czwartek, 26 lutego 2015

Synek i córeczka... moje dzieci...

Gdy dowiedziałam się, że będziemy mieć córeczkę, byłam delikatnie mówiąc, zaskoczona. Może nawet troszkę zawiedziona, ale nie dlatego, że córeczki nie chciałam. Po prostu, od prawie samego początku miałam bardzo silne przeczucie, że będzie kolejny syn. Mało tego, tak bardzo chciałam córki i tak bardzo wierzyłam w swojego pecha, że byłam przekonana, że będzie synek. A że pan doktor dość długo trzymał nas w niepewności, to to przekonanie zakorzeniło się we mnie tak bardzo, że nie dopuszczałam innej możliwości. I poskutkowało to dochodzeniem do siebie przez parę dni po ogłoszeniu mi tej wiadomości, a potem lękiem do samego końca, że jeszcze coś się może zmienić. Bo gdy już do mnie dotarło, gdy już planowałam te sukieneczki i opaseczki, bałam się, że nawet w dniu porodu może mnie spotkać niespodzianka. Tak się na szczęście nie stało i zostałam mamą córeczki.

Ku mojemu zaskoczeniu, jakoś nie sprawiało mi problemu zajmowanie się dziewczynką. Niektóre mamy opowiadają, że czują się dziwnie, jak między nóżkami czegoś brakuje. Ja się nie czułam. Ale za to jeszcze długo mówiłam do niej "synku". Ba, jeszcze do tej pory mi się to zdarza. Czasem nawet mylę imiona. Poza tym, ja różnicy nie widzę. No może teraz bardziej ciągnie mnie w stronę różowego, ale oprócz tego, to dzidziuś jak dzidziuś.

Ale przecież w posiadaniu syna i córki są jednak jakieś różnice.
Mimo, że Filip maminsynkiem typowym nie jest, to dla mnie jest oczkiem w głowie. Syneczkiem mamusi. A i on, gdy coś się dzieje, zawsze biegnie do mnie. Już teraz czuję uczucie zazdrości, jak myślę, że kiedyś jakaś kobieta mi go zabierze. Jest moim małym łobuziakiem, ale traktuję go z pobłażaniem.
Zosia to co innego. Mam poczucie, że zawsze będzie blisko, że nie muszę się o nią bać, że zawsze będziemy przyjaciółkami.
Mówi się, że dzieci kocha się tak samo. To nieprawda. Dzieci kocha się z tą samą siłą, ale jednak inaczej. Może jeszcze niewiele o tym wiem, bo jeszcze bardzo krótko jestem mamą dwójeczki, ale piszę o tym, co zauważyłam do tej pory. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, najbardziej bałam się, że Filip źle to zniesie, że przestanie być nagle moim ukochanym syneczkiem. A, gdy dowiedziałam się, że urodzi się córeczka, zdałam sobie sprawę, że Filip zawsze będzie moim jedynym syneczkiem, bo Zosia będzie moją jedyną córeczką. Że żadne z nich nie będzie poszkodowane, bo każde będzie miało swój "pakiet" mamusiny, każdy inny, ale tak samo intensywny. Relacje matka-syn, a matka-córka nie dadzą się ze sobą porównać i nic tego nie zmieni.

Sama nie mam brata. Mało tego, w najbliższej rodzinie jest tylko jeden osobnik płci męskiej w naszym pokoleniu. Ale przyglądałam się z boku relacjom w innych rodzinach i w rodzinie męża, gdzie akurat jest dwóch braci.
Córki raczej są traktowane przez mamusie po koleżeńsku, jako partnerki do rozmowy, przyjaciółki, może trochę bardziej szorstko, ale z uczuciem. Tak było u nas. Mama była koleżanką. Może czasem mi brakowało zwykłego przytulenia, ale bardzo sobie ceniłam otwartość i szczerość jaka między nami panowała.
Synowie wymagają więcej troski, opiekowania się nawet w dorosłym życiu. Pojawia się zazdrość matki o syna, który z czasem zaczyna się również liczyć z dziewczyną lub żoną czasem odsuwając matkę trochę na bok. Trzeba rozpieszczać, głaskać, dbać, troszczyć się. No i trzeba się bardzo starać, żeby zachować bliskie relacje, żeby mama na zawsze pozostała kimś ważnym, żeby synek zawsze wracał do domu rodzinnego, jak do siebie, żeby mamusia zawsze była od przytulenia mimo dziestu lat na karku.

Nie wiem, jak u nas poukładają się te relacje, ale mam nadzieję, że z obydwojgiem dzieci będę mogła się przyjaźnić, że obydwoje będą mogli zawsze do mnie przyjść i po rozmowę i po przytulenie. Nie ważne, jak potoczą się nasze losy, chcę, żeby zawsze mieli we mnie oparcie. We mnie i Tatusiu. Żeby dom rodzinny, gdziekolwiek by nie był, zawsze był dla nich schronieniem. I najważniejsze, żeby żadne z nich nie czuło się traktowane gorzej. Inaczej owszem, ale nie gorzej. I Zosia i Filip to moje dzieci i kocham je tak samo mocno i moja w tym głowa, żeby zawsze o tym wiedzieli.

wtorek, 24 lutego 2015

Zosia i Filip 2015: 8/52.

Pędzi czas, oj pędzi jak oszalały. A dzieci nam się rozwijają, rosną, nabierają nowych umiejętności. Teraz, kiedy w końcu zaczyna panować u nas względny spokój, mam czas się im baczniej przyglądać i co dzień dostrzegam coś nowego, fajnego. 


Zosinka jest już, jak to mówi Tatuś, bardziej przytomna. Uśmiecha się, podziwia widoki, jest z nią realny kontakt. Poznaje już nasze twarze, bawi ja karuzelka nad kołyską, nie lubi się nudzić.
Rośnie też gabarytowo. Ubranka, które teraz donasza po bracie, Fifi nosił, jak miał 4 miesiące i więcej. No i kołyska robi się już przymała. 


Fifiś natomiast, to już żłobkowicz pełną gębą. Codziennie przynosi z klubiku coś nowego, ale najbardziej cieszy nas powrót apetytu. Był czas, że nie jadł prawie nic, a teraz słyszę od cioć żłobowych, że zjada wszystko i prosi jeszcze o dokładkę. No i w domu zasiada częściej przy stoliku, żeby zjeść posiłek. Mam nadzieję, że nie zapeszę, ale może w końcu troszeczkę nabierze ciałka, bo kupienie mu spodni ostatnio graniczy z cudem. Wszystkie spadają z chudej dupki.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Rozdanie w Borsuczkowie!!!

Niektórzy pewnie już zauważyli, że powoli realizujemy nasz plan zmian. Na razie idzie nam to opornie, ale próbujemy, testujemy, coś działamy. Wcześniej już zmieniłam ogólny wygląd bloga, w planie miałam jeszcze inne zmiany, ale jeszcze czekam na pomoc z zewnątrz. Teraz przyszedł czas na bardziej radykalne zmiany czyli nazwa i adres bloga. Bo ile można być Filipią Mamą, gdy jest się już mamą i Filipa i Zosi, dwóch naszych małych Borsuczków. Dlatego od tej pory zapraszam Was do Borsuczkowa jako BorsiaMatka. Mam nadzieję, że takie rewelacje nie sprawią, że przestaniecie nas odwiedzać, a wręcz przeciwnie, będzie Wam u nas milej.

A z tej okazji chciałabym zaprosić na małe rozdanie na FB.

Do wygrania jest kosmetyczka z zestawem kosmetyków firmy OsmozaCare.

W skład zestawu wchodzą:
1. Aplikatory do paznokci: zmiękczanie i usuwanie skórek.
2. Aplikatory do demakijażu oczu.
3. Aplikatory do paznokci: zmywacz lakieru.
4. Antybakteryjny krem do rąk.
5.Aplikatory antybakteryjne na niedoskonałości cery.


Żeby wziąć udział w rozdaniu należy:
1. Polubić profil Mamusiowo (niestety do tej pory czekam na odpowiedź FB w sprawie zmiany nazwy).
2. Udostępnić plakat na FB.
3. Zaprosić znajomych do zabawy przez otagowanie ich pod postem konkursowym na FB.


Na zgłoszenia czekam od 23. lutego do 1. marca. Po tym terminie wylosuję jedną osobę, do której powędruje nagroda i, którą będę prosiła o wysłanie mi adresu na FB lub na maila

piątek, 20 lutego 2015

Wieczory opanowane...?

Minął miesiąc i trochę. Nawet troszkę więcej niż trochę. W zasadzie prawie dwa. Nadal się siebie uczymy. Wszyscy nawzajem i na nowo. A co się nauczymy, to coś się zmienia. Z Filipiastym też tak było, że jak już opracowaliśmy jakiś porządek dnia, to przyszedł skok rozwojowy czy inne paskudztwo i do wszystkiego trzeba było dochodzić na nowo. Teraz jeszcze to wszystko jest wolną amerykanką, codziennie coś innego, zero prawidłowości. Co prawda doszukujemy się jakiegoś rytmu, ale jest ciężko. Staram się w dzień karmić co około 2 godziny, żeby sprawić pozory panowania nad sytuacją, ale jak Zosia nie jest głodna, to nie nalegam, a jak bardzo marudzi i Filip akurat mi nie przeszkadza, to i częściej się zdarza. No i wieczory. Wieczory staramy się już w miarę uporządkować. Wiadomo, nie zawsze się da, bo dziecko, zwłaszcza taka Zosina, jest nieprzewidywalne, ale bardzo się staramy.

A wygląda to mniej więcej tak.
Marudzenie zaczyna się zazwyczaj już około godziny 17. Oczywiście Zosinkowe marudzenie, bo Filipa staram się wypychać popołudniami z Tatusiem na różne atrakcje. Już pisałam, że we wtorki ma piłkę, czasem sale zabaw, jak jest pogoda to spacer po osiedlu połączony z zakupami, albo inne wyprawy, które akurat ma odbębnić Małżonek i może ze sobą zabrać dziecko. Odkąd jest żłobek, to i w domu znajdujemy mu jakieś zabawy, którymi nie gardzi. Jest spokojniejszy. A Zosin sobie marudzi, czasem na rękach, czasem w kołysce, czasem przyśnie i tak w kółko. W międzyczasie ja mam pięć minut na prysznic, szykowanie łóżek, kąpieli, kolacji Filipkowej i jeszcze paru innych rzeczy. Zosia przechodzi już samą siebie i wydziera się w niebo głosy. Koło 20 zabieramy się za kąpanie najpierw Zośki, a potem Filipa i do wyrek. I to do tej pory było zadaniem z gwiazdką, a teraz idzie nam coraz lepiej.

Zosię zabieram ja do sypialni, karmię i czynię gusła, żeby zasnęła. Staram się ją odkładać do łóżeczka, bo Panna Kluska lekka wcale nie jest, a robi się z dnia na dzień coraz cięższa, a ja codziennie wieczorem wymagam masażu, tak mnie bolą plecy. Nie zawsze to się jednak udawało i musiałam bujać, lulać, kołysać i tulić. Czasem po dzikich wrzaskach dawałam jeszcze cycocha, bo tak się Księżniczka zmęczyła, że pić jej się chciało, ale po paru próbach, paru dopajaniach, paru lulaniach w końcu zasypiała. Od jakiegoś czasu nastąpiła w tej materii rewolucja i Zosiaczek odłożony do łóżeczka po pewnym czasie zasypia. Nie tak zaraz oczywiście, czasem koło 22, ale grzecznie się wierci w wyrku, po jakimś czasie jeszcze doje sobie, czasem chce się jeszcze na chwilkę przytulić, ale panuje ogólny spokój. Na szczęście kolki nas opuściły (tfu, tfu), odstawiliśmy wszystko podawane do tej pory za wyjątkiem witaminy D i teraz, jak Zosia krzyczy, to nie jest to tak przeraźliwy wrzask, jak był przy kolkach, no i da się go jakoś utulić. Mam więc cały arsenał Boboticów, Delicoli i SabSimplexów. Może w przypadku gazów jeszcze mi się przydadzą, ale te zdarzają się naprawdę rzadko więc leżą nieużywane.  Pokrzyczeć wieczorami jednak Mała lubi, co absolutnie na kolkę mi nie wygląda, tylko na wieczorne zmęczenie materiału.

Filip natomiast siedzi w wannie długo, Tatuś go pilnuje, a jak wyjdzie zostaje wsadzony do łóżeczka z nadzieją, że może jednak tym razem nie będzie protestował i pójdzie grzecznie spać. Do tej pory były na to marne szanse, ale próbowaliśmy i są efekty. Troszkę pokrzyczy, pokopie nogami, postaje na głowie, czasem pośpiewa, pogada po swojemu czym budzi nasz uśmiech, czasem trzeba do niego zajrzeć, pogłaskać po łepetynce, czasem trzeba posiedzieć, poopowiadać bajki ale w końcu zasypia. Zazwyczaj już po 21 śpi na tyle mocno, że nawet przebudzająca się Zosina mu nie przeszkadza.


Troszeczkę akrobacji z tym wszystkim jest, ale na pewno lepiej nam to wychodzi niż na początku. Jak sobie przypomnę naszą nieudolność, zdenerwowanie i dzikie ryki do północy, to aż przechodzi mnie dreszcz. Nie chcę zapeszać, ale jest dobrze. Panujemy nad sytuacją. Najpóźniej o 21.30 siedzimy już sobie z Mężem grzecznie w salonie i przymierzamy się do naszego rytualnego pomelo. A że noce też raczej do najgorszych nie należą więc posiedzieć jeszcze chwilkę możemy, śpieszyć się do snu nie musimy. Fifiś zazwyczaj przesypia całą noc, a Zosia śpi różnie, ale ostatnio potrafi obudzić się dopiero koło 4 i od tej pory już się przebudzać, by koło 8 rozbudzić się na dobre. Można powiedzieć, że się wysypiamy...
Natomiast potem nadchodzą poranki, a to już inna historia...

środa, 18 lutego 2015

Zosia i Filip 2015: 7/52.

Ostatnio nasze super dzieci popadają ze skrajności w skrajność.


Zosia rano się budzi, grzecznie leży, podziwia widoki, przysypia, troszkę pomarudzi i znów leży, przysypia. Cud, miód, malina. By wieczorem włączyć syrenę nie do opanowania, drzeć się, padać ze zmęczenia i znów się drzeć. A potem, jak gdyby nigdy nic, zasnąć spokojnie w łóżeczku i spać ciągiem 5 godzin lub więcej. Nie ogarniam tego...


Filipa humorki są za to zupełnie nieprzewidywalne. Nie wiadomo, co, kiedy i dlaczego. Z uśmiechniętego bobasa w sekundę zamienia się w rozkapryszoną bestię, a za chwilę w małego złośnika, rzuca przedmiotami, krzyczy, tupie nóżką, by za moment przybiec z płaczem, wdrapać mi się na kolana i przytulać, przytulać, przytulać. Do dwóch latek jeszcze dwa miesiące z kawałkiem, a już bunt w rozkwicie...

poniedziałek, 16 lutego 2015

Worek na kapcie... i nie tylko...

Jako, że Fifiś poszedł do żłobka, musiał zrobić to z klasą. A co nam najbardziej kojarzy się z przedszkolem i szkołą. Mi na przykład od razu na myśl przychodzi worek na kapcie. Przypomina mi się, jak ja wracałam ze szkoły do domu, z workiem na ramieniu, i jak przerzucałam go przez płot na nasze podwórko. Miałam różne, kupowane, szyte przez mamę albo przez babcię, większe lub mniejsze, ale zawsze musiały być oryginalne i odróżniać się od innych wiszących w szatni. Jak to dawno temu było. A teraz mój malutki syneczek ma spakować kapcie, dać mamie buzi na do widzenia i poczłapać do kolegów i koleżanek.

Takie malutkie kapciuszki zbyt wiele miejsca nie zajmują i można je zostawić na miejscu, ale przecież dzieci noszą ze sobą misie, kubeczki-niekapki, smoczki i inne skarby. Przecież nie weźmiemy im tego w reklamówkę znanego sklepu spożywczego. Oczywiście można samemu uszyć taki stylowy woreczek, ale przy takiej dwójeczce ciężko mi nawet wyciągnąć maszynę do szycia, a co dopiero jej użyć. Tutaj z pomocą przyszło mi NOŚ MNIE i w ten sposób Fifi dostał swój własny, oryginalny woreczek na drobiazgi, które zabiera ze sobą do Klubiku.


Sklepik w swojej ofercie ma wiele różnych woreczków czy worków. Z pewnością można znaleźć coś dla małego przedszkolaka, jak i dla siebie. A ciągle pojawiają się nowe wzory. Ja na razie zaopatrzyłam Filipka w worek na kapciuszki, ale już rozglądam się za czymś większym dla siebie na wiosenne spacery.

A już teraz, gdy rano spakowałam Filipowi jego pierwszy worek, poczułam się taka dumna z syna. Wiem, że klub maluszka, to jeszcze nie przedszkole, ale dla mnie niczym się nie różni. Mój malutki syneczek, z woreczkiem na pleckach idzie dzielnie w świat. Wzruszyłam się strasznie.


 I jak Wam się podoba?
Mi bardzo dlatego zapraszam Was do zapoznania się z ofertą NOŚ MNIE i do zajrzenia na ich profil na FB.


niedziela, 15 lutego 2015

Pierwsze koty za płoty... czyli mały żłobkowicz...

Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Decyzja o Klubiku dla Filipka została podjęta, teraz przyszła pora na przetestowanie, jak się to wszystko przyjmie. Po pierwsze i najważniejsze, to jak Fifi odnajdzie się w nowej sytuacji. Czy nie będzie płakał bez mamy i czy spodoba mu się w nowym miejscu. A po drugie, jak my ogarniemy to organizacyjnie. O której go zaprowadzać, o której odbierać, czy codziennie, czy czasem tylko, czy na dłużej, czy na krócej, czy ma tam spać, czy jeść posiłki. Wszystko musimy przetestować i wybrać najlepszą opcję.
Na początek postanowiliśmy pójść i wypytać o wszystko, co przyszło nam do głowy. Zbyt dużo tego nie było, bo zwyczajnie nie wiedzieliśmy o co pytać. Skorzystaliśmy też z okazji i zostawiliśmy Fifula na godzinkę, żeby sprawdzić czy będzie się buntował. O dziwo, olał nas całkiem, pobiegł do zabawek, do pań i do dzieci. Miałam obawy, jak się odnajdzie wśród rówieśników, ale on zawsze był towarzyski i tym razem też nie zawiódł. Poszliśmy więc z Tatusiem na spacer wokół osiedla. Chodziliśmy jak kołki, denerwując się strasznie, ale chyba niepotrzebnie, bo, gdy wróciliśmy, Fifi siedział grzecznie z dziećmi w kółeczku i się bawił. Widok bezcenny, zwłaszcza, że w domu nie wysiedzi na tyłku nawet dwóch minut.

Na następny ogień poszło zostawienie Filipa w Klubiku już na tyle, na ile miałby zostawać docelowo, ale z zastrzeżeniem, że gdyby coś, to panie mają dzwonić, a i my pozwolimy sobie zadzwonić koło południa, żeby się dowiedzieć co i jak. Tatuś specjalnie pojechał do pracy bladym świtem, żeby wrócić i na koło 9.30-10 odprowadzić syneczka do przybytku. Potem tylko wybył na chwilkę do dentysty, ale był pod telefonem, gdyby coś się działo. Ja z racji Zosinki miałabym utrudnione zadanie i ciężko byłoby mi Fifula odebrać na szybko, a tego pierwszego dnia chcieliśmy Małemu oszczędzić stresów. Na szczęście obyło się bez rozpaczy. Problemy zaczęły się przy obiadku, ale tego się spodziewaliśmy, i przy spaniu, tego też się spodziewaliśmy. Jedzenia odmówił całkiem, co jest u niego ostatnio zupełnie naturalne. Z zasypianiem problem był taki, że panie postanowiły go położyć spać na zwykłym łóżku, a nie zamykanym, do jakiego przywykł w domu. No i spania też odmówił. Dlatego panie zadzwoniły i Fifuś wrócił do domku.

Ponieważ, oprócz małych zgrzytów, Fifi z pobytu był bardzo zadowolony, na drugi dzień znów pomaszerował z Tatusiem do żłobka. I tym razem dobrze się bawił, jeść nie chciał obiadu, ale upolował sobie ciastka, które były odłożone na podwieczorek i udało mu się przespać 1,5 godziny. Co prawda panie musiały go wziąć sposobem i uśpić w wózku, ale w domu też się buntuje przed spaniem, gdy w perspektywie ma zabawę. Także już drugiego dnia został w wymiarze pełnym godzin i był z tego powodu zadowolony. Mało tego, gdy Tatuś po niego przyszedł, nie za bardzo chciał wracać.Nie jest źle.

Zdaję dobie sprawę, że kryzys może przyjść później, gdy Maluch wyczuje, gdzie idzie i że tam zostaje, ale ja jestem dobrej myśli. No i nie chcę go codziennie zostawiać tam na tak długo. Gdy już wypracujemy sobie jakiś wspólny rytm dnia, to nie zawsze będzie zostawał na drzemkę i nie zawsze będzie zaprowadzany tak wcześnie. My z M. jesteśmy mocno elastyczni, a żłobek ma nam służyć jako rozrywka i przygoda dla dziecka, a nie przymus i obowiązek.

Także mamy za sobą dwa dni, a w perspektywie nowy tydzień. Zobaczymy co przyniesie...

czwartek, 12 lutego 2015

Klub Malucha czyli trudna decyzja...

Nadszedł ten czas, kiedy musieliśmy podjąć męską decyzję i zdecydować się, co dalej robimy z Filipiastym. Myśl o żłobku, tudzież klubiku maluszka, pojawiła się u nas już jakiś czas temu, ale zawsze coś nam było nie po drodze. Zwyczajnie szukaliśmy wymówki. Najpierw Fifi był za mały, potem za długo spał, a nam było go żal budzić, potem mi się nie chciało wstawać, żeby go odprowadzać, a na sam koniec, nie chcieliśmy, żeby się poczuł odrzucony, gdy pojawiła się Zosia. Zdecydowaliśmy, że poślemy go do takiego przybytku na wiosnę. Wtedy będzie go łatwiej prowadzać i łatwiej odbierać, a na razie jakoś sobie damy radę. No niestety, z tym dawaniem sobie rady troszkę się przeliczyliśmy.

Może opieka nad dwójką małych dzieci nie jest ponad moje siły, ale na pewno momentami jest na skraju moich możliwości. Jaki jest Filip, każdy wie - żywe srebro, nie usiedzi na tyłku, pomysł goni pomysł, czasem za nim samym ciężko nadążyć, a do tego dochodzi Zosia. A Zosia też charakterek ma. Nie da się odłożyć do łóżeczka, chwilki w spokoju nie poleży, pokrzykuje na mnie, a jak to nie daje efektu, to włącza syrenę. Jedno ogarnąć, drugie oporządzić, cały dzień w napięciu, w wiecznej gonitwie, brak możliwości zrobienia czegokolwiek innego, wszystko po trochu, nic na 100%, wszystko na "odwal się". Czasami każdemu potrzeba odrobiny ciszy i spokoju. I mi, i Zosi, która śpi jak zając na miedzy, bo co przyśnie, to Filip wrzaśnie, pisknie albo telepnie kołyską, i Filipowi, który przez tą ciągłą gonitwę, jeszcze bardziej się nakręca. Paradoksalnie, Tatuś w pracy jako jedyny zaznaje troszkę relaksu, bo my w domu na kupie raczej nie bardzo.
Staram się to wszystko ogarnąć, ale nie zawsze jestem w stanie być w dwóch miejscach na raz. Gdy karmię Zosię, Filip wykorzystuje okazję i coś psoci. Już wyrwał szufladę z biurka, rozwalił klawiaturę laptopa, zrzucił zdjęcie ze ściany (nie mam pojęcia w jaki sposób i dlaczego szyba się nie zbiła), o wywalaniu wszystkiego z szaf czy wylewaniu naszych kosmetyków nawet nie wspomnę, ale wspomnę, że raz o mało nie wylądowaliśmy na IP po wspinaczce między łóżkiem a łóżeczkiem. Do tego wieczne przerywanie karmienia, bo Filip właśnie coś broi...Nie rozdwoję się. A gdzie obowiązki domowe? Praca?

Analizując wszystkie za i przeciw, jednak postanowiliśmy spróbować już teraz posłać Filipastego do klubu malucha. Na spokojnie przetestować różne konfiguracje, różne godziny i przekonać się czy Bobalowi będzie się tam podobało. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że znajdzie się ktoś, kto powie, że źle robimy, że jestem wygodnicka, że siedzę w domu, a dzieciaka posyłam do żłobka, ale jest wiele argumentów, które jednak przeważają. I nie są to tylko powody, które wymieniłam wcześniej. Dodatkowo uważam, że Fifisiowi będzie ciekawiej między innymi dziećmi, z paniami pełnymi pomysłów na nowe zabawy niż ze mną cały czas w domu, zwłaszcza, że ja z Zosią też mam troszkę zajęć i nie mogę się poświęcić w pełni jemu. Poza tym Mały zaczerpnie jakieś wzorce zachowań, może podpatrzy inne dzieci na nocniczku, przy jedzeniu, może postanowi zacząć się jakoś porozumiewać. Będzie to stymulujące dla jego rozwoju. A gdy wróci po zajęciach do domu, to i nasze zabawy nie będą się wydawały takie nudne, może popołudnia przestaną być tak nerwowe, bo wszyscy będziemy pełni energii na wspólne rozrywki.

Oczywiście jestem pełna obaw, boję się, jak dogada się z innymi dziećmi, z paniami, jak inne dzieci podejdą do naszego synka. To, że będzie się fajnie bawił, tego jestem pewna, ale czy nie będzie się buntował przed leżakowaniem, czy nie będzie się denerwował przy jedzeniu, czy nie będzie pokazywał swoich różków nawet tam. A może panie będą miały na niego lepsze sposoby niż ja w domu. Bo nie oszukujmy się, troszkę Filipkowi pobłażaliśmy i teraz wchodzi nam na głowę. Boję się też, że prócz pozytywów, może przywlekać do domu też negatywne zachowania czy choroby.

Nie ma co zbyt długo gdybać. Decyzja została podjęta. Jesteśmy już nawet po pierwszych podejściach, ale o tym później. Na razie jesteśmy dobrej myśli, zobaczymy co będzie dalej.

wtorek, 10 lutego 2015

Zosia i Filip 2015: 6/52.

W tym tygodniu, mimo że do lekkich on nie należał, dopadł mnie ogromny zachwyt nad moimi dziećmi. One są po prostu śliczne... Nie mogę się na nie napatrzeć... Czasem próbuję złapać na fotografii to, co mi się w nich tak bardzo podoba, ale niestety mój aparat nie jest już pierwszej świeżości, a komórka też najlepsza nie była... Ale czasem się udaje... 
Maleńka, okrąglutka główka Zosinki, jej różowiutkie, pucułowate policzki i gęściutkie włoski, moja malutka przyjaciółeczka... 
Słodkość i bobasowatość Fifula, jego rzadziutkie blond włoski, jego maminsynkowatość...


Doprowadzają mnie czasem do szału, ale są moim całym życiem...

poniedziałek, 9 lutego 2015

Co robić z pierworodnym?...

Już nie raz pisałam Wam, że Filipiasty to istny wulkan energii. Już na początku ciąży, kiedy dopadły mnie mdłości, zastanawiałam się, jak ja sobie z nim dam radę, skoro sama z sobą nie dawałam sobie rady. Ale potem przyszły te lepsze miesiące i lepsza pogoda na dworze więc spacerowaliśmy, balkonowaliśmy, jeździliśmy na wycieczki, bawiliśmy się w domu i wygłupialiśmy. Jakoś ten czas nam upływał, a ja nawet nie pomyślałam o oddawaniu go do żłobka czy do innego tego typu przybytku. Pomysł taki zrodził się w głowie Taty Filipa i przyznam, że sama idea mi się spodobała, ale już wykonanie nie bardzo. Nie wyobrażałam sobie oddania mojego synka obcym pod opiekę. W sumie to nikomu nie wyobrażałam sobie oddania.
Z nastaniem 7. miesiąca nastały też ciężkie dni. Zaczęło się robić trudno. Brzuch coraz większy, ale i boleści wszelakie utrudniały różne zabawy. Pod koniec ciąży w zasadzie nie mogłam się już schylać i Fifi zwyczajnie się ze mną nudził. Zaczął wszystko roznosić jak tornado, a ja mu nie zabraniałam, bo brakowało mi sił na akcje wychowawcze. Zaczęliśmy więc myśleć o zajęciu mu czasu inaczej, z wykorzystaniem Tatusia. Jako że Tatuś w domu najchętniej puściłby bajkę i miał z głowy, a do tego bardzo się dziwi, że ta bajka nie skutkuje na przynajmniej dwie godziny pozostało szukanie czegoś poza domem.
Jak więc wyglądają aktywności Filipa?
Ja niestety na razie jestem średnio mobilna więc mi pozostają zabawy domowe. Mam zadanie trudne, bo zająć małego wiercipiętę na dłużej niż 3 minuty jest niezwykle ciężko, ale próbujemy. U Fifula króluje nadal wywalanie wszystkiego zewsząd, gdzie tylko dostanie. Próbuję go jakoś tego oduczyć, ale do głosu dochodzi jego buntowniczy charakter i niejednokrotnie kończy się to lamentem. Na drugim miejscu zdecydowanie uplasowały się naklejki i flamastry. Choć bałagan przy tym ogromny, a zabawy też na parę minut. No i oczywiście na podium wszelkiego rodzaju przelewania, przesypywania i tym podobne. O ile z przelewaniem walczę stanowczo, to do przesypywania i przekładania wciąż szukam nowych akcesoriów.


Z Tatusiem zajęcia są bardziej wyszukane i zapewne ciekawsze.
Na pierwszym miejscu najprostsze i najbardziej oczywiste spacery i zakupy. Pogoda może nie jest zachęcająca, bo u nas nieprzerwanie leje i wieje, ale zawsze jakiś przebłysk się trafi. A jak nie, to Tatuś ma swój ulubiony market, gdzie na samym końcu galerii jest kolektura lotto i zawsze tam zmierzają. Pod dachem, ciepło, a wyhasać się można, a i spotkać kogoś czasem. No i drobne zakupy też czasem się udaje im zrobić. Lepsze to niż siedzenie w domu.
Na drugim miejscu, obecny w naszym życiu już od dawna basen. Tutaj mieliśmy duże wątpliwości czy Tata poradzi sobie sam, bo do tej pory jeździliśmy we dwójkę i jakoś ogarnialiśmy małego pływaka. Niepotrzebnie się jednak martwiłam, radzą sobie świetnie, Fifi zadowolony, a ja mam sobotnie przedpołudnia luźniejsze. Mało tego, jak jednego tygodnia pojawili się Tatuś z Filipem tylko we dwóch, tak za tydzień kolejnych dwóch tatusiów przyjechało samych. Żoneczki zobaczyły, że można i też postanowiły swoich mężów wykorzystać, a co;)


Trzecie miejsce zajmuje nowość, zajęcia z piłki, jak ja to nazywam. Piłka to taka troszeczkę szumna nazwa, a tak naprawdę są to zajęcia ruchowe mające przygotować dzieciaki do zajęć z piłki. Filip uczy się troszkę słuchać i wykonywać polecenia, wybiega się i ma kontakt z innymi dziećmi. Na początku mu się średnio podobało, ale teraz chętnie jeździ i wraca super zadowolony.


No i na koniec niezawodne sale zabaw.
Plan miałam taki, żeby pozwiedzać wszystkie dostępne zanim pojawi się Zosia. No, nie udało mi się i w sumie teraz odwiedzają tylko jedną, bo Tata Filipa boi się nowości. Wolałabym oczywiście, żeby wybierali się tam z jakimiś znajomymi, ale jak to ze znajomymi bywa, zgrać się w jednym miejscu i czasie jest dość trudno. Zdarza się, że umawiają się we dwóch, nasz Tatuś i nasz przyjaciel na kawkę właśnie w takim miejscu. Taka idea podoba mi się bardzo, bo nie mam poczucia, że wykorzystuję Męża i wywalam go z Filipkiem z domu. On się napije kawy bez pośpiechu, poplotkuje, a dzieciaki się wybawią.


To oczywiście nie wszystkie zajęcia jakie fundujemy Fifulowi. Przed urodzeniem się Zosi staraliśmy się zapraszać do nas znajomych z dziećmi, sami też gdzieś wychodziliśmy do ludzi. Teraz to trochę ciężkie, ale gdy jest jakaś okazja, to trzeba korzystać. I mam nadzieję, że ja też niedługo będę mogła uczestniczyć w tych aktywnościach i dorzucić swoje pięć groszy. No i z niecierpliwością będziemy czekać na wiosnę, wtedy to nas nic nie powstrzyma, żeby bawić się we czwórkę. Swoją drogą, rok temu też tak czekałam niecierpliwie i faktycznie wiosna i lato były dla nas bardzo udane. Po pierwsze ciąża, a po drugie wakacje, wycieczki, spacery, super rodzinnie spędzony czas. Także czekamy i w tym roku. Ale zanim wiosna, mam nadzieję, że Fifuś będzie miał okazję pobawić się na śniegu, bo w swoim prawie dwuletnim życiu widział go tylko raz.


A na zdjęciu powyżej można zobaczyć, jak wyglądają nasze "leniwe popołudnia". Filip szaleje na Tatusiu, a ja na kolanach trzymam Zosiaka (którego tutaj akurat nie widać) albo na odwrót, Fifi przesiaduje u mnie na kolanach i wyczyniamy przytulaski, a Tatuś taszczy na rękach naszego małego klocka.

A może Wy macie jeszcze jakieś pomysły, jak zająć czas takiemu małemu wiercidupce? Biorąc oczywiście pod uwagę moje możliwości z Zosią na rękach.

sobota, 7 lutego 2015

Historia jednego wypieku...

Ostatnio wolnego czasu u nas jak na lekarstwo. To pewnie wie każdy kto ma dzieci, ciężko jest zapanować nad wszystkim. Do tego przypałętała się choroba. Gorączkował Filip, kaszle Tatuś, smarczy Filip, Tatuś narzeka, kaszle Filip i tak cały czas. Marudzi jeden przez drugiego. Na domiar złego kłopoty z zasypianiem Zosi skutecznie uniemożliwia nam zregenerowanie sił w godzinach wieczornych więc chodzimy jak zombie, zmęczeni i zdenerwowani. Dlatego tym bardziej ucieszyłam się, jak na jednym z obserwowanych blogów pojawił się niesamowicie prosty w wykonaniu placek. Pięć minut bełtania i do piekarnika, nic trudnego. Zośka kimnęła, Filip się bawił, Tatuś doglądał, a ja zamknęłam się za kuchenną bramką i do dzieła. W międzyczasie Małżonek został wygnany do sklepu, bo okazało się, że ostatnia tortownica uległa zniszczeniu i już dawno spoczywa na wysypisku.
Super. Wymieszane, przelane ciasto w piekarniku, 50 minut minęło. Wyciągamy.
Góra nawet troszeczkę za bardzo przyrumieniona, ale nie jesteśmy wymagający. Ślinka leci, a duma z wygospodarowania czasu na ciasto, ogromna. Mąż już łazi zniecierpliwiony, to wyciągamy. Poluzowałam tortownicę, a spod spodu wszystko wypłynęło. Dosłownie wszystko. Upieczona została góra, ok 1 centymetra, cała reszta została płynną masą. Idealnym okręgiem rozpłynęła się po blacie. Dobrze, że blat duży, to nie spłynęła na podłogę. Gęsta breja upaciała wszystko.
Szlag.
Nie wiedziałam co robić. M. patrząc na mnie chyba też nie wiedział, jak pocieszać, bo tylko wygnał mnie z kuchni i zabrał się za sprzątanie. A mi ręce opadły. Sprawdziłam przepis trzy razy i postanowiłam napisać komentarz. Blogerka chyba uznana, bo nie raz widziałam, że chwaliła się swoimi przepisami publikowanymi w gazetkach więc chciałam, żeby wiedziała, że przepis jest do bani. Napisałam dokładnie jak sprawa wyglądała i czekam. Czekam, czekam, czekam i nic. Na drugi dzień wchodzę na listę obserwowanych blogów i co widzę? Wpis o tym samym tytule, to samo zdjęcie i przepis jakby bardzo podobny, ale jednego składnika połowę mniej (a to dość duża różnica), czas pieczenia jakby dużo dłuższy, a pod postem mojego komentarza brak za to same pochwalne. No tak...
Rozumiem, że blogerka przepis poprawiła. Rozumiem to, bo nie chciałabym, żeby ktoś inny naciął się tak jak ja. Ale nie rozumiem tego, że całą sytuację zamiotła pod dywan. Taka chce być idealna? Może, ale mi by naprawdę humor poprawiło zwykłe: "sorry, pomyliłam się". Zrobiłoby mi się lepiej i może troszkę mniej żal tego wszystkiego wywalonego do kosza. Bo naprawdę, wtedy poczułam się podle. Wiem, że to nie moja wina, ale poczułam się beznadziejną panią domu, która nawet tak łatwego placka nie potrafi zrobić. Frustracja we mnie narosła ogromna...
To by było na tyle w kwestii wypieków pewnie na najbliższy czas, a morałem niech będą słowa Borsiego Taty:
"Nie wierz we wszystko, co piszą w internecie".
Koniec historii.

PS. Przepis wypróbowałam jednak w wersji poprawionej. No, wyszło lepiej, ale nie idealnie... 
 

środa, 4 lutego 2015

Zosia i Filip 2015: 5/52.

Mam ostatnio wrażenie, że czas pędzi jak oszalały. Dopiero urodziła się Zosia, dopiero wyszłam z szpitala, dopiero zaczęłam gromadzić zdjęcia na nowy rok, a już piąty tydzień minął. Szybciutko.
A oto kolejne zdjęcia.


Nasza panienka skończyła miesiąc. Nadal preferuje noszenie w różnych konfiguracjach, ale staramy się z tym walczyć, bo wyrośnie nam drugi Filip, którego trzeba było zabawiać w każdej sekundzie. Odwrócić się nie można było, bo okazywał swoje niezadowolenie. Z Zosią jest podobnie, ale mam nadzieję, że choć trochę uda nam się to zmienić.


Filipiasty nadal jest małą przekorą, pełno go zawsze tam, gdzie my zabraniamy. Nauczył się ostatnio otwierać drzwi i od tej pory trzeba szczególnie uważać na drzwi wejściowe, ale też od łazienki, bo wszystkie kosmetyki byłyby natychmiast na Filipie, i od kibelka, bo źródełko kusi. Dodatkowo ciekawość wzrasta wraz z choróbskiem, z którym ostatnio się zmagamy.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Spacerujemy... + rozdanie...

Ostatnia niedziela przyniosła nam zasmarkanie, zagilanie i ogólne rozbicie. Do tego u Filipa kaszel, a u Matki ból głowy i wszystkich mięśni. Ale też przyniosła nam w końcu, długo wyczekiwane słońce. Nie mogliśmy nie skorzystać choć przez chwilkę. Zwłaszcza, że Zosia w zasadzie jeszcze nie była na swoim pierwszym spacerze. Za każdym razem, gdy się przymierzaliśmy, to coś się sprzysięgało przeciwko nam. A musicie wiedzieć, że, żeby u nas wyjść z dziećmi, trzeba nie lada gimnastyki. Po pierwsze, mamy niesamowicie ciężki wózek, po drugie, winda jest na półpiętrze. Z Filipem chodziliśmy na spacery popołudniami, jak już M. był w domu, a w dzień i tak często bywałam u mojego taty. Potem już dorobiłam się lżejszej spacerówki i nie było tego problemu, a jeszcze później zwyczajnie wychodziłam z nim bez wózka. Teraz sytuacja jest o tyle trudniejsza, że jest dwójka dzieci, z czego jedno nie da się zamknąć do wózka. Wolałam takie wyzwania przetestować więc najpierw z Mężem. No i ile razy się przymierzaliśmy, to zawsze coś było nie tak. Zazwyczaj oczywiście nie dopisywała pogoda. Przez pierwsze dwa tygodnie wiało tak, że łeb odpadał, a następne dwa tygodnie lało non stop. Spacer z niemowlakiem w taką pogodę nie bardzo nam się widział. Więc gdy w końcu przyszedł taki piękny dzień, jakoś nie mogłam się powstrzymać i zarządziłam wyjście grupowe. 
Z mojej strony była to super decyzja, bo mimo, że nie lubię mrozu, to dobrze mi to wyjście zrobiło. I mimo że zapomniałam rękawiczek, zakochałam się w pchaniu wózka na nowo i nie miałam ochoty wracać do domu. Zlitowałam się jednak nad Filipem, któremu spacery z gilem po pas sprawiały nieco mniejszą przyjemność. Ale tyle ile przeszliśmy, przemaszerował dzielnie i z uśmiechem na pyszczku. 
Samo wyjście poszło nam nawet sprawnie. Choć pewnie, gdyby ktoś zajrzał do naszego mieszkania pod naszą nieobecność, niechybnie stwierdziłby, że mieliśmy włamanie. Pobojowisko zostawiliśmy niesamowite, uciekaliśmy z domu w takim popłochu, żeby uniknąć wrzasków zapoconych dzieci (stąd brak u Matki czapki i rękawiczek). Zejście na dół podzieliliśmy na grupy: ja z Filipiastym schodami, M. z Zosiną - windą. Do windy wejść wszyscy nie dalibyśmy rady. A potem już długa naokoło osiedla zahaczając na chwilkę o plac zabaw i okoliczną Żabkę. Wyszedł fajny, niedzielny, rodzinny spacerek. Nie za długi, nie za krótki, na pewno do powtórzenia. Dobrze, że teraz już później robi się ciemno, a Tatuś wraca dość wcześnie, to stadne spacery będą częstsze. Oczywiście o ile pogoda na to pozwoli.


Wózek mamy po Filipie, a w zasadzie jest to wózek Filipa, bo do niego jest spacerówka i jeszcze przed urodzeniem się Zosi nim jeździł. Teraz na krótkie dystanse chodzi na nóżkach, a jak będzie na wiosnę, gdy zapragniemy wybywać gdzieś na dłuższe wycieczki, to się okaże w praniu. Raczej podwójnego wózka nie planujemy kupić, mamy drugą lekką spacerówkę, ewentualnie dostawkę do tego, a jak Zosina podrośnie, to może drugą leciutką spacerówkę. Zakładając oczywiście, że Filip w ogóle będzie chciał jeździć w wózku, bo średnio mu się to podoba. Za bardzo jest ciekawy świata i takie bezczynne siedzenie go nie interesuje.


Najbardziej mi ostatnio brakowało takiego spacerowania z Fifiastym. Gdy brzuszydło zaczęło mi mocno dokuczać, przestałam z nim wychodzić sama na spacery, bo bałam się, że nad nim nie zapanuję, a gdy wychodziliśmy wszyscy razem, to raczej M. go prowadzał za rączkę. Teraz mogę wrócić do tych naszych wspólnych wypraw naokoło osiedla.

PS. Wszystkich, którzy spodziewają się dziecka lub mają kogoś bliskiego, kto spodziewa się dziecka, zapraszam na FB. Tam rozdanie, w którym do wygrania jest jeden z dwóch rożków. My rożków nie używamy, a niesieni instynktem, kupiliśmy i teraz żal nam, że leżą i się marnują. Także, jeśli komuś się przydadzą, to zapraszam serdecznie.