaniach, wszystko szczegółowo omawialiśmy, wszystkie wątpliwości były rozwiewane, wszystko tłumaczone. 
W szpitalu nic nie działo się koło mnie, wszystko we współpracy, za moją zgodą i z moją pełną wiedzą na temat tego co jest wykonywane. Komplikacje??? Owszem były, ale byłam pod dobrą opieką (aż strach pomyśleć, co by było w poprzednim szpitalu) mimo, że tym razem też był to okres świąteczny. Po porodzie??? Pani się niczym nie martwi, my się wszystkim zajmiemy. Jeść, proszę jeść, trzeba nabierać sił... Gdzie pani nie pozwolono jeść po cesarce??? A ile lat temu to było??? Jak odpowiedziałam, że 1,5 roku wcześniej, to pani pielęgniarka przewróciła oczami z niedowierzaniem.
Nie było idealnie, jak w Leśnej Górze, ale goniliśmy zachód. Podejście, wiedza, empatia, współpraca. I choć ściany czasem obdrapane i sama porodówka wtedy jeszcze wymagała przebudowy (już jest przebudowana, widziałam zdjęcia, jest moc i luksus;) ), to ja się tam czułam dobrze, bezpiecznie i komfortowo. 

Pamiętam dyskusje, ankiety, akcje w stylu "rodzić po ludzku", walka o znieczulenie do porodu, o porody rodzinne, sale do porodów w wodzie, o dobre wspomnienia, a nie traumę do końca życia. Wszystko szło do przodu, zmieniało się podejście. Na oddziałach wszyscy do wszystkich zwracali się z szacunkiem. Nie było wyższości lekarzy nad pielęgniarkami. I choć czytało się o takich szpitalach, jak ten, w którym urodził się Filip, o ordynatorach i dyrektorach z minionej epoki, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że świat idzie do przodu i kobieta nie jest odrębnym bytem, że ma rodzinę, że ma potrzeby, a to, że i tak musi urodzić, nie jest powodem do traktowania jej jak przedmiot,, to wydawać by się mogło, że zmierzamy do lepszego porodowego świata. Kobieta nie bała się, że gdy coś będzie nie tak, to zostanie sama z "problemem", coraz częściej mówiło się o odpowiednim podejściu do kobiet i rodzin po stracie dziecka, o pochówkach, gdy to było potrzebne, o pomocy psychologicznej, o depresjach. Temat nie był tabu. Komfort rodzącej, poród jako coś pięknego, bezbolesnego był tematem numer jeden w ginekologiczno-położniczym świecie.

Jak urodziła się Zosia coś nas kusiło, żeby mieć jeszcze jedno dziecko. Miała koło 8 miesięcy, jak zmienił się prezydent, a 10 miesięcy, jak władzę przejęła nowa partia. Tak jak pisałam na początku, nie jestem jej zwolenniczką, ale machnęłam ręką... Przecież aż tak bardzo wiele się nie zmieni. Jesteśmy w Europie, idziemy do przodu, nic nas nie zatrzyma. Jak bardzo ludzie są, jak chorągiewki i jak wiele jednak się zmieni przekonałam się już na pierwszej wizycie u mojego ginekologa. Dowiedziałam się, że on teraz nie popiera badań prenatalnych, że chyba nie zdecydowałby się powiedzieć matce, gdyby coś było nie tak z płodem, że gdyby podejrzewał zespół downa lub inną genetyczną wadę, to zachowałby tę wiedzę dla siebie chroniąc tym samym rodzinę przed niepotrzebnym dylematem. Nie mówił wtedy nic o wadach letalnych, tylko o takich, które zmuszają rodzinę do wyboru, co dalej, ale jednak napawało mnie to wielkim niepokojem. Zaczęłam się zastanawiać, czy jest po co psuć. Mam dwoję zdrowych, pięknie się rozwijających dzieci. Pełnia szczęścia, bo trafiła nam się parka, chłopiec i dziewczynka. Idealnie. Jeszcze chwilkę się wahałam, bo gdzieś w głębi duszy czułam, że co by się nie działo, to zdecydowałabym się urodzić, ale Mąż mnie przekonał, że są jeszcze Zosia i Filip, że dla nich to mogłaby być trauma większa niż dla mnie, że muszę myśleć o nich. Temat trzeciego dziecka umarł niemal tak samo szybko, jak dostępność do pomocy w razie jakichkolwiek komplikacji, gdyby takie się zdarzyły.

Przestało mnie to dotyczyć, przynajmniej świadomie, bo przecież nadal mogę mieć dzieci i nadal może mi się przydarzyć "przypadkowa" ciąża. Szczerze powiedziawszy z coraz głośniejszymi doniesieniami o klauzulach sumienia, o obrońcach życia nienarodzonego, o lekarzach, którzy w czasach słusznie minionych wykonali tyle aborcji, że ja nie potrafię do tylu zliczyć, a teraz się nawrócili i walczą o "odkupienie grzechów" kosztem kobiet, ja coraz więcej obawiałam się każdego zbliżenia. Zaczęłam przeliczać, myśleć, kalkulować, a tym samym, stawałam się coraz bardziej oziębła, bo się bałam, co by było gdyby. Przerażało mnie to, że rodziny w i tak trudnych sytuacjach, są w naszym kraju traktowane jak gorsi, niemal jak przestępcy, że temat aborcji, stał się tematem tak bardzo napiętnowanym.

Żeby było jasne, nie jestem zwolenniczką aborcji jako środka antykoncepcyjnego. Nie wydaje mi się, że można robić co się chce i beztrosko podchodzić do temat seksu, bo przecież zawsze jest wyjście. Ale uważam, że nie można rządzić naszym sumieniem, nie można zmuszać żadnej kobiety do rodzenia niechcianych dzieci Można edukować, można dawać możliwość wyboru, pokazywać wyjścia, ale nie można zmuszać. Ja osobiście wzdrygnęłam się nie raz, gdy w jakimś skandynawskim serialu bohaterka usuwała ciążę tak jakby zrywała plaster. Ale odbywało się to bezpiecznie i po rozmowie z psychologiem. 
Sytuacje są różne, różnie się w życiu układa i tak naprawdę nikt nie wie, jak by się zachował w danej sytuacji, póki sam się w niej nie znajdzie. A już na pewno nie ma o tym pojęcia bezdzietny stary kawaler lub ksiądz w konfesjonale (nie neguję tu niczyjej wiary, ale sami wiemy, że wszystko jest grzechem, wszystko jest zakazane i karygodne póki problem nie dotknie nas samych).

Obecne wydarzenia w Polsce dość jasno dały mi do zrozumienia, że 5,5 roku temu, gdy mówiłam sobie, że nic się nie zmieni, bardzo się myliłam. Obecna władza nienawidzi kobiet, nienawidzi "nowoczesnej" rodziny, choć sama w tej dziedzinie nie jest święta. Mianują się osobami wierzącymi, a rozwody kościelne sypią się jak z rękawa, kobiety są traktowane jak rzecz, którą można odsunąć, jak się nie podoba, rola żony i kobiety spychana jest coraz bardziej do średniowiecza. Nasz marsz na zachód, nasza europejskość, nasze prawa, wszystko to, co mi wydawało się pewnikiem, niezmienną, co dawało poczucie bezpieczeństwa teraz rozsypało się jak domek z kart. Przykład zaostrzenia prawa aborcyjnego jest tylko pretekstem, jest tą kropelką, która przelała czarę goryczy, która odebrała resztki nadziei, że obecna władza działa w ramach jakiejkolwiek przyzwoitości. Wpychanie zmian w prawie, nowych podatków, ograniczeń i inwigilacji pod pretekstem pandemii. Bezkarność, wywyższanie się, zero konsekwencji... To nie wpływa dobrze na morale, napędza niepokój, prędzej czy później doprowadzi do tego, że ci bardziej przytomni uciekną z tego kraju, ci mniej zaradni wylądują u psychiatrów, a pozostanie garstka osób na tyle zobojętniałych, że jedynym wydarzeniem w ich życiu będzie ten dzień w miesiącu, którego wypłacane jest 500 plus. O ile tego też nie zabiorą.

PS. Ja nie protestuję na ulicach. Mam dzieci, dom, firmę, kredyty. Zwyczajnie się boję, ale wspieram z drżącym sercem. Jednym z zarzutów do protestujących jest to, że kobiety same nie wiedzą, czego chcą, że z prawa aborcyjnego stał się postulat obalenia rządu, że każdy mówi co innego. Tak, bo prawo aborcyjne jest tylko przykładem tego, co może się stać. Mogą nam pod byle jakim pretekstem odebrać prawa do wszystkiego, a my jak baranki na wszystko się zgodzimy. Jak nie wiecie o czym mówię poczytajcie sobie o syndromie gotującej się żaby. To się dzieje naprawdę, a w dobie pandemii, gdy cały świat ma większe problemy i nikt nie stanie po naszej stronie, jest jeszcze bardziej przerażające.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz