sobota, 29 kwietnia 2017

Każdy ma jakiegoś bzika...

Powiem Wam w sekrecie, że ja chyba w niczym nie jestem tak jakoś ponad przeciętną dobra. Nic specjalnie nie zajęło mnie na tyle, żebym się w tym szkoliła, doskonaliła, osiągała sukcesy. Zawsze raczej byłam z tych przeciętnych, średnich, dobrze sobie radzących, ale nie wybitnych. Próbowałam swoich sił w tańcu, trochę w koszykówce, trochę jeździłam konno, nawet kiedyś chodziłam na chór, ale z braku motywacji i wsparcia wszystko umierało śmiercią naturalną. Nawet pływanie wyszło mi jakoś tak przypadkiem, bo pewnie gdyby nie koleżanka, która się zaparła, to do tej pory bym nie umiała. Jazda samochodem podobnie. Zdałam za pierwszym razem, wszyscy mnie chwalili (ba, nawet teraz mąż nie może się nadziwić, że ja tak po prostu wsiadam i jakoś jadę), ale co z tego... Jazdy raz na jakiś czas samochodem kolegi to było za mało i w końcu spoczęłam na laurach i nawet przestałam prosić i jak wiecie, do tej pory niemal nie jeździłam.

Nie jestem za nadgorliwym pchaniem dziecka na wszystkie aktywności, nie jestem za nadambitnym rodzicielstwem, za leczeniem swoich niedoskonałości sukcesami dziecka, ale jestem za pokazaniem mu alternatyw i możliwości. Jestem za wspieraniem w wyborach, za dopingowaniem w osiąganiu poszczególnych umiejętności i poziomów, za udostępnianiem pomocy merytorycznych czy naukowych. Wiadomo, że plan dziecka też nie jest z gumy, że dzieciństwo musi się wyszumieć i wyszaleć, że przymuszane do niczego nie dojdzie, a nawet jeśli, to jakim kosztem. Ale teraz wszystkie zajęcia mają godziny próbne, a jak nie mają, to zawsze można się dogadać. Zawsze można dziecku pokazać, zobaczyć czy mu się dana aktywność podoba, czy sprawia mu radość chodzenie na karate, tańce, angielski, śpiew czy wspinaczkę. Teraz jest taka gama sportów, zajęć dodatkowych, zabaw czy kółek zainteresowań, że na pewno nasza pociecha coś dla siebie wybierze. Tylko nasza w tym głowa, żeby coś jej zaproponować. Nie mówię od razu, żeby wychować małego olimpijczyka ( a nóż, widelec przypadkiem coś wyjdzie), mówię, żeby czymś je zainteresować.


Moje dzieciaki ukochały sobie basen. Nie tylko ukochały, ale robię w tym niesamowite postępy, a mi aż miło popatrzeć, jak Filip nurkuje i próbuje swoich sił w samodzielnym pływaniu, a ja biedna kaleczę nawet żabkę. Filip zakochał się w tańcach i z uporem szukamy mu jakiejś fajnej szkoły, która połączy zajęcia taneczne z dobrą zabawą. Niestety poprzednia szkoła okazała się oszustem, wyłudzaczem i naciągaczem, a my pozostaliśmy z zapłaconym czesnym (to pół biedy) i Fifim, który dalej od czasu do czasu pyta, kiedy pojedzie na balety. Oboje chodzą na piłkę, ale już teraz widzę, że jeśli któreś przy tym pozostanie, to raczej będzie Zosia. Dodatkowo, Fi w przedszkolu uczy się angielskiego, co ja osobiście uważam za podstawę i czego sama wielce żałuję, że nie dopilnowałam lepiej w swojej młodości. No i nasza Zośka ślicznie naśladuje wszystkie zasłyszane melodie. 

We wszystkich tych aktywnościach mam zamiar je wspierać i pomagać jak tylko mogę. Nie we wszystkim jestem kompetentna więc wyszukuję specjalistów. Dzieci mają frajdę i dobrze się bawię przy okazji czegoś się ucząc, a ja mam niesamowitą przyjemność z patrzenia na ich uśmiechnięte buzie. Chciałabym im jeszcze pokazać narty. Choć sama nie jeżdżę, uważam, że w tych czasach warto... Ba, może sama skorzystam i popróbuję, podobno na naukę nigdy nie jest za późno i może za czas jakiś wybierzemy się na wspólne szusowanie ( http://naferie.pl/ ). Ale jeśli im się nie spodoba, to trudno. Fifi już kategorycznie ogłosił, że na karate chodzić nie zamierza i ja to szanuję. Nie zmienia to faktu, że mogę go za czas jakiś zabrać na coś innego, może mu się spodoba. A mąż chce mu pokazać wspinaczkę. Już nawet były pierwsze przymiarki i było zaciekawienie, ale na razie ja jestem troszkę sceptyczna. Trochę się boję... Ale może przesadzam, jego kolega z przedszkola właśnie zaczyna chodzić na motocross...

Moim zdaniem to my, rodzice, jesteśmy od tego, żeby zaproponować coś dzieciom. Pokazać, zaprosić do działania, zapoznać z odpowiednimi ludźmi. A nasze dzieci są od tego, żeby sobie coś z tego wszystkiego wyłuskać, wybrać i kiedyś w tym się doskonalić lub tylko uprawiać hobbystycznie. Z czasem wiele nowych rzeczy podsunął im rówieśnicy, z czasem może być tak, że coś do tej pory ukochanego odejdzie w zapomnienie, bo ktoś pokaże im coś fajniejszego. Bywa i tak, ale na razie to nasza w tym głowa, żeby czymś je zająć. Bo przecież już taki mały szkrab coś lubi, coś go interesuje, lubi konkretne książeczki, rysuneczki, potem bajki, zabawki... Przyglądając się temu wszystkiemu można wysnuwać pewne wnioski. Nasz Fi uwielbia wszelkiego rodzaju elektronikę i dinozaury... Nie zakładam od razu, że zostanie informatykiem albo paleontologiem, ale skoro lubi, to czemu mu ich nie pokazywać, nie opowiadać o nich, nie zabierać na zajęcia związane z tym wszystkim. Zosia natomiast kocha księżniczki... Ma dwa lata więc na razie zainteresowanie zamyka się w książeczkach, bajkach i talerzykach...

PS.
Mój Tata zawsze mówił, że trzeba mieć jakieś hobby, trzeba się czymś interesować, jakoś spędzać wolny czas, bo inaczej człowiek z nudów dziwaczeje i ja się z nim zgadzam...

PS 2.
Jak niektórzy z was wiedzą, ja swój wolny czas spędzam na robótkach ręcznych... Robię na drutach, szydełkuję, czasem szyję... Cały czas się uczę, doskonalę, poprawiam... Może nie jest to coś spektakularnego, ale ja to lubię i daje mi to wiele satysfakcji... Nie byłoby tego wszystkiego, tych wszystkich serwetek, kocyków, poduszek czy maskotek, gdyby nie moja babcia, która x lat temu pokazała mi pierwsze oczko łańcuszka i, gdyby nie moja druga babcia, która dała mi pierwszy prosty wzór i, gdyby nie moja mama, która zawsze mnie wspierała i kupowała kolejne kordonki i włóczki...
Ale to tylko jedna z rzeczy, które lubię robić...

sobota, 15 kwietnia 2017

Inny sposób na jajka czyli tarta jajeczna...

Święta Wielkanocne to u nas jajka, jajka i jeszcze raz jajka. Ale ile można mieć pomysłów na jajka. Babcia zawsze dodaje jakieś śledziki, ciotki dokładają sałatki, a ja kombinuję z czymś innym. Najczęściej stawiam na coś niewymagającego, szybkiego w przygotowaniu i łatwego w transporcie i późniejszym podaniu. Wyprawa świąteczna z dwójką dzieci zawsze jest przygodą więc niechętna jestem na dokładanie sobie dodatkowych wrażeń. 
Ta konkretna tarta pojawiła się na naszym wielkanocnym stole dwa lata temu i w tym roku o niej sobie przypomniałam. A właściwie zostałam poproszona o zrobienie jej na śniadanie świąteczne. A jak ja będę robić, to co mi szkodzi się podzielić przepisem. Mam nadzieję, że komuś się przyda...

Potrzebne będą:
  • gotowe ciasto francuskie,
  • śmietana 30% lub 36% - 400 ml.
  • 6 jajek,
  • groszek konserwowy,
  • szczypiorek,
  • przyprawy do smaku (może być tylko sól i pieprz, a może być niemal wszystko, co sobie wymarzycie).

Gotowe ciasto francuskie wykładamy na formę do tarty, wywijamy rogi i zapiekamy chwilkę pilnując, żeby się za bardzo nie podniosło. Można nadziubać widelcem, można czymś przygnieść.
Wybełtać śmietanę z trzema surowymi jajkami i przyprawami do smaku, wylać na przypieczony spód.
Trzy jajka gotujemy, kroimy w plastry i układamy na całości. Dodajemy groszek i pokrojony szczypiorek. Pieczemy ok. 20 minut (do ładnego zrumienienia) w 190 stopniach.
Podajemy na ciepło lub na zimno ;)


Tak jak pisałam wcześniej. Tarta jest łatwa i szybka. Bez problemu zrobicie ją rano nawet na najwcześniejsze śniadanie świąteczne na świecie. A dodatkowo można je zabrać na wynos w formie, nie trzeba w nic przekładać, martwić się, że się zdeformuje albo rozleci.

No cóż, pozostaje mi tylko życzyć SMACZNEGO JAJKA!!!

środa, 12 kwietnia 2017

Krok po kroczku, nocka po nocce... czyli kiedy zostawić dzieci u dziadków...

Jeszcze w lecie, gdy koło nosa przechodziły mi wszystkie bardziej interesujące blogowe spotkania, zrobiłam sobie listę wydarzeń, na których bardzo, bardzo chcę być. Pozaznaczałam sobie zapisy, pododawałam strony i zapomniałam. Zapomniałam do czasu, gdy na Facebook'u pokazały się zapisy na Blogowigilię. Nie wierzyłam, że się uda, nie wyobrażałam sobie tego, nie wiedziałam, jak miałabym to zrobić. Sama do Warszawy nie pojadę, a z Szanownym ciężko, bo dzieci... Czasu było mało, trzeba było decydować i zadecydowaliśmy. Jedziemy, a dzieci pierwszy raz zostaną z babcią na noc. Jeszcze chwilę zajęło nam zastanowienie się czy u nas czy u nich, ale stanęło na wyjazdowym nocowaniu pod miastem.

Postanowić łatwo, zrobić, zwłaszcza matce, bardzo ciężko. Nie mogłam spać, nie mogłam o niczym innym myśleć, obwiniałam się, że dla paru chwil zabawy, narażę dzieci na niedogodności. Bo przecież Fifi, może i zaśnie w końcu z babcią, ale przecież w nocy chodzi, szuka mamy, włazi nam do łóżka... A Zosia? Zosia potrzebuje układania, przekładania, całowania, przykrywania. Pięćset razy woła z łóżeczka zanim w końcu umości się jak należy i zaśnie. No i rano nie toleruje nikogo innego, kto mógłby ją wyjąć z łóżeczka. Do tej pory woła mamę, aż ja nie przyjdę. Mocno przeżywała, planowałam, pakowałam, wszystkie wytyczne przekazywałam. Omal się nie popłakałam, jak wychodziłam z domu.


Impreza jak impreza. Było fajnie, nie myślałam za wiele, miałam sygnały, że jest dobrze i nie miałam sygnałów, że jest źle. Gdy wyszłam, wsiadłam do samochodu, pędziłam jak na skrzydłach do Lublina. Znany wjazd do miasta, znane ulice, ostatni skręt, nasz blok w oddali i nagłe bach... Ale dokąd ja tak pędzę... Przecież dzieci na nas nie czekają, przecież tam jest pusty pokój, pościelone łóżka, zgaszone lampki...

Pierwszy raz kładłam się spać gdy dzieci nie było w domu i pierwszy raz się budziłam bez nich. I było mi ciężko... Ta pustka, cisza, spokój, do którego tak często tęsknię, teraz mnie przytłoczyły. Wiedziałam, że gdzieś tam one już powstawały, może płakały, może nie chciały jeść śniadania, może były smutne... Odpędzałam od siebie wszystkie te myśli, ale łatwo nie było. Nie pozostało nam nic innego, jak ruszyć się z miejsca i pojechać do dzieci... Tak też zrobiliśmy.

A tam... Nic złego się nie stało... Co prawda we wzroku Zosi dojrzałam tą niepewność, którą widziałam raz u Filipa, gdy wróciłam po tygodniu ze szpitala po porodzie... Ale to był ułamek sekundy, a potem wszystko przebiegło tak, jakbyśmy właśnie wrócili z szybkich zakupów. Były bardziej przylepne, bardziej przytulne, łatwiej dało się je wieczorem zebrać do domu, spokojniej wysłuchały bajki, Fifi opowiedział nie za wiele, było fajnie i tyle... Wszystko wróciło do normy, choć, gdy tydzień później wyjęłam te same piżamki, z którymi byli u dziadków, to usłyszałam, że nie, to są piżamki do nocowania z babcią... Potem i o piżamkach zapomnieli...

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wypytała. Jak to z moją Zosią, która potrzebuje niemal nabożnych rytuałów, żeby raczyła zasnąć? Jak z włóczącym się po nocach Filipem? Jak z pobudką i śniadaniem? Otóż, wszystko przebiegło bez problemów (o ile można wierzyć teściowej, ale załóżmy, że można). Zosia zasnęła bez fanaberii, Filip upomniał wszystkich, że za głośno gra telewizor, sam poszedł do toalety i też udał się spać. Spały, nie marudziły, wstały, mamy nie wołały (przynajmniej histerycznie), śniadanie zjadły i w końcu na rodziców się doczekały.

A morał z tej historii jest taki.
Przyszedł ten czas, gdy uznaliśmy, że dzieci, bo o nas możemy jeszcze dyskutować, są gotowe na takie wyzwanie. Że w wyjątkowych okolicznościach, gdy będzie się działo coś, na czym nam będzie zależało (wesela, sylwestry, planowane weekendy), będziemy je mogli zostawić i odnajdą się tam znakomicie... Przyszedł ten czas, gdy zaufałam na tyle teściom, że powierzyłam im na całą noc moje największe skarby wierząc, że będą na nie chuchać i dmuchać... Przyszedł ten czas, gdy uznałam, że mimo wszystko będę w stanie dobrze się bawić wiedząc, że dzieciom nie dzieje się krzywda... Może troszkę tęsknią (mam nadzieję, że tęsknią), ale nie są nieszczęśliwe.
Dojrzeliśmy... Na spokojnie, bez przymusu, z własnej, nieprzymuszonej woli, swoim tempem...

I...

I może mogłam pojechać sama, busem (http://piatkabus.pl/)... Może mogłam zrezygnować całkiem z zabawy... Może mogliśmy je wziąć ze sobą i zostawić z tatą w hotelu... Wszystko może, ale jak długo jeszcze, ile jeszcze miesięcy czy lat mieliśmy ze wszystkiego rezygnować... Już za miesiąc z kawałkiem szykuje nam się większa impreza w Poznaniu... Mamy zaproszenie we dwoje... Chcemy jechać... Boimy się już, jak to będzie i na pewno będziemy przeżywać, ale gdyby nie tamta jedna grudniowa noc pewnie wcale nie byłoby mowy o takiej eskapadzie... A tak, zarezerwowałam hotel, mąż porozmawiał z rodzicami i powolutku nastawiamy się psychicznie do tego weekendu. Ba, planujemy sobie nie wiadomo co, a pewnie i tak będziemy grzeczni jak nigdy, bo będziemy się martwić, ale to nic... Tymi malutkimi kroczkami rozwiązujemy kolejne supełki na pępowinie. Bo przecież marzy nam się już ten czas, gdy dzieci pierwszy raz wyjadą na samodzielne kolonie, a my będziemy mieli wolną chatę... A do tego nigdy nie dojdzie, jak wiecznie będziemy się tak kurczowo siebie trzymać.

A jakie są wasze doświadczenia w tym temacie...? Jak myślicie, szybko się zdecydowaliśmy na nocowanie dzieci u dziadków czy raczej jesteśmy strasznymi lebiegami i panikarzami? Przed urodzeniem dzieci wydawało mi się to takie oczywiste i proste, a teraz nie jest tak hop do przodu. Ech, gdyby to wszystko przychodziło bez trudu byłoby zdecydowanie łatwiej.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Bakłażan a'la Grecja czyli jak się nie ma co się lubi...

Mój mąż uwielbia kuchnię grecką... Ja się dopiero nieśmiało przekonuję i na wakacjach próbuję coraz to nowych smakołyków, żeby z czasem stwierdzić, że bez nich obejść się nie potrafię. Z tego też powodu w domu od czasu do czasu coś eksperymentuję z typowo greckimi i śródziemnomorskimi składnikami miksując je z naszymi smakami, żeby stworzyć coś, co spodoba się naszej dwójce... Dzieci niestety na razie nie doceniają takich specjałów i trzeba im wymyślać coś innego.

Dziś mój śmieciowy bakłażan czyli taki, który zapałętał się gdzieś w kuchni i aż się prosił o przyszykowanie, a ja wrzuciłam w niego wszystko, co znalazłam w lodówce. A więc...

  • 1 bakłażan (po połowie na osobę),
  • pół dużej cebuli lub jedna mniejsza,
  • 6 - 7 średnich  pieczarek,
  • ok. 150 g. mielonego mięsa z indyka,
  • pomidor większy,
  • przyprawy do smaku (czosnek granulowany, sól, pieprz, tymianek, może być mieszanka ziół greckich, bazylia czy przyprawa gyros),
  • mozzarella.
Bakłażan przekrawamy na pół, wydrążamy środek. Połówki delikatnie posypujemy solą i odstawiamy, wnętrze kroimy w kostkę.
Cebulkę, pieczarki i pomidora obieramy i kroimy w kostkę. Cebulkę w mniejszą, pieczarki i pomidora w większą.
Na patelni rozgrzewamy niewielką ilość oliwy lub oleju. Szklimy cebulkę, dodajemy pieczarki, czekamy aż się ładnie obsmażą i zmiękną, dodajemy mięso i mieszamy, żeby się nie zbryliło. Na koniec dodajemy pomidory i przyprawiamy do smaku. Smażymy do uzyskania odpowiedniej konsystencji - odpowiedniej do przełożenia jej do wydrążonych bakłażanów.
Piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni i wkładamy nafaszerowane bakłażany. Pieczemy ok. 20-30 minut, wyjmujemy, posypujemy mozzarellą i wstawiamy do piekarnika jeszcze na 10 minut.
Wyjmujemy i jemy.


Świetny jako składnik obiadu, ale znakomicie sprawdzi się na kolację jako samodzielne danie...Goście będą zachwyceni... A dodatkowo, powiem Wam w sekrecie, jest to niesamowicie dietetyczne danie więc w sam raz nada się dla wszystkich, którzy dbają o sylwetkę lub próbują zrzucić odrobinę ciałka przed latem...

Smacznego!!!