Ostatni tydzień był dla mnie dość męczący. Jak to mówią, do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja. Tak jest ze mną i z filipowym żłobkiem. Przywykłam szybko, że co dzień mamy z Zosią te parę chwil tylko dla siebie i, że ja mam czas na jakieś prace domowo-firmowe bez uczepionego do mojej nogi Filipa. I nie chodzi tutaj o brak dziecka w moim otoczeniu, bo mi go zawsze brakuje, zawsze czekam pod drzwiami, jak ma wrócić i cieszę się, że już jest z powrotem. Chodzi o chwilowe zdjęcie ze mnie odpowiedzialności, zrzucenie jej na kogoś innego, w tym wypadku na panie przedszkolanki. Bo ja uwielbiam zajmować się dziećmi, uwielbiam za nimi latać, sprzątać po nich, gotować, karmić, przebierać. Owszem, czasem się męczę, ale nic tak nie męczy, jak poczucie odpowiedzialności 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. To poczucie wiecznego napięcia, że coś się może zdarzyć, że trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nawet w nocy, nawet, jak śpią. To uczucie, gdy karmię Zosię, siedzę w fotelu, a nagle słyszę jakiś huk, a Filipa nie ma w zasięgu mojego wzroku. Jak Fi jest w domu, jeszcze mi się chyba nie zdarzyło nakarmić Małej bez przerwy. Zawsze muszę ją odczepić od piersi i gdzieś pędzić interweniować. Dlatego, gdy tylko zasiadam do karmienia, instynktownie się spinam. Ale to tylko kropelka, która przelewa czarę. Tak naprawdę mam wrażenie, że w tym całym rozgardiaszu, to ja jestem odpowiedzialna za wszystko.
Wiecie co mówi na takie zarzuty mój Małżonek? Żebym mu pokazała, to on zrobi, to kupi, jak napiszę listę, ubierze dzieci, jak przygotuję ubranka i jeszcze wiele takich coś, jeśli ja coś. Czyli jakby na to nie patrzeć, ja mam najpierw pomyśleć, a jak zapomnę, to moja wina. Sam nic i nigdy. Nawet papierek na podłodze muszę mu pokazać, bo sam się nie domyśli, że trzeba go podnieść i wyrzucić. Faceci tak mają, wiem i zazwyczaj się z tym godzę, ale ostatnie dni wyprowadziły mnie z równowagi. Bo ile można.
Ktoś bliski ostatnio mi powiedział, że powinnam siedzieć cicho i robić swoje, bo Mąż na mnie zarabia i jest odpowiedzialny za utrzymanie domu. Hola, hola, chyba o czymś nie wiem. O ile pamiętam, to cała sterta papierów, którymi zajmuję się na co dzień do czegoś służy, że bez tych papierów firma by nie działała, chyba że ja się nie znam...To, że nie jeżdżę codziennie do pracy, że nie odwalam ośmiu godzin w fabryce, to nie znaczy, że nie przyczyniam się do tego, że mamy co jeść... Tutaj też trzeba pamiętać o wszystkim, pilnować, kontrolować, nigdzie się nie pomylić...
Chciałoby się więcej, lepiej, dokładniej, ale samemu się nie da. Nie ma realnej możliwości samemu uporać się ze wszystkim. Chciałoby się czasem zrzucić ten ciężar odpowiedzialności na kogoś bliskiego. Zająć się pracą, domem, czymś swoim bez ciągłego rozglądania się, nasłuchiwania, pilnowania... Bo ile można pędzić w ciągłym napięciu, że coś trzeba zrobić, pamiętać, zorganizować.
Spytałam ostatnio Męża, dlaczego ani razu nie wstał do Filipa, jak był chory... Wiecie co usłyszałam? Że nie wstawał, żeby mnie nie budzić... ??? Dlatego ani razu nie zareagował na kaszel i popłakiwanie. Żebym ja mogła spać? A to, że ja wstawałam? A bo wtedy, to już było za późno, bo i tak się obudziłam, to mogłam pójść... Głupota czy szczyt bezczelności? Ręce opadają...
Jestem zmęczona. Nie fizycznie, choć ciągłe napięcie objawia się też bólem mięśni... Chcę troszkę ciszy, spokoju... poczucia, że ktoś mnie wspiera i na kimś mogę polegać, ale z tym ostatnio kiepsko... Przecież powinnam być wypoczęta, bo dom to miejsce, gdzie się odpoczywa... A ja jestem cały czas w domu czyli ciągle wypoczywam... A Mąż? No przecież dom, to miejsce, gdzie się wypoczywa więc on wypoczywa... I opowiada, jak to ja sobie świetnie radzę... A mam jakieś wyjście?
Czy za wiele wymagam? Nie wydaje mi się... Gdy nie było dzieci i codziennie jeździłam do pracy a była awaryjna sytuacja zaciskałam zęby i ja brałam się za pracę fizyczną. Trzeba było nadrobić, bo czas gonił, a brakowało rąk do pracy, stawałam i ja... Zdarzało się od 5 rano do 17 plus dojazdy... Bo taka była sytuacja... Bo to nasza firma i nasza wspólna odpowiedzialność... Nadal tak jest, nadal zajmuję się tym, na co pozwala mi obecny stan rzeczy... Ale dzieci i dom też są wspólne i też wymagają wspólnej pracy i odpowiedzialności, a gdy sytuacja jest awaryjna spięcia pośladków i wzmożonych wysiłków... Zachorowało dziecko, wszystko stanęło na głowie, dwoję się i troję, żeby wszystko działało jak w zegarku, a pomocy znikąd... Coś tu w takim razie jest nie tak...
Na szczęście Filipkowi lepiej, wszystko wraca do normy, noce pewnie będą spokojniejsze, lepsze poranki, co nie zmienia faktu, że chyba czeka nas poważna rozmowa...
A tego posta pisałam na raty cały wczorajszy dzień... Bo myślałam, że znajdę chwilkę, jak chłopaki pojadą na salę zabaw (też musiałam siłą wypychać, bo klubik piłkarski zorganizował wyjście), ale wtedy obudziła się Zosia. Potem sąsiedzi zaczęli remont (w niedzielne przedpołudnie), potem obiad, potem sprzątanie, potem, potem, potem... Ostatnio ciężko się skupić... Ale powstrzymać się od robienia zdjęć nie mogę... Dlatego zapraszam na Instagram... Tam króluje radość, bo jak patrzę na dzieci, to nie potrafię się smucić, złościć i dołować...
A dziś?
Dziś wyszło słońce... Od rana jestem pełna energii mimo kilku pobudek w nocy... Fi poczłapał do żłobka, Zosia "pomogła" w porządkowaniu sypialni i zasnęła, a ja dalej planuję, działam, kombinuję... Bo chyba będzie w końcu ta wiosna... Mam taką nadzieję...
A jak Wy myślicie? Można już robić wiosenne porządki?
I za dwa tygodnie Święta... Jak ja się cieszę... W takie dni nawet Mężowi zapominam nocne chrapanie...