piątek, 29 lipca 2016

SPA Day!!!

Dawno temu, w dzikim kraju, na pustynnych dróg rozstaju... Gdyby Fifi pisał ten post, pewnie tak by się zaczynał (to cytat z jednej z jego ulubionych bajeczek)... Bo faktycznie, patrząc wstecz, historia działa się już jakiś czas temu, a swój początek miała jeszcze dawniej. Już powoli zaczyna mi ona, i wrażenia z nią związane, wylatywać z głowy, a to chyba znak, że czas ją powtórzyć.

A było to tak... Małżonek Szanowny, nie mając już chyba więcej pomysłów na prezenty, i trochę jednak przeze mnie naprowadzony wcześniej, postanowił na Dzień Kobiet sprezentować mi voucher na SPA. A konkretniej na hialuronowy zabieg na twarz i masaż dłoni. Wymyśliliśmy sobie więc, że pojedziemy razem. Ja na zabiegi, Szanowny na siłownię, a może, jak czas pozwoli, razem na basen. Dla mnie wow, ale jak się potem okazało, tak łatwo nie było. Najpierw nam się nie śpieszyło, potem w hotelu były jakieś wydarzenia, potem było obłożenie, potem my wyjeżdżaliśmy, dzieci się rozchorowały i tak dalej, i tym podobne. Ale w końcu się udało, spięliśmy się w sobie, umówiliśmy się w naszym ulubionym hotelu, dzieci porozdawaliśmy po ludziach i pojechaliśmy.


No, powiem Wam Kochani, każda matka, ba, nawet każdy ojciec, powinien sobie zafundować raz na jakiś czas taki relaks, takie totalne wyluzowanie, taki moment, gdy to inni zajmują się nami, a nie my kimś. W domu nie jest to możliwe. Od trzech lat nie miałam czasu w zupełności skupić się na sobie, a tam, muszę to ze wstydem przyznać, na chwilę zapomniałam o tym, że gdzieś tam, w przedszkolu i z opiekunką, siedzą moje dzieci. Zapomniałam o pracy, problemach, zmartwieniach, smuteczkach... Zapomniałam o bożym świecie. Niby tylko trzy godziny, a wróciłam inna. Nawet moja twarz, która bez makijażu zazwyczaj jest blada, szara i wymiętolona, promieniała. Bez makijażu!!! Byłam w szoku. Zdecydowanie muszę to powtórzyć.

Byłam u wielu kosmetyczek, wiele razy robiłam sobie paznokcie, chodziłam do fryzjera. Przyznam się szczerze, że często mnie te wizyty stresowały, wydawały się koniecznością, nie potrafiłam się w trakcie wyluzować, odpocząć, wygadać, zrelaksować. Przyznam, że choć się cieszyłam z prezentu, to w pewnym momencie, po tych wszystkich przeciwnościach, chciałam już mieć to z głowy. Tym razem stało się jednak inaczej. Atmosfera hotelu, miłe przyjęcie już na wejściu, wszystko przyszykowane w szatni, uśmiechnięta pani kosmetolog, czekoladka na powitanie, nastrojowa muzyka, wszystko to super wprowadziło mnie w nastrój. Myślałam, że będzie to tylko wklepanie jakiegoś kremu w buzię (już miałam takie doświadczenia z tzw. "zabiegami na twarz"), ale nie, całość trwała długo, polegała na masażu twarzy, a jakże, ale i ramion, karku, pleców, dekoltu. Maseczka, regulacja brwi, pierwszy raz nie chciałam, żeby to się skończyło. No i masaż dłoni, który też nie ograniczał się tylko do dłoni, ale objął całe ręce. No, dosłownie odpłynęłam. Czułam, jakbym ciało miała z gumy... Ja, która zawsze chce mieć nad wszystkim kontrolę. Gdy po tym wszystkim wstałam z leżanki, to byłam w innym świecie. Ale to nie koniec. Jako, że musieliśmy zrezygnować z basenu, to w zamian postanowiłam skorzystać i zrobić (a raczej dać sobie zrobić) pedicure. Umordowane kobiece kopytka bardzo długo tego nie zapomną. Znów masaż, znów relaks i znów piękne, zadbane stópki. No nie, nie wierzyłam, że tak można. Nie wierzyłam, że trzy godziny wystarczą, żeby postawić mnie na nogi, żeby wywołać aż taki uśmiech, żeby sprawić, że w podskokach i pełna energii wracałam do domu, do dzieci, do nieobranych ziemniaków. I wiadomo, że chciałoby się więcej, ale te trzy godziny naprawdę wystarczyły.

Morał z tej historii jest taki. Warto. Naprawdę warto raz na jakiś czas zrobić coś dla siebie, oddać się w ręce specjalisty, który wie, jak nas rozluźnić (a łatwe to nie jest), który wie, jak podejść do całego przedsięwzięcia, żeby dało efekty. Ja wyszłam z hotelu na miękkich nogach, z rumieńcami i wielkim uśmiechem na buzi. Wracałam jak na skrzydłach, pełna energii i entuzjazmu. Jak nowa.

Drodzy Panowie, Wasze małżonki naprawdę są warte od czasu do czasu takich atrakcji. Wiem, że same sobie ich nie zorganizują, będzie im żal czasu i pieniędzy, ale wy możecie postawić je przed faktem dokonanym. Gwarantuje, że będzie to lepszym prezentem niż kolejna torebka.
Drogie Panie, dla panów też się coś miłego w takim miejscu znajdzie. Sami będą się wstydzić zapytać, potem umówić, powiedzieć o co im chodzi, ale wy? Przecież to nic złego, że chcemy, żeby nasz mężczyzna miał gładką buzię czy zadbane dłonie.
A może by tak podrzucić dzieci do dziadków i urządzić sobie wspólne day SPA? Może na rocznicę ślubu? Co o tym myślicie?

wtorek, 26 lipca 2016

Zastanówmy się...

Jak większość z Was, czytelników wie, mieszkam w Lublinie. W mieście, w którym w sumie wiele się dzieje, ale tak naprawdę jest daleko od najważniejszych wydarzeń na świecie i w Polsce. Raczej jest tu niewielkie zagrożenie jeśli chodzi o terroryzm, fanatyzm religijny, zamachy czy inne takie. Nie podejrzewam by ktoś chciał podkładać bomby na naszym lotnisku czy na naszym stadionie. Raczej, ale biorąc pod uwagę skalę i nieprzewidywalność ostatnich epizodów, to ciężko jest być pewnym czegokolwiek. Raczej przemieszczając się po naszej dzielnicy, podróżując do pracy czy spędzając czas za miastem nic nam nie grozi, ale... No właśnie, ale. Fanatyzm różnego rodzaju rozlewa się wszelkimi kanałami, nie możemy być pewni, że któregoś dnia nie dotrze do naszego, podatnego na sugestię sąsiada, który postanowi wprowadzić czyjeś chore wizje w czyn. Czyjaś, nie do końca stabilna, psychika nie wytrzyma i odegra się na Bogu ducha winnych ludziach z najbliższego otoczenia. Ktoś nie naogląda się telewizji, nie postanowi zabłysnąć, przejść do historii...


Przeraża mnie to co się dzieje na świecie. Przerażają mnie zamachy, przeraża mnie niepewność tego, co się może zdarzyć. Boję się o to, w jakim świecie przyjdzie żyć naszym dzieciom. Czy będą bezpieczne, czy będą miały spokojne życie, czy nacieszą się otwartymi granicami, możliwościami jakie one nam dały, czy będą podróżować, mieć przyjaciół na całym świecie, czy nie czeka ich wojna, niebezpieczeństwo... Boję się, zwyczajnie, jak matka. Boję się za każdym razem, gdy w telewizji pokazują kolejne nieszczęście i ten strach narasta. Śledzę kolejne wydarzenia, które dotykają niewinnych ludzi i płaczę. Płaczę wtedy równie mocno, jak ci, którzy byli blisko. Tylko tyle mogę zrobić. Mogę zapłakać i się pomodlić.

Ale jeszcze bardziej przeraża mnie to, co dzieje się z ludźmi. Fanatycy zdarzają się wszędzie, wariaci, psychopaci też. Ale to co dzieje się ze zwykłymi ludźmi, naszymi sąsiadami, znajomymi, to nie mieści mi się w głowie. Fala nienawiści, jaka teraz wylewa się zewsząd jest dla mnie nie do pomyślenia. Jesteśmy Polakami, katolikami, gospodarzami Światowych Dni Młodzieży, tych, na które nasz papież Polak zapraszał młodzież różnych narodowości, różnych kolorów skóry, nawet różnych wyznań. Widzę w telewizji śmiejących się młodych, śpiewających, tańczących. Widzę Polaków przyjmujących ich w swoich domach jak najlepszych gości. I choć sama jestem z Kościołem troszkę na bakier, to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Do czasu. Do czasu aż nie usłyszę o Ormianinie, który został wyprowadzony z samolotu, bo jakaś pani uważała, że wygląda jak terrorysta. Do czasu aż nie przeczytam na Facebooku użalania się właściciela pewnej krakowskiej restauracji na uciążliwe "brudasy", które przyjechały właśnie na Światowe Dni Młodzieży. Do czasu, gdy nie dociera do mnie wiadomość o czarnoskórym wyciągniętym z pociągu, bo jakaś panienka ubzdurała sobie, że ją dotknął, a kilku osiłków popędziło jej na pomoc. A to tylko kilka medialnych przypadków, ile tego jest jeszcze, nawet nie chcę myśleć.

Nigdy nie byłam za bezmyślnym przyjmowaniem imigrantów. Zawsze przerażał mnie ogrom młodych, silnych mężczyzn i chodziły mi po głowie myśli, że może to być sposób przemycenia na teren Unii bojowników tzw. Państwa Islamskiego. Boję się tak samo jak każdy. Łapię się na tym, że nerwowo rozglądam się wokół siebie, gdy robię zakupy w centrum handlowym. Boję się o dzieci, o siebie, o rodzinę i o przyjaciół. Ale tak samo, a nawet dużo bardziej, boją się kobiety z dziećmi, które uciekają przed okropieństwami wojny. Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby im pomóc. Tak nakazuje moje, matczyne serce. Trzeba chronić nas, Polaków, Europejczyków, ale nie można niewinnych i bezbronnych zostawić bez pomocy. Krzyczycie, że nie chcą się asymilować, a prawda jest taka, że ofiarami napaści na tle rasowym i religijnym są ludzie, którzy są u nas od lat. Tutaj mieszkają, pracują, zakładają rodziny, płacą podatki, robią zakupy. Czują się Polakami, znają język, nikomu nie wadzą. A nagle cios w tył głowy i won z Polski. A jaki wrzask podnosi się, jak w Wielkiej Brytanii wypisują niepochlebne teksty o naszych rodakach. Głupio, prawda? A jakby tak bliżej się przyjrzeć, to było wiele epizodów, mniej lub bardziej niepochlebnych z udziałem Polaków na "wyspach". Też nie robią nam one dobrej opinii, a my mimo wszystko walczymy o nasze dobre imię. I walczyć będziemy, to jasne. Idąc śladami stereotypów, każdy Niemiec to nazista, Polak to złodziej, Grek to nierób... Muzułmanin to fanatyk, a Katolik kieruje się miłosierdziem (znów Światowe Dni Młodzieży). Czy aby na pewno? Zastanówmy się dokąd zmierza świat, dokąd zmierza nasz kraj, dokąd zmierzają Polacy. Historia pokazuje, że podjudzanie, szczucie na innych, różnych od nas, do niczego dobrego nie prowadzi. Nie zapanujemy nad rozlewającą się nienawiścią, jeśli będziemy się tępić nawzajem, sąsiad sąsiada, człowiek człowieka, ba, nawet Polak Polaka. Tylko jedność przeciwko złu jest w stanie przynieść jakiś efekt. Tylko wspólnie wypracowany front może sprzeciwić się terroryzmowi. A fundując sobie swoistą wojnę domową tylko ułatwiamy tym, którzy chcą nas zastraszyć.

PS. Długo zastanawiałam się czy to napisać, czy opublikować... Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was może mieć inne zdanie na niektóre tematy... Staram się unikać tematów politycznych, społecznych, bo wolę nie mieszać się w polemiki, które ani nie zmienią Waszego zdania, ani mojego... Ale obok tego tematu nie potrafiłam przejść obojętnie.

wtorek, 19 lipca 2016

Niespełnione obietnice czyli jak zranić dziecko...

Jesteśmy tylko ludźmi, mamy swoje sympatie i antypatie, mamy swoje humory, czasem niesnaski, nieporozumienia, czasem się kłócimy, czasem mamy złe dni, czasem coś nam nie pasuje. Mamy swój, "dorosły" świat, którego dzieci nie powinny poznawać zbyt wcześnie, nie powinny sobie zawracać małych główek naszymi smutkami czy kłótniami. Nasza, rodziców, rola jest je przed tym uchronić, ale i powolutku, bardzo powolutku uczyć tego, że świat nie zawsze jest idealny, nie zawsze można mieć co się chce, że panują pewne zasady, które my mamy pomóc im zrozumieć.

Nasz Filip jest dzieckiem wrażliwym. Bywa bardzo smutny, gdy ktoś go zawiedzie, wiele kojarzy, wyczuwa, wiele słyszy i rozumie. Ma swoje małe straszki, niepokoje, a my próbujemy go uczyć, że w nas ma zawsze oparcie, nam może ufać, my będziemy zawsze z nim, może z nami czuć się dobrze i bezpiecznie. Dlatego najbardziej ruszają mnie sytuacje, które ten, mocno przez nas wypracowywany stan chcą zburzyć, które mocno ingerują w nasze zasady i nasz wewnętrzny ład. Które odbijają się na jego postrzeganiu świata i zaburzają jego spokój.


Obietnice. Pamiętajcie, że jak coś obiecujemy dziecku, to obietnicy dotrzymujemy. Taki trzylatek bardzo dobrze pamięta, co mu się obiecywało. Nie ważne czy obiecamy mu coś za coś, czy opowiemy co będzie jutro, czy wspomniemy, że na zakupach coś dostanie. To nie jest istotne, raz wypowiedziane ma być spełnione i już. Inaczej więcej nam dziecko nie uwierzy. Zapamięta, że nie warto ufać komuś, kto tylko gada dla gadania i nic z tego nie wynika. Nasz Szanowny Tatuś ostatnio zjeździł pół miasta za zasilaczem do radia, które to obiecał naprawić na dzień następny i mu się zapomniało. Ja wolę się czasem ugryźć w język niż powiedzieć coś, czego nie będę w stanie zrobić, zawsze się pilnuję, bo wiem, jak bardzo zawiedzione bywa dziecko, gdy na coś się nastawi, a tego nie będzie. No, ale to my... A co jeśli ktoś dziecku coś nagada, a potem oleje? Pół biedy, jak sam sobie zasłuży na brak zaufania dziecka, trzeba tłumaczyć, odkręcać, pocieszać, ale ja spotkałam się z sytuacją obiecywania czegoś w naszym imieniu. Podważania zaufania do nas, bo jak nazwać obiecanie dziecku, że na zakupach coś mu kupimy, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy i wracamy z pustymi rękami. To już ani fajne, ani dobre nie jest i wymaga poważnej rozmowy.

Obgadywanie. Wiem, wiem, brzmi jak z podstawówki, ale zdarza się i starym. Zdarza się starym nadawać na innych do dziecka. Wyobrażacie sobie sytuację, że współmałżonek was wkurzy, a wy pójdziecie do dzieci i powiecie im, że tatuś już ich nie kocha, że czegoś im nie daje, bo jest głupi... Albo powiecie dziecku, że ma się nie zbliżać do nielubianej przez was ciotki, bo im coś za to zabronicie... Absurdalne, prawda? A jednak się zdarza. Zdarza się wśród rodziców, wśród dziadków, wśród rodzeństwa. Zdarza się, że ktoś świadomie nadaje do dziecka na kogoś, kogo sam nie lubi, komu chce zrobić na złość, na kim się chce odegrać. A taki mały człowieczek jest chłonny, wbija sobie te informacje do główki, jest rozdarty, nie wiem co ma robić. Bo on tak bardzo kocha dziadka, ale tata jest niezadowolony za każdym razem, gdy się do niego uśmiecha... Wiem, nie uchronimy dzieci przed wszystkimi takimi podłościami. Pozostając przy podstawówkowym nazewnictwie, są ludzie i parapety, ale my o tym pamiętajmy. Niech nas czasem nie poniesie fantazja i nie zróbmy z kochanej babci wrednej jędzy... Ale od niej oczekujmy tego samego...

Kłamstwa i zatajanie prawdy. Wiadomo, dzieci powinny mieć swoje sekrety. Jedne z mamą, drugie z tatą, inne z dziadkami czy rodzeństwem, a jeszcze inne z kolegami z przedszkola. Ale nie powinno kłamać. Trzylatek zmyśla, kombinuje, lawiruje, ale robi to nieudolnie, zabawnie, koślawo i zazwyczaj mu to z czasem przechodzi. Ale nie przejdzie jeśli ktoś go będzie do tego zachęcał. "Nie mów mamie, nie mów tacie, to będzie nasza tajemnica" - brzmi nie fajnie i nie musi wcale dotyczyć rzeczy wielkich, wystarczy, że my czegoś zabraniamy, a dziecko jest uczone, że nic się nie stanie, nikt się nie dowie, jak się nie wyda. A zdarzyło wam się kiedyś, że dziecku była wmawiana jak mantra inna wersja wydarzeń, żeby zatuszować kłamstwa dorosłych? Zwyczajnie i ono było namawiane do kłamstwa. Jak my, rodzice, mamy uczyć pociechy, że szczerość jest w cenie, że my go nie okłamujemy i ono też nie powinno tego robić, jak inni bliscy wręcz namawiają je do ściemniactwa... Kolejny powód do poważnej rozmowy.

Pretensje i przykre słowa. Uczymy nasze dzieci, że nie wolno przeklinać, to oczywiste, ale też uczymy, że nie wolno się obrażać, przezywać, obwiniać o coś czego się nie zrobiło, zwalać na kogoś winy. Wydaje nam się, że jak powiemy coś przykrego trzylatkowi, to ono nie zrozumie albo i tak zapomni, a nam ulży. Błąd. Dziecko rozumie, pamięta, będzie do tego wracało. Gdy coś zepsuje, przewróci, rozbije, to też nie jest powód do używania określeń przez dorosłych uważanych za obraźliwe. Po nas niejednokrotnie to tak łatwo nie spływa, a co dopiero dziecko, które potem wszystko rozpamiętuje. My bierzemy pod rozwagę nasze słowa i zwracajmy na to uwagę naszym bliskim.

I na koniec coś niedopuszczalnego. Tutaj poważne rozmowy to za mało. Krzyki i, o zgrozo, bicie. Na szczęście u nas się nie zdarzyło, ale drobne krzyknięcia z byle powodu już zauważyłam. Na razie przytuliłam, pocieszyłam, wytłumaczyłam, bo nie chciałam konfliktów. Ale w tej materii więcej nie odpuszczę. Nie pozwolę na takie traktowanie moich dzieci, nikomu... Wszyscy naokoło znają nasze zdanie na ten temat i nikt nie powinien być zaskoczony naszą reakcją. Takich spraw się nie pomija milczeniem, bo na naszych dzieciach pozostawiają trwały ślad. Mało tego, dziecko powiela zachowania dorosłych, potem idzie i powtarza na rówieśnikach, rodzicach, nawet zwierzątkach. Tego najzwyczajniej w świecie nie tolerujemy.

Pewnie jest jeszcze wiele takich rzeczy, które mogą się negatywnie odbić na psychice dziecka, mogą źle wpłynąć na dalsze jego postrzeganie rzeczywistości, mogą zaprzepaścić miesiące naszych starań i tłumaczeń, ale teraz zwyczajnie nie przychodzą mi one do głowy, bo jest tak oczywistym (dla nas), że tak się nie postępuje, że zapomniałam. Zazwyczaj przypominamy sobie o nich, gdy ktoś świadomie lub mniej tak potraktuje nasze dziecko. Nie wahajmy się wtedy zwracać uwagi, mówić głośno o zasadach, protestować. Nie chcemy przecież, by nasze dziecko wyrosło na zakompleksionego, zagubionego lub przewrażliwionego dorosłego. Nie chcemy, by jego poczucie własnej wartości zostało zaburzone, a zasady przez nas wpajane się zdewaluowały. I umówmy się, wrażliwy nie oznacza przewrażliwiony.

środa, 13 lipca 2016

Para zwana rodzicami...

Rozpoczęły się wakacje, z każdego kąta internetu biją zdjęcia z urlopów, z wycieczek, z wojaży bliskich i dalekich. Zdjęcia dzieci na działkach, u dziadków, u ciotek, wujków, na koloniach i obozach. Zdjęcia rodziców z pociechami, ale i bez pociech. Na imprezach, wyjazdach, urlopach... Co chwilkę też wpadam na posty radzące, by skorzystać z letniej pory i wybrać się gdzieś bez dzieci, we dwoje, jako małżeństwo. Odpocząć, przypomnieć sobie siebie nawzajem, zakochać się od nowa, znów poczuć to co na początku. Ale też odsapnąć od potomków, których mamy na co dzień. Budzić się rano i nie pędzić spełniać dziecięce potrzeby, zasypiać wieczorem z głową nieprzepełnioną troskami dnia codziennego, chodzić gdzie się chce, kiedy się chce, mieć luz, blues...

Fajna wizja, prawda? Ja uważam, że ekstra i z ogromną zazdrością czytam kolejne wpisy słomianych rodziców. Z zazdrością, bo my tej możliwości, przynajmniej na razie, nie mamy. Nie dlatego, że jesteśmy tak bardzo uwiązani do naszych dzieci. Owszem, jesteśmy z nimi związani, ciężko byłoby nam się rozstać, ale rozumiemy potrzebę bycia czasem samemu. Rozumiemy i bardzo nam tej możliwości brakuje, ale co zrobić. Bo, żeby takie wakacje w ogóle miały sens, dzieci muszą zostać z kimś, komu ufamy, z kimś, kto je zna, kto wie czego potrzebują, jak wygląda ich plan dnia. I tu zaczynają się schody. Ci, którym ja ufam nie bardzo garną się do takiej pomocy, a ci, którzy od bidy by się zgodzili, niestety godni zaufania są średnio. Mówię od bidy, bo niestety od bidy. A ja nie potrzebuję kogoś, kto dzieci mi przechowa, tylko kogoś, kto zapewni im fajne wakacje, a dodatkowo nie oleje całkiem naszych zasad. Kogoś, dla kogo opieka nad nimi to coś naturalnego, a nie mus. Kogoś godnego zaufania.
Powiecie, mało tu twojej dobrej woli. Och, tej woli było aż nadto, aż nadto było kompromisów i aż nadto było zawiedzionego zaufania. I nie, nie jestem przewrażliwiona, oddaję dzieci do przedszkola i do żłobka, zostawiam z opiekunką, z rodziną, gdy jedziemy na zakupy lub mamy coś załatwić, nie cackam się z nimi nadmiernie, nie mam całej rozpiski z zaleceniami co do nich. Chcę po prostu, żeby ktoś, kto zostaje z moimi dziećmi szanował to co mówię, nie okłamywał mnie, nie zatajał istotnych informacji oraz zapewnił im dobrą, kochającą opiekę. To naprawdę nie są wygórowane wymagania, a wybycie na wakacje z przeświadczeniem, że one nie są spełnione na pewno nie skończy się odpoczynkiem, a jedynie zamartwianiem się więc my na razie z takiej przyjemności zrezygnujemy.


Ale wracając do tematu. Kwestia wyjazdu na wakacje bez dzieci na daną chwilę dla nas nie istnieje, ale przecież od czasu do czasu należy nam się chwilka oddechu. Co wtedy? Ja żyję myślą, że przecież kiedyś wyjadą na jakieś kolonie, że będą na tyle duzi, że spędzą wakacje u rodziny, że kiedyś sytuacja się zmieni. A na razie korzystamy z wieczorów we dwoje, staramy się czasem poprosić opiekunkę o opiekę, wyskoczyć na spacer, do kina, nawet na zakupy. Brakuje nam czasu ze sobą i ja to czuję, czuję, że czasem w natłoku obowiązków zapominamy o sobie nawzajem, że zapominamy, że nie jesteśmy tylko jednostkami, że mamy drugą osobę, do której możemy się zwrócić, z którą porozmawiać. A zgrani, kochający się rodzice są dla dzieci bardzo ważni. I nie chodzi mi tylko o powstrzymywanie się od kłótni czy krzyków, dzieci czują więcej niż nam się wydaje i czują też, gdy między rodzicami jest jakieś napięcie, nieporozumienie, gdy rodzice się od siebie oddalają. I choć wyjazd choćby na weekend we dwoje na pewno dobrze robi każdej parze, nie każda ma takie możliwości, ale za to niemal każda może miło spędzić czas wieczorem, kiedy dzieci już zasną. My, na przykład, co drugi dzień wspólnie odprowadzamy dzieci do przedszkola i wracamy razem spacerkiem. Takie pięć minut na zajście po bułki do sklepu, na pogadanie, na potrzymanie się za rękę. Niby nic, ale tak bardzo potrzebne. 

Naprawdę niewiele trzeba, żeby nie zapomnieć jak to się wszystko zaczynało. I choć teraz jesteście we troje, czworo, pięcioro lub więcej, to zaczynało się właśnie od waszej dwójki. Od waszego porozumienia, miłości, zgodności... Dopiero na tym budowaliście rodzinę... Gdy tego fundamentu zabraknie, wszystko zacznie się chwiać... Pamiętajcie o tym.

piątek, 8 lipca 2016

Wsteczna samodzielność...

Dużo się mówi o tym, że drugie dziecko łatwiej się chowa, że jest samodzielniejsze, wymaga mniej uwagi, szybciej się uczy i rozwija. Że, zwłaszcza przy niewielkm skoku wiekowym, bardzo szybko zacierają się różnice między rodzeństwem, że to starsze ciągnie za uszy to młodsze. Dużo w tym prawdy, bo patrząc z własnego doświadczenie, Zosia wszystko łapie dużo wcześniej niż łapał Filip, szybciej chce być Zosią samosią, cwaniakuje, uczy się, nie tylko tego, co byśmy chcieli by się uczyła. Ma to swoje plusy i minusy, ale faktycznie, tak jest. Fifi miał do naśladowania tylko nas, a takiemu maluchowi czasem ciężko udawać dorosłego, Zosia ma już przykład bardziej zbliżony do siebie.

Ale ja dziś chciałam zwrócić uwagę na drugą stronę medalu. Na zmiany jakie zachodzą w tym starszym z rodzeństwa. Większość zdań jakie słyszałam, większość tekstów, jakie czytałam traktują o zazdrości, o zawiści, o poczuciu odrzucenia przez to starsze z dwójki. U nas tego zbytnio nie było i nie ma, przynajmniej ze strony Filipa. Bardziej Zosia, gdy już zaczęła kojarzyć, zaczęła domagać się swego, ale o tym kiedy indziej. Dziś chcę zwrócić uwagę, że skoro nasza młodsza pociecha się rozwija patrząc na starsze, to czy starsze się cofa? U nas są takie sytuacje, gdy niestety to widać. Może nie do końca cofanie, ale udawanie, że się cofa. Takie udawanie dla zwrócenia na siebie uwagi (http://promotiontops.pl/), udawanie bobasa, udawanie, że się czegoś nie umie, że wymaga się więcej pomocy niż jest to konieczne.


I tak Filip, ten sam, który bierze Zosię w przedszkolu za rączkę i chce jej wszystko pokazywać, który pociesza ją i całuje, gdy płacze, który uczy ją mówić i pierwszy biegnie, żeby ją nakarmić. Ten sam Fifi, który mówi "ale mamo, Zosia jest malutka, ona tego nie umie" albo "Zosiu, to nie dla dzieci, Filip może, a Zosia nie"... Ten sam Filip za chwilę woła "mamo, zobacz jak nie umiem" i "mamo, nakarmisz mnie?". Ten sam Filip zakłada buty lewy na prawą nogę i mnie woła udowodnić mi, że ja mam go ubierać, bo on "tak bardzo nie umie". Ten sam Fifi, który poucza mnie, że Zosia nie zaśnie bez mleczka i bajki za chwilkę woła mnie, żebym go przykryła albo podała mu niekapek. I nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak to tylko trzylatek, gdyby wcześniej miał z tym problem i, gdyby w przedszkolu też się tak zachowywał. Ale on w przedszkolu jest chwalony za samodzielność. Mało tego, dostał mega plusa za samodzielność przy jedzeniu, a w domu każdy posiłek kończy się udowadnianiem nam, że on sam nie umie. 

Ponieważ między naszymi bobasami jest niewielka różnica wieku. Ponieważ jest to chłopiec i dziewczynka, a jednak dziewczynki szybciej się rozwijają, mam wrażenie, że jak tak dalej pójdzie, to za chwilkę będziemy mieli w domu dzieci na bardzo podobnym stopniu rozwoju. Już teraz Zosia nie chce w przedszkolu chodzić do Klubu Malucha, a woli siedzieć w przedszkolu. Myśleliśmy, że chodzi o obecność Filipa, i pewnie w jakiejś części tak, ale ona woli zabawy bardziej rozwojowe. W domu z Fifim maluje, przylepia, układa więc w przedszkolu też chce robić to samo, nie chce siedzieć w foteliku pół dnia, tak jak inne bobasy w klubie. Fifi za to chętnie bawi się z rówieśnikami, ale nie może się skupić tak jak oni, często porzuca zajęcia, bo zainteresuje go coś innego i niejednokrotnie woli pójść do "dzidziusiów" pozajmować się nimi. Lubi zgrywać starszego braciszka, lubi pocieszać, pomagać ciociom w karmieniu i uczeniu dzieciaczków nowych rzeczy.

Filip, póki oczywiście o coś się nie pokłócą, jest świetnym starszym bratem. Pomaga, opiekuje się, trzyma za rączkę, pociesza, przytula. Lubi pokazywać, że umie więcej, skąd więc te zmiany, które zachodzą w domu przy najprostszych czynnościach? Mamusie i tatusiowie rodzeństwa, zauważyliście coś takiego u swoich dzieciaków? Wiadomo, jest to troszkę z chęci zwrócenia na siebie uwagi, ale niestety, muszę się przyznać bez bicia, czasami budzi irytację. Wyobraźcie sobie poranek, wszyscy się zbierają, Zosię trzeba nakarmić, ubrać, przebrać, a do tego dochodzi Fifi, który do niedawna świetnie sobie z tym wszystkim radził. A jak sobie nie radził, to przynajmniej pomagał, a teraz "mamo, zrób"... Taka wsteczna samodzielność...

wtorek, 5 lipca 2016

Rodzicielska niedyspozycja...

Pewnie każdy z was wie, że mamom, zdarzają się drobne zaniemożenia. Ciężkie dni, migreny, przeziębienia, konsekwencje szaleństw czy zwykłe "nicniechciejstwa". Zdarzają się dni, gdy wymagamy odpoczynku, odsapnięcia, odchorowania. Gdy to my potrzebujemy troszkę więcej uwagi, zaopiekowania się czy zwykłego zejścia nam z drogi. Dni od nas niezależne, które chciałybyśmy, żeby się nie zdarzały, ale się zdarzają i co wtedy? Wtedy nie bywa łatwo. Co ja mówię, macierzyństwo w ogóle nie jest łatwe, ale w takie dni jest ekstremalnie ciężkie.

No bo przecież nikt nas nie zwolni z bycia mamą, z dbania o dzieci, o dom, o rodzinę. Nikt nam nie da wolnego, nie wyciszy nam sypialni i nie pozwoli odespać, odleżeć, odsapnąć. U nas w domu to ja zawsze pilnuję, żeby wszystko było jak w zegarku, ja pamiętam, ja przypominam, pokazuję palcem. Rzadko zdarza mi się naprawdę zaniemóc, zazwyczaj, nawet gdy źle się czuję, staram się wszystko wkoło ogarnąć, czasem mniej dokładnie, czasem bardziej staram się wysługiwać mężem, czasem daję sobie pięć minut poleżenia zanim mnie dzieciaki nie znajdą, ale paść padłam chyba raz odkąd jestem mamą. No i w sumie dawno o tym zapomniałam aż do teraz.

W ostatni weekend rozłożyło mnie jakieś zatrucie. Niby nic wielkiego, niby nic spektakularnego, ale każdy, kogo choć raz męczyły mdłości i ssanie na żołądku wie, że nie jest to sytuacja komfortowa. Zwłaszcza, gdy wkoło kica dwójka nudzących się dzieci, na dworze piękna pogoda, w domu pustka zakupowa, a niechęć do podróży samochodem przeogromna, a w dodatku w pobliżu nikogo chętnego do pomocy. No, niby jest Szanowny, ale co ja będę dużo tu pisać, on raczej jest powodem do mojej irytacji niż pomocnikiem w chwilach powolnej agonii.

No właśnie, złe samopoczucie, złym samopoczuciem, ale nastroju nie poprawia fakt, że wkoło nic nie jest robione, jak Matka właśnie zaniemogła. Matka leży, znaczy wszyscy mogą leżeć. No i tak leży Matka, leży Ojciec, wszystko leży tylko dzieci nie chcą leżeć i gdy Matka w końcu wstanie, to przekona się, że wszystko co powinno leżeć tu, leży tam, a co miało leżeć tam, leży tu. I ta Matka, która ledwie poczuła się, że może ruszyć nogą czy ręką z marszu rusza do sprzątania, bo kolejne pół godziny leżenia mogłoby doprowadzić do tego, że całe mieszkanie zawali się w gruzach, rozsypie, rozpadnie, a nikt tego, prócz Matki oczywiście, nawet nie zauważy.
Co bardziej przytomny Ojciec, a mój Szanowny do takich należy, stara się zachowywać pozory i oddala się z pociechami do innego pomieszczenia, tak, że niby rozumie, że współczuje i pomaga w ciężkich chwilach. Nieraz nawet przynosi herbatkę na znak troski. I ta Matka leży, napawa się odrobiną spokoju, ale w końcu wstaje i odkrywa skąd był ten spokój i niepokojąca cisza, która tak jej się wtedy podobała. Chyba nikomu nie muszę mówić, co oznacza cisza przy dzieciach... A cisza gdy dzieci znikają z Tatusiem w innym pomieszczeniu nie wróży nic dobrego. Bo tylko na filmach czy reklamach oznacza to, że wszyscy słodko śpią. W rzeczywistości częściej zdarza się, że Tatuś słodko śpi, a dzieci roznoszą nam mieszkanie.
Ale nic nie trwa wiecznie. Po chorobie przychodzi ozdrowienie a z nim nadludzkie siły i chęć ogarnięcia tego całego majdanu, który pewnie wcale nie jest taki straszny, ale w naszych ożywionych głowach jawi się jako istny armagedon. A wtedy zasada leżenia gremialnie przenosi się na sprzątanie gremialne i nie ma przeproś Matka robi, to i wszyscy mają robić. Wtedy sobie Matka odbija te parę chwil niedyspozycji i kieruje, dyryguje, pogania...


Ale bałagan, brak zakupów czy pożywienia to nie to, co jest najgorsze w matczynym chorowaniu. Najgorsze są wyrzuty sumienia. Najgorsze jest zadręczanie się, że ja leżę, a dzieci się nudzą, że jest piękna pogoda, a ja ledwo dycham, że obiecywałam, a ledwo daję rady zadbać o nie na tyle, by nie chodziły głodne i brudne. Naprawdę niewiele jest mnie w stanie powstrzymać przed wycieczkami w weekendy, przed lodami z dziećmi, przed sprawianiem im przyjemności, ale gdy już coś takiego się zdarzy, to zamęczam się tym strasznie. Gdy sama ledwo powłóczę nogami, jak mam wybrać się z dziećmi na plac zabaw, gdzie będę ich musiała pilnować. Oddałabym wiele, by wtedy nie patrzeć na ich zawiedzione mordki, gdy mówię im, że nie pójdziemy na spacer czy nie pojedziemy na basen. Dzieci są dziećmi i nie muszą jeszcze niektórych spraw rozumieć i na pewno nie rozumieją, że mama nie ma siły wstać rano z łóżka. Chorowanie chorowaniem, ale te wyrzuty potem jeszcze długo mam w sobie i odreagowuję je jeszcze dłuższy czas.

Na szczęście takie sytuacje zdarzają mi się rzadko, na szczęście już powoli dochodzę do siebie, na szczęście chałupka już wygląda jak powinna, a dzieci bawią się znakomicie i planów mamy w bród. A z mojej choroby wynikła tylko jedna dobra rzecz. Jako, że niedomagałam, a dzieciom należało się troszkę rozrywki, przemogłam się i pojechaliśmy w weekend na działkę (tę samą, która choć jest nasza, to podobno nie jesteśmy na niej mile widziani). I chyba zaczarowaliśmy rzeczywistość, bo dzień później, pocztą przyszła do nas decyzja o ustaleniu warunków zabudowy. I choć mam wielkiego stracha przed podejmowaniem teraz takich inwestycji, to chyba do odważnych świat należy.

A jak u Was z matczynymi (w zasadzie to i tatusiowymi) niedyspozycjami? Macie wtedy pomoc czy musicie sami sobie dawać radę? Szybko stajecie na nogi czy pozwalacie sobie na odpoczynek? A może macie to szczęście, że takie stany Wam się nie zdarzają?