niedziela, 28 grudnia 2014

Boję się... czyli już tuż, tuż...

Święta minęły, pierwszy weekend po Świętach też minął, a my nadal zapakowani.
Co prawda byliśmy już jedną nogą na porodówce, ale po paru godzinach na izbie przyjęć wróciliśmy do domu. Na poleżenie o niczym w szpitalu to ja się w żadnym wypadku nie godzę. Nie wiem czy inne kobiety same pchają się na oddział, bo moja odmowa wywołała ogólne zaskoczenie, ale mi się zawsze wydawało, że żaden pobyt w szpitalu do przyjemności nie należy. Jedyna osoba, która chyba troszkę mnie rozumiała, to położna. Lekarze, choć sami stwierdzili, że nic nam nie jest, oczy mieli jak pięć złotych. Przecież to taki komfort leżeć w szpitalu, do którego ma się 10 minut, gdy w domu, z opiekunką został Filip. A musicie wiedzieć, że ja nigdy Fifula nie zostawiałam na dłużej niż 3-4 godziny. Nie miałam takiej możliwości, a i chyba potrzeby.
No, ale fakt jest taki, że psychicznie byłam już nastawiona na rozłąkę, na poród, na wszystko co się z tym wiąże. I nie tylko psychicznie, bo i w domu wszystko było przygotowane. A złożyło się tak, że wróciliśmy. Brak organizacji, niedogadanie, wszystko co się wtedy wydarzyło, wyprowadziło mnie strasznie z równowagi. Po powrocie przepłakałam pół dnia i dotarło do mnie, że będę musiała przeżyć przecież to jeszcze raz, przecież co się odwlecze... i tak dalej. Przypominam sobie minę Filipa, jak wychodziłam z domu i serce mi się kraje. Bo przecież, jak zawsze wstaje po 8 a czasem nawet i po 9, to teraz obudził się przed naszym wyjściem. Biedota wie już, że jak wstaje i jest opiekunka, to my będziemy wychodzić. Chodził taki zagubiony, z rączkami za plackami, a gdy nachyliłam się, żeby go pocałować na pożegnanie, to chciał mi ściągnąć kurtkę. Wiedział kochany berbeć, że coś się szykuje. Zresztą przez całe Święta też był mocno niespokojny. 
Ale wyjście z domu to jeszcze nic. Gorszy był powrót. To znaczy, był cudowny i radosny. Widziałam, jak Mały się ucieszył na mój widok, jak szarpał, żebym zdjęła kurtkę, wskoczył na mnie z buziakami. Jak wychodzę na chwilkę, to aż tak emocjonalnie nie reaguje. Czuła coś mała bestyja i już. I jak ja mogę go teraz zawieźć. Jak mogę wyjść z domu niespodziewanie, żeby nie wrócić przez kilka dni. Znów siedzę i staram się psychicznie jakoś to udźwignąć, ale nie jest łatwo. 
Do tych wszystkich rozterek dochodzi fakt, że ja już jestem w domu raczej meblem. Nie mogę się zgiąć, nie mogę się wyprostować, nie mogę wstać z fotela. Najbardziej boli to, że teraz chyba powinnam być super matką, bo to przecież ostatnie chwile przed nastaniem nowego. A jak nastanie nowe, to będę musiała dzielić siebie między dwójkę dzieci. I teraz, gdy powinnam oddawać się w całości Fifulowi, to ja nie mam na to siły. Rozczulam się, jak na niego patrzę, przytulam ile mogę, siedzę przy łóżeczku póki nie zaśnie, ale nie pójdę już z nim pobiegać po śniegu, nie pobawię się zabawkami, które dostał pod choinkę. Wkurza mnie to strasznie i smuci.
No i boję się, zwyczajnie się boję. Po pierwsze tej rozłąki. Jak zniosę ją ja, jak zniesie ją Fifi, jak Tatuś sobie poradzi, jak ja sobie poradzę, jak Tatuś będzie musiał być z Filipem, a nie ze mną. Po drugie, boję się tego co będzie potem. Jak Fifi zareaguje na mnie po powrocie, jak na rodzeństwo, czy nie będzie zazdrosny, czy ja dam radę, jak sobie to wszystko rozplanujemy, jak ogarniemy wszystko, jak Tatuś będzie musiał wrócić do pracy i na koniec, jak ja ogarnę sprawy związane z firmą. Wiem, że to ostatnie jest dość przyziemne, ale wybaczcie, też bardzo ważne. 
Boję się jeszcze wielu innych rzeczy. Myśli przychodzą i odchodzą, czasem spać nie dają, a mi jest coraz bardziej ciężko i coraz bardziej chciałabym mieć już to wszystko za sobą. Mam nadzieję, że to już lada chwila i jakoś sobie to wszystko poukładamy, jakoś zaczniemy nowe życie we czwórkę i wróci mój spokój i dobre samopoczucie. Zastanawiam się, jak to będzie.

środa, 24 grudnia 2014

Świąteczne przygotowania i... życzenia...

I udało się.
Wszystko co sobie założyłam, takie absolutne minimum, które potem i tak wydawało mi się wygórowane, udało się zrealizować. Choć rzeczywiście wiele tego nie było, to już wczoraj rano myślałam, że nie dam rady. Jednak wstałam, zebrałam się w sobie i ruszyłam do roboty. Ale jak to z ciężarnymi bywa, koło 13-14 dopadł mnie kryzys. Fifi zazwyczaj wtedy śpi, a ja mam chwilę dla siebie, ale drzemki nie było więc i odpoczynek taki na pół gwizdka. Starczyło. Wstałam, zrobiłam szybkie ciasto, dokończyłam karpia w galarecie, doprawiłam bigos i ogólnie ogarnęłam. Zadanie miałam ułatwione, bo Filip z Tatusiem pojechali na piłkę. Także dziś jeszcze ostatnie szlify i spakowanie dwóch imieninowych prezentów i można świętować.
Święta spędzimy prawie całe w domu. Tylko na Wigilię wybierzemy się do mojej babci, która mieszka dwie ulice od nas. Tego sobie na pewno nie odpuszczę, bo jakoś te kolacje u babci przypominają mi o mamie i o tym, jak to kiedyś było. Całą resztę mam troszeczkę w tym roku w poważaniu, bo zwyczajnie nie czuję się na siłach. Do mojego taty nie pojadę, bo za daleko, a lekarz zapowiedział, że lepiej być blisko szpitala, bo teraz wszystko może się zacząć w każdej chwili. A do teściów też się nie wybieram, bo jak wiadomo, w ciąży nie można się denerwować. Zapowiedzieliśmy wszystkim, że jeśli ktoś sobie życzy spędzić z nami jakiś świąteczny dzień, to zapraszamy. Dlatego właśnie szykuję te wszystkie potrawy, ciasta i ciasteczka. Tak na wszelki wypadek. Dla nas byłoby pewnie tego mniej, choć w sumie, to sama nie wiem. Znając mój rozpęd pewnie było by tyle samo.
Te Święta będą ogólnie wyjątkowe, pełne niepokoju i oczekiwania czy coś się zdarzy. Mam nadzieję, że jednak te trzy dni uda nam się spędzić jeszcze w domu, a potem się zobaczy. Tamte też były wyjątkowe, bo pierwsze z Filipem. Wtedy jeszcze nie rozumiał idei prezentów, nie cieszył się tak z nich. Teraz też rozumie średnio, ale przynajmniej raduje się ogromnie, jak dobiera się do podarków i jak potem się nimi bawi. Następne też będą inne i wyjątkowe. Teraz wszystkie Święta będą szczególne. Dużo się w tej materii zmieniło odkąd jesteśmy rodziną z dziećmi. Jakoś bardziej się na nie czeka, więcej się chce, czuje się atmosferę mimo niekorzystnej aury na dworze. Jest magicznie.


A nasz dwupaczek?
Galopujemy sobie radośnie przez 39 tydzień. Lekarz uspokaja, że Święta powinny minąć nam jeszcze w takim składzie choć harce Dzidziusia są coraz śmielsze i na wszelki wypadek uczuliliśmy opiekunkę, żeby była pod telefonem. Skurcze przychodzą i odchodzą, raz są delikatne, a raz silniejsze i niepokojące. Czasem można w nich dostrzec regularność, a potem nagle znikają. Także choć troszkę uspokojona, to obserwuję bacznie wszelkie sygnały i już od tej pory obiecuję sobie, że będę się oszczędzać. 


A ponieważ jest to ostatni post przed Świętami i najprawdopodobniej ostatni przed Nowym Rokiem, chciałabym z całego serca życzyć Wam

zdrowych, radosnych, spokojnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszystkiego naj, naj, najlepszego w nadchodzącym Nowym 2015 Roku.

Trzymajcie za nas kciuki i zaglądajcie do nas na FB czy na Instagram, a ja postaram się Was na bieżąco informować co się u nas dzieje. 
Miłych Świąt!!!


niedziela, 21 grudnia 2014

Fenomen śpiącego dziecka...

Mimo wiecznego zmęczenia, wkurzenia, braku cierpliwości, braku snu, nieraz zniechęcenia i frustracji nadchodzi taki moment w dniu każdej matki (a może i ojca też), gdy ogarnia ją błogość, rozczulenie, miłość tak ogromna, że nawet nie będę próbowała jej opisywać. A taki moment nadchodzi, gdy nasze dziecię w końcu usypia. I o dziwo, paradoksalnie, te uczucia są wprost proporcjonalne do czasu, jaki zajęło temu dziecku zaśnięcie i do uciążliwości tego zasypiania.
Bo tak na przykład, gdy Fifi zasypiał sam, odłożony do łóżeczka, bez asysty, bez głaskania, miziania, smyrania, śpiewania, "szuszania" i innych guseł, to jakoś przechodziłam nad tym do porządku dziennego, zasiadałam z M. przed tv i tyle było wrażeń. Ale, gdy Filip od jakiegoś czasu sprawia w zasypianiowej kwestii problemy, to gdy w końcu zaśnie, mogę wślepiać się w niego nie wiadomo ile, latam do męża i ciągnę go za rękę, żeby zobaczył, jak słodko śpi nasze kochane bobasisko, robię zdjęcia, chwalę się nimi na FB czy instagramie. Ogarnia mnie ogólny zachwyt nad śpiącym dzieckiem, które jeszcze parę minut temu chciałam zamknąć w pokoju, wyłączyć niańkę i zamontować sobie w uszach stopery.
Dziwne to to, ale prawdziwe i niech się ktoś spróbuje ze mną nie zgodzić.

Ostatnio u mnie takie sytuacje zdarzają się dość często więc wiem o czym piszę.
Wczoraj na przykład, po mocno pracowitym dniu dla wszystkich, wydawało nam się, że Fi już jest tak śpiący, że nie będzie problemu z zasypianiem. Mało tego, pierwszy raz M. postanowił, że sam go będzie usypiał i wszystko wskazywało, że odniesie sukces. Niestety, gdy poszłam przykrywać Małego, okazało się, że udaje i zaczęła się seria jęków, stęków, marudzenia. Zamienialiśmy się z mężem przy łóżeczku, bo ja tak długo nie mogłam siedzieć. A Fiful tylko leżał i nadstawiał się do miziania i drapania, bawił się niekapkiem, kopał w ścianę, a gdy wychodziliśmy, to kwęczał. Kolację jedliśmy na raty, herbatka stała i stygła w kuchni, a my tak kursowaliśmy w tę i we w tę. Potem już nawet nasza obecność nie skutkowała i jęki były non stop. Zaryzykowałam i wzięłam męczybułę do nas do sypialni na łóżko. Powiercił się, pokręcił, ułożył i leżał. Ja go głaskałam, miziałam, przytulałam, a on powoli zamykał oczka i zasypiał. A mnie ogarniała błogość. M. zdziwiony patrzył na mnie, po co ja tam jeszcze leżę, jak mogę już sobie iść, bo misja została wykonana, ale mi tak było dobrze. Dopiero po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na kolejną misję, tym razem było to przeniesienie Maluszka do jego łóżeczka. M. się upierał, że on go dźwignie z naszego wyrka i ułoży w jego, ale to takie łatwe nie było. W końcu metodą na sztafetę udało się. Mąż podniósł Fifula, przeniósł go do jego pokoju, tam już marudzącego przechwyciłam ja, pobujałam chwilkę na rękach i bach do łóżeczka. Otuliłam, pogłaskałam i zalała mnie fala zachwytów. Całe szczęście, że M. zajęty był swoimi sprawami, bo zamęczyłabym go wynurzeniami o tym jakiego mamy cudnego synka, jak on cudnie śpi i w ogóle, jak to kocham go nad życie. Oczywiście to wszystko jest prawdą, ale jeszcze 45 minut wcześniej targały mną najgorsze emocje z frustracją i złością na własną nieporadność na czele. A teraz? Teraz byłam dumna z siebie i przede wszystkim z syneczka. 

I co?
I na dzień następny, powtórka z rozrywki. Miły dzień, poobiednia drzemka bez problemów, a wieczorem wrażenie zepsute rykami i bronieniem się przed spaniem rękami i nogami. A Starzy mieli plany, chcieli posiedzieć i troszkę poświętować. Tym bardziej musicie sobie zdawać sprawę z naszej irytacji.  Łóżeczko, mizianie, głaskanie, ja odrętwiała, a Fifi dalej swoje akrobacje. Lądujemy na naszym łóżku, przewroty, salta, cuda, wianki. Zastępuje mnie M., dzikie wrzaski, nagle cisza. Mam już nadzieję na rychły koniec tych przepychanek, ale nie, słyszę jęki i bezradnego małżonka przemawiającego naszemu pierworodnemu do słuchu.
Jak się potoczy się dalej ta historia, nie mam pojęcia, bo dalej trwa, ale wiem na pewno, jaki będzie jej finał. Mimo tego, że przepadnie nam pizza i romantyczna komedia na dvd, Matka rozpłynie się w zachwytach nad cudem śpiącego dziecka. Nie ważne, o której ono zaśnie.


Bo to jest najpiękniejszy widok na świecie...

piątek, 19 grudnia 2014

Mały samobójca...

Nie wiem czy już Wam o tym pisałam czy nie, ale ostatnio nie pałam chęcią do zostawania z moim pierworodnym sam na sam. I nie zrozumcie mnie źle, kocham mojego syna i uwielbiam z nim spędzać czas (choć są takie dni, że mam ochotę pobyć sama), ale ostatnio mam wrażenie, że nie jestem w stanie go upilnować. I też nie chodzi mi o to, żeby nie broił, tylko zwyczajnie, żeby sobie nie zrobił krzywdy.
Jak to kiedyś napisała jedna z moich znajomych, od 7. miesiąca ciąży wchodzimy w stan swoistej niepełnosprawności. Z Filipem tego nie odczuwałam, pod koniec owszem miałam ograniczone pole ruchów, ale teraz czuję się mocno źle ze swoim ciałem. Nie mam takiego refleksu, a nawet gdybym miała, to moje ciało nie nadąża za myślami, wstawanie z fotela zajmuje mi wieczność, a co dopiero z podłogi. Nie jestem też na tyle sprawna, żeby na czas wyciągnąć ręce i czemuś zapobiec. 
Taki stan rzeczy powoduje u mnie frustracje, zdołowanie i niejednokrotnie pochlipywanie gdzieś w kącie. 
O dziwo, jak na razie zdarzył nam się jeden wypadek, gdy byliśmy sami w domu. Nawet nie mam do końca pojęcia, jak to się stało. Ja siedziałam na fotelu, a Fifi tarmosił się za mną. Chciał chyba przejść z fotela na fotel do Bestii i się zsunął uderzając wargą centralnie w kant stołu. Na szczęście nic się nie stało, ale ja stałam się bardziej uważna i co za tym idzie znerwicowana, bo ile można tak funkcjonować napiętym jak strzała przez cały dzień.
Ale to nie koniec, bo gdy jesteśmy wszyscy razem chyba troszkę nam ta uwaga spada, a Fifi postanawia nam udowodnić, że znakomicie nadaje się na kamikadze. 
Jakiś tydzień temu idąc zwyczajnie po prostym, nagle się potknął i przywalił zębami i wargą w kant tak mocno, że się odbił i poleciał do tyłu na plecy. M. akurat ten moment przegapił, ale ja go widziała znakomicie i serce mi zamarło. Krew poleciała strumieniem, a ja myślałam, że wybił sobie zęba. Na szczęście to tylko rozcięta warga i po dwóch minutach ryków Fiful powrócił do zabawy.
Innym razem wspinając się do kota na fotel zsunął się tak niefortunnie, że uderzył głową najpierw w blat, a potem w podstawę ławy. Znów zamarłam, on poryczał trochę, zlazł z kolan i znów zaczął się wspinać na fotel. Nawet ślad w postaci guza nie został.
Parę dni temu wstał z drzemki ze zdartym czołem. Co się stało? Tak się przewalał w łóżeczku, że zdarł sobie łepetynę o siatkę i nawet nie zapłakał czy zakwilił. Ślad, jak na razie jest widoczny i pewnie jeszcze troszkę zostanie.
Ale najgorszy wypadek miał miejsce w ostatnia niedzielę. Samego zdarzenia nie widziałam, bo zwyczajnie poszłam się wykąpać po dość ciężkim i nerwowym dniu, ale zobaczyłam efekty zaraz po. No bo przecież, jak tylko usłyszałam wrzask i dość spanikowanego małżonka, to wyskoczyłam z wanny jak oparzona. Nie wiem, jak tego dokonałam, skoro zazwyczaj gramolę się z niej, jak staruszka i jak dobiegłam do kuchni nie zabijając się po drodze, na mokrych nogach po płytkach. Nie mam pojęcia. Zobaczyłam męża próbującego przyłożyć butelkę picia do wielkiego lima na czole Filipa. W przeciągu tych paru minut urosła mu śliwa wielkości mirabelki cała sino-niebieska. No, masakra jakaś. Podobno uderzył w żeberko od grzejnika i podobno sam, po złości. W to akurat nie wierzę, ale nie ważne jak, ważne, że się stało. Na początku naskoczyłam na małżonka, że nie upilnował, ale potem troska o Filipa wzięła górę i się uspokoiłam.
 Fakt jednak jest taki, że nawet sprawny, przytomny facet nie jest w stanie upilnować tego wiercipięty więc, jak ja będąc sama w domu, w dziewiątym miesiącu ciąży, dodam, że ciąży, której końcówkę znoszę dość ciężko, mam zapewnić mu bezpieczeństwo. Wolałabym takich sytuacji unikać, ale w naszym wypadku raczej się nie da.
Frustrację potęguje fakt, że naprawdę liczyłam na rodzinę, ale się zawiodłam. Teściowa ostatnio zapowiedziała, że jest do naszej dyspozycji od 24 grudnia. Tak, to ja podziękuję, bo już od tej soboty M. będzie w domu i ja nikogo więcej nie potrzebuję. Fajna mi pomoc, zwalenie się nam na głowę, gdy i tak jesteśmy razem w domu. Jakoś chyba takiej pomocy nie potrzebuję. Jak jesteśmy we trójkę w domu, to mamy lepsze zajęcia niż donoszenie teściowej kawki, bo nie oszukujmy się, tak wyglądają jej wizyty - kawka, pomachanie Filipowi zabawkami, próba wyciągnięcia od nas jakiś ciekawych wiadomości i ewakuacja, bo chce się palić.
No, ale nie ważne. Mąż przeorganizował sobie pracę, wyjeżdża nad ranem i wraca koło południa. Fifi też jakiś niepogodoodporny, bo śpi prawie do 9 więc tego czasu tylko we dwójkę mamy niewiele. Dajemy radę. Przez te parę godzinek po wstaniu zwyczajnie staram się zajmować tylko Filipem. Przebieram, karmię, bawimy się, przewalamy, słuchamy piosenek. Nie dopuszczam, żeby mu przychodziły do głowy głupie pomysły. Odpuściłam gotowanie na rzecz zaprzyjaźnionej restauracji, przygotowuję tylko zupki dla małego samobójcy. A wszelkie przygotowania świąteczne i przedporodowe zostawiam sobie na czas, gdy M jest w domu. A troszeczkę tego jest, bo oprócz sprzątania na święta i pakowania się do szpitala, muszę też pomyśleć o tym, że moje chłopaki będą sobie musieli jakoś poradzić beze mnie. Może się jakoś wyrobimy ze wszystkim. A zostało naprawdę niewiele czasu, bo wszystko wskazuje na to, że jeszcze w tym roku powitamy na świecie Bobasa.

wtorek, 16 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 50/52.

Od dłuższego czasu przymierzam się do napisania posta na temat tego, jak terroryzuje nas nasze własne dziecko. Najczęstszym powodem terroru są wszelkiego rodzaju kubki, szklanki i naczynia. 
Fifi nigdy nie był specjalnie chętny do picia z czegokolwiek innego niż maminy biust, ale w końcu sam wybrał sobie jeden niekapek i długo, długo nie istniało nic innego, aż do czasu odkrycia, że rodzice robią to inaczej. No i zaczęły się schody. Na szczęście z piciem już jest o niebo lepiej, rozlewania brak (no, chyba że przez przypadek), ale dobieranie się do wszelkiego rodzaju naszych napojów nadal króluje. Mężowy z coca-colą już się kryje po kątach.


Tutaj udało nam się szybko podmienić tatową kawę na soczek pomarańczowy. Posmakowało;)

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Popierniczona sobota ;)

Kiedyś narzekałam, że nie bardzo przepadam za dniami, kiedy M. jest w domu, bo sypie nam się cały plan dnia, bo Fifi jest nieznośny i zazwyczaj mam dużo więcej pracy niż w zwykły dzień. Ale przyszły czasy, gdy samotna opieka nad synkiem sprawia mi już duże problemy i pomoc jest mi ogromnie potrzebna. Teraz obecność małżonka w domu jest nieoceniona. Ale nie tylko dlatego. Zaczęłam lubić te wspólne weekendy w większości niestety spędzane w domu, ale jakże przyjemne. W tamten weekend, z racji Mikołajek, mieliśmy gości i w sobotę i w niedzielę, upiekliśmy też ciasto, byliśmy na zakupach i na basenie. Było miło i przyjemnie, aż żal mi było, gdy nadszedł poniedziałek. Może dlatego taki dołek mnie wtedy złapał. Ale też dlatego, że szczerze wierzyłam, że poukłada nam się troszkę sytuacja rodzinna i będę miała w tygodniu więcej pomocy. No niestety zawiodłam się, ale to teraz nieważne. Teraz mieliśmy kolejny weekend i znów spędziliśmy go we trójkę. Było fajnie.

A co robiliśmy?

A no robiliśmy pierniczki.
Myślałam, że nie będę już miała siły na przygotowania do Świąt, bo ważniejsze są teraz przygotowania do nadciągającego wielkimi krokami porodu, ale rodzinna sobota tak na mnie podziałała, że siły się znalazły nie tylko na pierniczki, ale i na dalsze szykowanie kącika dla Malucha. Przepisu na udany kącik niemowlęcy Wam nie podam, ale na pierniczki mogę, a i owszem.

Nasze pierniczki są szybkie i bardzo smaczne. A robi się je tak:

Na masę pierniczkową potrzebujemy:
* 100 g masła,
* 170 g miodu, 
* 100 g cukru.
Wszystko rozpuszczamy i czekamy aż ostygnie.

W tym czasie ubijamy :
* 1 całe jajko,
* 1 żółtko.

I mieszamy:
* ok. 350 g mąki (można na początek dać troszkę mniej i dodawać w trakcie zagniatania ciasta, nawet ponad podaną ilość),
* 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
* 1 łyżka kakao (kopiasta łyżka),
* 1 łyżka przyprawy do piernika.

Wszystko razem łączymy i zagniatamy ciasto. Dzielimy na kule, takie, by potem łatwo było je rozwałkować i zostawiamy w lodówce na 2-3 godziny. Potem wałkujemy, wykrawamy i pieczemy ok 10 minut w 180 stopniach (trzeba uważać, bo łatwo je łapie, u nas starczyło ok. 8 minut).



Następnie zjadamy od razu albo ozdabiamy. Kto jak woli.



U nas już powoli pachnie Świętami choć przyznam szczerze, że większości pierniczków już nie ma i chyba koło środy akcja pieczenia będzie powtórzona. O ile starczy nam czasu i energii, bo szykuje się zabiegany tydzień. Wizyta u nowego lekarza, wizyta u starego lekarza, USG, piłka Filipa i pewnie wiele wiele innych. Także trzymajcie za nas kciuki, a my życzymy Wam miłego tygodnia!!!

sobota, 13 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 49/52.

Ostatnio nawet ciężej nam biegać za Filipem z aparatem, zdjęcia, które się ukazują na Instagramie pochodzą zazwyczaj z telefonu. Filipi Tatuś ma zdjęć więcej, ale jakoś nie ma ochoty się nimi dzielić. Twierdzi, że to jego archiwum prywatne i potem będę miała większą frajdę, jak za jakiś czas mi je pokaże.


Filipiasty uwielbia myć ząbki. Jak tylko dorwie się do szczoteczki i pasty, to chodzi godzinę i szoruje, ciamka, wysysa. Ale koniecznie musi to być duża, dorosła szczoteczka i pasta "niesmakowa". Próbowałam takiej o smaku gumy balonowej, to tylko się skrzywił i wytarł buźkę w moją nogawkę.

piątek, 5 grudnia 2014

Zimowe Rozdanie - ZAPRASZAM!!!

Jakiś czas temu obiecałam Wam rozdanie. Miało być jesienne,  zeszło się tak, że teraz to już będzie zimowe. Na pewno będzie kosmetyczne.
Ciężko było mi się zebrać do napisania tego postu, po pierwsze z powodu braku czasu, a po drugie z powodu braku dobrego zdjęcia. Mój cudowny aparat jest owszem cudowny, ale do robienia zdjęć ze słonecznych wakacji, a nie w szarej i burej rzeczywistości. Jak w końcu pokazywało się jakieś lepsze światło, to zawsze obok był Fifi, a z nim jakiekolwiek działania były niemożliwe.
Zastanawiamy się więc właśnie z małżonkiem nad wspólnym prezentem, jakim będzie jakiś dobry sprzęt, ale póki co musicie się zadowolić zdjęciem jakości marnej. Postaram się jednak jakoś zareklamować zestaw, jaki dziś mam dla Was.

W skład zestawu wchodzą:

1. Balneokosmetyki Malinowy Zdrój: Biosiarczkowy Żel Peelingujący do Mycia Ciała - preparat przeznaczony do mycia i pielęgnacji każdego rodzaju skóry, polecany do masażu ciała w miejscach narażonych na nadmierne gromadzenie się tkanki tłuszczowej i powstawanie cellulitu.

2. Balneokosmetyki Malinowy Zdrój: Szampon do Włosów Przeciwłojotokowy i Przeciwłupieżowy - szampon wzmacnia i odżywia cebulki włosowe oraz wspomaga redukcję łupieżu, poprawia ukrwienie skóry i zapobiega wypadaniu włosów.

3. NU: Nail Care Polish Remover (pielęgnujący zmywacz do paznokci w chusteczkach) - pierwszy kosmetyk, który pielęgnuje paznokcie oraz skórę wokół nich podczas zmywania lakieru, pozostawiając je lekko natłuszczone oraz błyszczące. Doskonały do użycia zawsze i wszędzie, z uwagi na wygodną formę podania w pachnącej chusteczce.

4. JOKO: Baza pod cienie - baza o neutralnym kolorze i delikatnej, kremowej konsystencji gwarantuje trwałość makijażu oka oraz eliminuje efekt zbierania się nadmiaru pigmentów w załamaniach powiek. Zawiera kompleks witamin A, E i F, oraz naturalny olej z krokosza barwierskiego.

5. Zestaw próbek Barwy Harmonii - 2 x olejek oliwkowy pod prysznic, 2 x olejek różany pod prysznic.

6. Zestaw próbek SYLVECO - lekki krem brzozowy, lekki krem rokitnikowy, łagodzący krem pod oczy.



A co trzeba zrobić, żeby zawalczyć o taki zestaw?
A no nic trudnego. 
Trzeba:
1. Polubić profil Mamusiowo na FB.
2. Udostępnić publicznie post konkursowy na FB.
3. Zaprosić do zabawy przynajmniej jedną osobę przez otagowanie jej w komentarzu do posta konkursowego na FB.

I to by było na tyle ;)
Konkurs trwa od 5. grudnia (piątek) do 12. grudnia (piątek) do północy.
Przez weekend postaram się wylosować zwycięzcę i najpóźniej w poniedziałek (15 grudnia) podać wyniki na FB i na blogu poprzez edycję tego posta.
Zwycięzca będzie miał tydzień na podanie danych do wysyłki poprzez wiadomość na FB lub na maila filipiamama@op.pl (oczywiście im wcześniej, tym wcześniej wyślę nagrodę). Po upływie tego czasu wylosuję kolejnego zwycięzcę.
Mam nadzieję, że rozdanie i nagrody Wam się spodobały i zapraszam do udziału w zabawie.

POWODZENIA!!!

wtorek, 2 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 48/52.

Ci, którzy nas obserwują na Instagramie wiedzą, że pomysłowość naszego pierworodnego ostatnio sięga zenitu. Nie można go na chwilkę spuścić z oka, bo zaraz coś wymyśli. Ale czasem trzeba zająć się zwyczajnie czymś innym i potem zastajemy takie niespodzianki:


Parapet w naszej sypialni.
Rzeczywiście ostatnio lubi tam spędzać czas, bo odkrył, po pierwsze telewizor, po drugie sznureczki od rolet. To drugie budzi mój większy niepokój, bo, żeby do nich dostać, trzeba się mocno wychylić z naszego łóżka, przez oparcie i parapet. Cały czas mam wizję, że wpadnie w dziurę między łóżkiem a grzejnikiem uderzając po drodze i w jedno, i w drugie. 
Ale on nie zleciał. Jakimś sposobem odsunął sobie firankę i wlazł na parapet. Nie wiem jak, i nie chcę sobie tego nawet wyobrażać. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wspomnienie lata...

Jesień przyszła do nas znienacka i od razu rozgościła się na dobre. Jednego dnia spacerowaliśmy z Fifulem po osiedlu w samej bluzie, a już drugiego padał deszcz i bez czapki i chustki główki wyściubić się nie dało z domu. Teraz już nawet o jesieni nie może być mowy, bo za oknem już raczej zima. Nawet ja wyciągnąłem ogromną puchową kurtkę zakupioną w ciąży z Filipem. Nie lubię jej, ale co zrobić? Czasem nos z domu trzeba wyściubić choćby się nie chciało nie wiem jak.
Wspomnienia ciepłych dni są jednak ciągle żywe. Mimo, że do rodziny męża pod miasto nie jeździmy już bardzo długo, to zdjęcia na aparacie nadal są i nadal wywołują uśmiech na naszych ryjkach.


Żal nam tego lata, bo planów mieliśmy mnóstwo, a z przeróżnych powodów nie wszystkie udało nam się zrealizować. Praca, humorki Filipka, pogoda i ciąża czasami krzyżowała nam plany. Zawsze jednak pozostawały popołudniowe wycieczki do dziadków pod miasto. A tam Fifi szalał do woli. Niestety, jak już wiecie, różnie się toczy nasze życie i z działeczki musieliśmy zrezygnować.


Jednym z ulubionych zajęć było pomaganie prababci w porządkowaniu ogrodu i płodów rolnych. Pomoc w wykonaniu Filipiastego ma zupełnie inny wymiar. Można się wtedy patrzeć i patrzeć co on tam wyczynia. W zasadzie, ja to mogłabym na niego patrzeć całymi dniami, nie ważne co robi;)



Niestety teraz popołudnia już nie przypominają tych wrześniowych. Jak Fifi budzi się z drzemki jest już ciemno. Ja też już popołudnia wolę spędzać w ciepłym domku niż przemieszczać się po zimnicy i ciemnicy.  Troszkę nam smutno tak samym siedzieć, ale co poradzić, tak bywa. A w przyszłym roku może uda nam się zrealizować swoje plany i zakupić malutką rekreacyjną działeczkę w okolicach miasta, tak zwanego RODOSika. 
Czas pokaże.
Na razie oglądamy słoneczne zdjęcia i wspominamy to bardzo wyjątkowe lato. A następne będzie już zupełnie inne.