Święta minęły, pierwszy weekend po Świętach też minął, a my nadal zapakowani.
Co prawda byliśmy już jedną nogą na porodówce, ale po paru godzinach na izbie przyjęć wróciliśmy do domu. Na poleżenie o niczym w szpitalu to ja się w żadnym wypadku nie godzę. Nie wiem czy inne kobiety same pchają się na oddział, bo moja odmowa wywołała ogólne zaskoczenie, ale mi się zawsze wydawało, że żaden pobyt w szpitalu do przyjemności nie należy. Jedyna osoba, która chyba troszkę mnie rozumiała, to położna. Lekarze, choć sami stwierdzili, że nic nam nie jest, oczy mieli jak pięć złotych. Przecież to taki komfort leżeć w szpitalu, do którego ma się 10 minut, gdy w domu, z opiekunką został Filip. A musicie wiedzieć, że ja nigdy Fifula nie zostawiałam na dłużej niż 3-4 godziny. Nie miałam takiej możliwości, a i chyba potrzeby.
No, ale fakt jest taki, że psychicznie byłam już nastawiona na rozłąkę, na poród, na wszystko co się z tym wiąże. I nie tylko psychicznie, bo i w domu wszystko było przygotowane. A złożyło się tak, że wróciliśmy. Brak organizacji, niedogadanie, wszystko co się wtedy wydarzyło, wyprowadziło mnie strasznie z równowagi. Po powrocie przepłakałam pół dnia i dotarło do mnie, że będę musiała przeżyć przecież to jeszcze raz, przecież co się odwlecze... i tak dalej. Przypominam sobie minę Filipa, jak wychodziłam z domu i serce mi się kraje. Bo przecież, jak zawsze wstaje po 8 a czasem nawet i po 9, to teraz obudził się przed naszym wyjściem. Biedota wie już, że jak wstaje i jest opiekunka, to my będziemy wychodzić. Chodził taki zagubiony, z rączkami za plackami, a gdy nachyliłam się, żeby go pocałować na pożegnanie, to chciał mi ściągnąć kurtkę. Wiedział kochany berbeć, że coś się szykuje. Zresztą przez całe Święta też był mocno niespokojny.
Ale wyjście z domu to jeszcze nic. Gorszy był powrót. To znaczy, był cudowny i radosny. Widziałam, jak Mały się ucieszył na mój widok, jak szarpał, żebym zdjęła kurtkę, wskoczył na mnie z buziakami. Jak wychodzę na chwilkę, to aż tak emocjonalnie nie reaguje. Czuła coś mała bestyja i już. I jak ja mogę go teraz zawieźć. Jak mogę wyjść z domu niespodziewanie, żeby nie wrócić przez kilka dni. Znów siedzę i staram się psychicznie jakoś to udźwignąć, ale nie jest łatwo.
Do tych wszystkich rozterek dochodzi fakt, że ja już jestem w domu raczej meblem. Nie mogę się zgiąć, nie mogę się wyprostować, nie mogę wstać z fotela. Najbardziej boli to, że teraz chyba powinnam być super matką, bo to przecież ostatnie chwile przed nastaniem nowego. A jak nastanie nowe, to będę musiała dzielić siebie między dwójkę dzieci. I teraz, gdy powinnam oddawać się w całości Fifulowi, to ja nie mam na to siły. Rozczulam się, jak na niego patrzę, przytulam ile mogę, siedzę przy łóżeczku póki nie zaśnie, ale nie pójdę już z nim pobiegać po śniegu, nie pobawię się zabawkami, które dostał pod choinkę. Wkurza mnie to strasznie i smuci.
No i boję się, zwyczajnie się boję. Po pierwsze tej rozłąki. Jak zniosę ją ja, jak zniesie ją Fifi, jak Tatuś sobie poradzi, jak ja sobie poradzę, jak Tatuś będzie musiał być z Filipem, a nie ze mną. Po drugie, boję się tego co będzie potem. Jak Fifi zareaguje na mnie po powrocie, jak na rodzeństwo, czy nie będzie zazdrosny, czy ja dam radę, jak sobie to wszystko rozplanujemy, jak ogarniemy wszystko, jak Tatuś będzie musiał wrócić do pracy i na koniec, jak ja ogarnę sprawy związane z firmą. Wiem, że to ostatnie jest dość przyziemne, ale wybaczcie, też bardzo ważne.
Boję się jeszcze wielu innych rzeczy. Myśli przychodzą i odchodzą, czasem spać nie dają, a mi jest coraz bardziej ciężko i coraz bardziej chciałabym mieć już to wszystko za sobą. Mam nadzieję, że to już lada chwila i jakoś sobie to wszystko poukładamy, jakoś zaczniemy nowe życie we czwórkę i wróci mój spokój i dobre samopoczucie. Zastanawiam się, jak to będzie.