czwartek, 30 kwietnia 2015

Cztery miesiące Zosi...

Z której strony by na to nie patrzeć mały Zofix jest już z nami 4 miesiące. I mało to i zarazem dużo.

Mało, bo do wszystkiego jeszcze tak daleko, przez to wszystko jeszcze trzeba przejść. Znów zaczyna się czekanie na te pierwsze razy, na unormowanie się pewnych sytuacji, na pół roczku, roczek, potem dwa... Wszystko to przerabialiśmy z Filipem, a teraz toczy się na nowo. Z jednej strony właśnie po to decydowaliśmy się na drugie dziecko, żeby jeszcze raz to wszystko przeżywać, ale z tym wszystkim wiążą się też cięższe chwile. Obecnie Zosia nudzi się już leżąc. Siedzieć nie potrafi. Chce być noszona, bo przecież chce zwiedzać i oglądać świat, a my zwyczajnie czasami nie mamy już na to siły. Jak leży na kocyku, to większość czasu trzeba ją zabawiać, żeby jej się nie przykrzyło... Pamiętam ten okres z Fifim. Chyba wtedy miałam pierwszy kryzys. Wysiadałam i fizycznie i psychicznie... Teraz nie jest aż tak źle, tzn. kryzysem jeszcze bym tego nie nazwała, ale gorsze chwile się zdarzają. Z dziećmi zawsze się na coś czeka. Ja teraz czekam na siadanie ;)

A dużo?

Dużo, bo ten czas jednak za szybko leci. Niby chcemy ciągle nowego, a z drugiej strony chciałoby się zatrzymać te chwile na trochę, żeby tak prędko nie uciekały. Dziś przeglądałam zdjęcia i wygrzebałam te ze szpitala... Jak to dawno temu było... Nie dociera do mnie, że kiedyś Zosi nie było.

A Zosia?

Zosia pędzi, pędzi, pędzi w rozwoju. Chichra się, bawi zabawkami, jest bardziej mamina niż tatowa, jest naszym słoneczkiem, księżniczką, oczkiem w głowie... Niestety przespane noce się już nie zdarzają, ale źle też nie jest, uwielbia dolegiwać sobie ze mną w łóżku, choć też zdarzają się dni, gdy zaraz po pobudce zaczyna gaworzyć i już by wstała, denerwuje się w samochodzie, za to w wózku jeździ pięknie dopóki nie zgłodnieje. Spacerujemy po 8-10 km za jednym podejściem aż mi się bąble porobiły na stopach. No i uwielbia starszego brata... śmieje się do niego zawsze, nawet przez łzy. Albo przez ślinę, której leją się hektolitry... I gryzie, gryzie i memla dziąsełkami... Czyżby zęby??? Pewnie gdzieś tam głęboko już się coś szykuje.
Do tego Zosiaczek rośnie jak na drożdżach. Ostatnia wizyta w przychodni dała nam wagę 6350 i 70 cm wzrostu. Fi w jej wieku wagowo był zbliżony, ale za to był sporo niższy. A mi się cały czas wydaje, że on zawsze był taką chudzinką... ale nie, w zasadzie wystrzelił w górę i wysmuklał gdzieś koło 1,5 roczku. Zosia smuklutka jest od prawie samego początku, ale parę fałdek na nóżkach ma... Słodkich fałdek na udkach... Do tego dzieciaki używają tego samego rozmiaru pieluszek...

Do tej pory nie mogę uwierzyć, że mam dwójkę dzieci. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że mam córeczkę. I do tej pory nie mogę uwierzyć, że to już 4 miesiące... A do tego za parę dni będę miała w domu dwulatka... Czas zdecydowanie gdzieś umyka niezauważony i od czasu do czasu warto powrócić i obejrzeć wcześniejsze fotografie...


To zdjęcie, to była niespodzianka ostatnich dni... M. zrzucał mi zdjęcia ze swojej komórki i znalazłam właśnie to konkretne zdjęcie... Nigdy wcześniej go nie widziałam... Zostało zrobione, jak mnie doprowadzali do ładu na sali operacyjnej... M. w szoku po wszystkim nawet zapomniał, że je zrobił...

środa, 29 kwietnia 2015

Zosia i Filip 2015: 17/52.

Ostatni tydzień upłynął nam na wycieczkach. W większości były to wycieczki piesze, bo pogoda była piekna, ale zdarzały się też samochodowe. 


Zosia wyjątkowo nerwowo reaguje na jazdę samochodem. Nie wiem dlaczego przeważnie wpada wtedy w histerię. Zwłaszcza, gdy jest zmęczona. Nie zasypia, jak większość dzieci, tylko krzyczy, jakby ją ze skóry obdzierali. Zwłaszcza jazda po mieście i ciągłe stawanie na światłach działa jej na nerwy.
Jestem jednak dobrej myśli, bo z Fifim było podobnie. Jak się zafiksował w aucie, to trzeba było stawać i go uspokajać. Choć zdarzało się to rzadziej.

Fifi za to do jazdy samochodem już przywykł. Wiadomo, na dłuższych trasach zaczyna się nudzić, ale wystarczą ciekawe widoki, żeby miał frajdę z podróżowania. Nawet już nie podjada w trakcie jazdy, a lód na zdjęciu to absolutny wyjątek. To pierwszy lód w życiu Filipa, którego za nic nie dał sobie odebrać, jak wsiadaliśmy do auta. I o dziwo nic nie wybrudził ;)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Nie taki żłobek straszny, jak go malują...

Jak wiecie, od jakiegoś czasu nasz Fifi chodzi do żłobka. Początkowo miał tam być tylko około 3 godzin, ale nijak nam to się nie wpasowywało w plan dnia. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, o której miałby chodzić i o której wracać, czy jeść w żłobku, czy spać w żłobku, kto miałby go odprowadzać, a kto odbierać. Problem był taki, że ja sama, z Zosią miałabym drobny problem, żeby go zaprowadzić lub odebrać. Fi ma swoje fanaberie, raz chce na nóżkach, raz w wózku, raz ucieka, raz ładuje się na ręce. Wózka podwójnego nie planowaliśmy, bo mieszkanie w bloku z windą na półpiętrze, do tego niewielkich rozmiarów skutecznie nas od tego pomysłu odstraszyło. Do tego była zima i zanim bym się zebrała, żeby go odprowadzić potem przyprowadzić, to w sumie tego czasu na coś zrobienie w domu i tak zostałoby jak na lekarstwo. Tak więc został plan, że M. będzie go zaprowadzał w drodze do garażu, a odbierał, jak będzie wracał. Wychodzi zazwyczaj ok 5-6 godzin.

Baliśmy się, że Fi nie będzie chciał tyle tam siedzieć, że będzie płakał, że będzie tęsknił albo zwyczajnie będzie się nudził i będzie nieznośny. Wiadomo, na początku coś nowego, to się cieszył, biegł do zabawek, do dzieci, do cioć, ale co będzie później? Niepotrzebnie, Fifi do tej pory na wyjścia do żłobka bardzo się cieszy. Gdy raz M. zapomniał czegoś z domu i musiał wrócić, Filip zaparł się nóżkami i nie chciał za nic się cofnąć do domu. Zdecydowanie, żłobek stał się dla Filipiastego codziennością, która dodatkowo sprawia mu wiele frajdy.


W rodzinie męża panuje nadal przekonanie, że żłobek, to przechowalnia dzieci, kara, przykry obowiązek, bo rodzice muszą lecieć do pracy. Dzieci są na siłę wyciągane z łóżek, szybko zbierane i "odstawiane" na przechowanie. Nikt mi tego na głos nie powiedział, ale wiem, że niektórzy pomyśleli, że co ze mnie za matka, która będąc w domu oddaje dziecko do takiego przybytku. Ja na początku też nie byłam przekonana czy dobrze robię, ale po paru wizytach, po rozmowie z paniami, z mężem, zdecydowaliśmy, że spróbujemy. I powiem Wam, że to była bardzo dobra decyzja. Fifi spędza czas z rówieśnikami, bawi się, ma atrakcje, których ja w domu nie byłabym w stanie mu zapewnić. A i ja mam więcej czasu dla Zosi i popołudniami więcej energii na zabawę z Filipem. Wszyscy jesteśmy mniej nerwowi, zrelaksowani, chętni do aktywności. Fi wybawiony, w domu jest bardziej stonowany, nie rozrzuca wszystkiego, tak jakby chciał swoimi zabawkami się delektować, żeby nacieszyć się każdą powoli, a nie porzucić po chwili. Po takim dniu wieczorne rytuały stają się przyjemnością a nie szarpaniem się i na siłę wysyłaniem do spania.

No i niewątpliwym plusem jest rozwój. My nie nadążamy za nowymi umiejętnościami, jakie Fifi przynosi ze żłobka. Po pierwsze mowa. Może jeszcze nie nazywa przedmiotów, ale próbuje, kombinuje, stara się. W końcu nazywa mnie, Tatę, nianię, a nie, jak do tej pory, tylko kota. No i zamiast "proszę" cały czas jest "daj". Niestety dalej wszystko pokazuje, ale jesteśmy dobrej myśli. Po drugie, zaczyna interesować się coraz bardziej nocniczkiem i do czego on służy. A po trzecie, uczy się porządku, zachowania, dzielenia się, jedzenia. Podłapuje niesamowicie dużo rzeczy od innych dzieci. Na szczęście, jak na razie tylko te dobre. Odkłada zabawki na swoje miejsca, wyrzuca śmieci, ściera wylane picie, myje rączki, buzię. Potrafi zasiąść w spokoju do stoliczka, żeby zjeść zupkę.


Podsumowując.
Żłobek nie jest taki zły, jak go malują.W naszym wypadku okazało się, że Filip uwielbia tam chodzić, uwielbia przebywać z dziećmi, z paniami, uczy się spokojnej zabawy, zachowań społecznych. Z uśmiechem na ustach codziennie się zbiera i wychodzi z tatusiem z domu. Mi mówi "papa", daje buzi i potem nawet się nie ogląda. Na miejscu szybko się rozbiera, mówi tatusiowi "papa" i tyle go widzieli, ginie w swoich sprawach.
A gdy po niego przychodzimy? Biegnie z radością się przywitać, czasem tylko wróci, żeby odłożyć na półeczkę porzuconą zabawkę, zasiada na ławce, ubiera się i zadowolony człapie do domu albo teraz, gdy jest ciepło na wspólny spacer.
Decyzja o wysłaniu Filipa do żłobka była zdecydowanie bardzo dobrą decyzją. Zdaję sobie sprawę, że dziecku może się jeszcze wiele odmienić, ale mija 3 miesiące, a Fifi nadal zadowolony z atrakcji jaką są codzienne zabawy z dziećmi i paniami więc jak na razie jesteśmy dobrej myśli. Oby tak dalej!!!

PS.
Historii o tym, ile złego robi żłobek i przedszkole słyszałam multum. Od przynoszenia przekleństw i bicia (w naszym żłobku panie bardzo tego pilnują) po cofnięcie się w rozwoju. Słyszałam, że dzieci mówiące przestają mówić, że inne nagle żądają tylko noszenia, że budzą się w nocy z płaczem. Historie, o jakich ostatnio głośno w tv też nie poprawiają PR'u takim placówkom. Ale umówmy się, wszędzie zdarzają się czarne owce...No, ale my chyba trafiliśmy dobrze.
A Wy jakie macie doświadczenia ze żłobkami i przedszkolami? A może też słyszeliście jakieś demoniczne opowieści?

czwartek, 23 kwietnia 2015

Zosia i Filip 2015: 16/52.

Wiadomo, z dziećmi nigdy nie jest spokojnie, a jedyne czego można być pewny przy dzieciach, to to, że nie można być niczego pewnym. Zdarzają się jednak okresy, gdy nasze dni wyglądają, jak w oku cyklonu i cudem dożywamy wieczora, a i ten nie daje wytchnienia. Na szczęście ostatni tydzień taki nie był. Był względnie spokojny, o ile można tak w ogóle powiedzieć przy dwójce naszej najukochańszej.


Z Zosinką powoli dochodzimy do ładu. O ile ze spaniem już idzie nam całkiem nieźle, to znaczy mi idzie nieźle odgadywanie, kiedy Zosia jest śpiąca, to z jedzeniem i głodem bywa różnie. Często tylko wydaje mi się, że jest głodna, a ona wtedy marudzi, odwraca się, siłuje się ze mną, a ja się irytuję. Na szczęście coraz częściej karmienie jest relaksem dla nas obu, Zosia się najada w spokoju, a ja mam czas żeby pomyśleć.
Więcej o zaletach i wadach jamochłonowania według Borsiej Matki możecie przeczytać w poprzednim poście.


Fifi nadal jest małym szkodniczkiem, ale za to jakim słodkim. Straszny płaczek się z niego zrobił, tak o, bez powodu, ale nie jest to już płacz ze złością, buntowniczy, tylko taki bezsilny. Wymaga wiele uwagi i nie potrafi jeszcze pogodzić się z porażką, ale szybko się uczy, a my z dumą wysłuchujemy pochwał pod jego kierunkiem. Robi postępy, że czasem nie nadążamy za nowymi umiejętnościami. Nic dziwnego, w końcu za chwilkę będzie dwulatkiem. Tort już zamówiony, goście zaproszeni, pozostaje tylko cierpliwie czekać.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Moje karmienie piersią...

Temat wiecznie żywy, temat wiecznie na topie, temat gorący, temat drażliwy.

Karmienie piersią.

No to i ja poruszę ten temat. Kiedyś już o tym pisałam, ale z perspektywy tego, że pomoc laktacyjna u nas kuleje.Przynajmniej kulała te niecałe dwa lata temu, gdy ja nabawiłam się zapalenia piersi w efekcie czego powstał ropień, który dzięki super pomocy sam pękł i karmienie jedną piersią się skończyło. Nie chcę wspominać o bólu, strachu, wyrzutach sumienia i innych takich, które skutecznie obrzydziły mi ten ważny dla mnie i Filipa czas. Obrzydziły, a jednak nie do końca... Gdy karmienie się skończyło płakałam bobrzymi łzami. Ale się skończyło i dobrze, dzięki temu teraz mogę spokojnie karmić Zosię, a Fi nawet się nie domaga wtedy zbytniej uwagi. Czasem przyjdzie, pociągnie za rękę, ale zaraz odpuszcza bez żalu.

Teraz patrzę na ten temat zupełnie inaczej. Na spokojnie, na luzie, z dystansem. Przynajmniej się staram.
Miałam stracha, jak to będzie po ropniu, po nieczynnej piersi. Miałam stracha, jak to będzie jak się zafiksuję. Czy z tego szaleństwa zwyczajnie nie stracę pokarmu. Wpadłam w panikę, gdy w szpitalu przez pierwsze dwa dni z biustu leciały jakieś marne kropelki. Położna tłumaczyły, że przecież to normalne po cesarskim cięciu, a ja się zapierałam, że z Filipem było inaczej. Figa tam było inaczej, ja zwyczajnie nie zwracałam na to uwagi. Dziecko krzyczało, nikt nie zwracał na to uwagi, nie przyszło mi do głowy, że pokarmu mało. Płacze, bo jest dzieckiem i tyle. Z tej niewiedzy udało mi się zacząć karmić, ale i z tej niewiedzy nabawiłam się ropnia. Trzy miesiące szkoły rodzenia, a takich podstaw nas nie nauczyli.

No ale w końcu znalazłam położną, która pomogła mi wtedy i pomogła mi teraz. W szpitalu oczywiście też położne spisały się na medal. Gdy po chwilowym braku pokarmu jedna pierś napełniła się ładnie, a druga zrobiła się twarda jak kamień, gdy zaczęłam wariować ze strachu, że coś znów będzie nie tak, że znów będzie ból i cierpienie, to właśnie te położne po nocach mnie uspokajały, podawały kompresy, pomagały przystawiać Zosieńkę.
No i po początkowych kłopotach zaczęłyśmy się karmić na spokojnie. Jedno co sobie postanowiłam tym razem, to to, że nie będzie odciągania, planowania wyjść, sztucznych pokarmów. Wszystko naturalnie, na ile się oczywiście da. Za jakiś czas pewnie owszem, na wszystko przyjdzie czas, ale teraz Zośka ma mieć mamę na każde zawołanie, a mi korona z głowy też nie spadnie, gdy jeszcze troszkę sobie odpuszczę.

No ale czym dla mnie jest to karmienie piersią... A no jest czymś normalnym, naturalnym, nie wyobrażam sobie sytuacji, gdybym karmić nie mogła. Nie jest dla mnie absolutnie religią, nie podchodzę do sprawy z fanatyzmem, nie spinam się, nie demonizuję smoczków, butelek, mleka modyfikowanego. Filipa karmiłam 14 miesięcy. Dla jednych to będzie dużo, dla innych mało, dla mnie w sam raz. Czasem mi szkoda, że nie udało mi się pociągnąć tego karmienia, że nie karmię teraz dwójki, ale szybko mi przechodzi. Fi sam tak zadecydował, sam pewnego razu zamiast piersi wziął smoczek i poszedł spać. Niektórzy powiedzą, że pewnie, gdybym nie dawała smoczka, to by się tak nie stało, ale ja uważam, że dobrze się stało, bo teraz jest Zosi czas i będzie tak długo, jak będzie tego potrzebowała. Nie mam w planie się deklarować, że będę karmić tyle czy tyle. Na razie idzie nam nieźle, biust mam jak dojna krówka, staniki specjalnie dla mnie przywożą do sklepu, ale jest fajnie.
Takie podejście do sprawy wbiła mi właśnie położna, dzięki której zresztą, karmiłam Filipa bez spinki jeszcze będąc w ciąży. Kiedyś panowało przekonanie przecież, że ciąża oznacza kategoryczne zaprzestanie karmienia. I ja bałam się tego panicznie, do chwili gdy nie trafiłam właśnie na dobrą położną. Zaleciła luz i się wyluzowałam, a Fifi na spokojnie się odstawił. A ja ten luz kultywuję teraz z Zośką.

No, ale bądźmy szczerzy. Karmienie czasem mnie wkurza, nudzi, denerwuje. Wkurzam się, gdy Zosia przy biuście szaleje, gdy nie chce jeść przed snem, a ja mam wrażenie, że będzie mi się budziła w nocy, a ona mnie zaskakuje i śpi do 7. Denerwuję się, gdy mała nie może się zdecydować z którego cycka chce teraz jeść, gdy muszę ją przekładać pięć razy, bo księżniczce niewygodnie. Irytuję się, gdy chcę coś zrobić, a Zosia wisi, puszcza, łapie pierś, by znów puszczać i łapać. Wkurza mnie, że jesteśmy uwiązani tymi karmieniami, a ja nie do końca jeszcze radzę sobie z karmieniem poza domem. Nudzę się, gdy siedzę z Zosiną w sypialni sama, a ona przysypia przy piersi, żeby wybudzać się gdy tylko próbuję jej wyjąć biust z paszczy. Denerwują mnie cyce jak donice i to, że musiałam zmienić większość mojej garderoby i że nie mogę spać na brzuchu.

A za co kocham karmienie?
Za wielkie oczy gapiące się na mnie spod cycka, za uśmiech z biustem w paszczy, za beknięcie i kupkę po jedzeniu. Za bliskość, bliskość i jeszcze raz bliskość. Owszem, wolałabym, żeby Zosia miała bardziej regularne karmienia, żeby zawsze przykluszczała się produktywnie, a nie tylko pomemłać, żebym ja lepiej rozumiała jej potrzeby. No ale cóż, teraz jestem mądrzejsza niż przy Filipie i wiem, że tak się nie da. Trzeba trochę poddać się temu szaleństwu, a wszystko będzie dobrze. Jakkolwiek będzie, to i tak będzie dobrze. A teraz odpukać, żeby było tak dobrze jeszcze przynajmniej jakiś czas.

Bałam się napisać tego posta, bo ostatnio wiele czytam krytyki w tym temacie. W zasadzie co by się nie robiło i tak znajdzie się ktoś, kto zaatakuje cię z jadem. Nie karmisz piersią - źle. Karmisz - na pewno coś robisz źle, jesz nie to, dajesz smoczek, za wcześnie wprowadziłaś stałe pokarmy, narzekasz, że dziecko za długo wisi na piersi. Karmisz i stosujesz się do wszystkich zaleceń - fanatyczka. Nie wiem dlaczego nie wrzucić na luz, z głową, ale na luzie. Przecież każda chce dla swojego dziecka jak najlepiej, ale nie oszukujmy się, każda jest też człowiekiem, oddzielnym bytem i chce nim pozostać. Jedne potrafią poświęcić się w pełni w te pierwsze miesiące, inne chcą mieć jednak troszkę siebie w tym wszystkim i dobrze, mają do tego prawo.


PS.
To co napisałam w tym poście, to moje, subiektywne zdanie i tylko moje. Nikomu nie narzucam swojego zdania, ale miałam potrzebę podzielenia się z Wami tym co czuję.

piątek, 17 kwietnia 2015

Nasze miejsca: Muzeum Wsi Lubelskiej.

Każdy, kto ma dzieci, wie doskonale, że gdy dzieciom się nudzi, dorośli mogą z nimi dostać szału. Stajemy więc na głowie, dwoimy się i troimy, wymyślamy, główkujemy, żeby dzieciarnia miała różne atrakcje. O ile z Zosiakiem wystarczy się tylko powygłupiać, a ona już się cieszy, tak z Filipem tak łatwo już nie jest. Dlatego, gdy tylko zaczyna się ładna pogoda, my zaczynamy szukać atrakcji poza domem. Zazwyczaj zaczynamy od miejsc blisko, miejsc, które znamy. Zwłaszcza teraz, gdy sytuacja znów jest dla nas nowa i powoli musimy się wdrażać w podróżowanie i wycieczkowanie. Nie bardzo wiemy na co mamy się przygotować więc oddalamy się od domu stosunkowo niedaleko.

Na pierwszy ogień i najczęściej idzie nasz kochany Zalew Zemborzycki. Tam najczęściej spędzamy popołudnia i tam najłatwiej spotkać znajomych. Chyba większość mieszkańców naszego miasta raz na jakiś czas wybiera się tam pospacerować.

Drugim miejscem, które od dawna jest na naszej spacerowej liście jest nasz lubelski skansen czyli Muzeum Wsi Lubelskiej. Gdy byliśmy jeszcze dwuosobową rodziną wybieraliśmy się tam pozwiedzać, teraz jest to raczej utrudnione i kończymy na spacerze. Teren jest rozległy, pełen górek i pagórków więc jest gdzie pospacerować, odsapnąć, wyciszyć się.
W tamtym roku, dokładniej, w lipcu, wybraliśmy się tam na niedzielne posiedzenie na trawce.



Widzicie mnie na tym zdjęciu? Widzicie tą rosnącą piłeczkę pod moją bluzką? Zgadnijcie kto to jest? Tak, tak, to Zosia, już wtedy z nami zwiedzała.

W tym roku, również z braku atrakcji, wybraliśmy się na pierwszą taką wyprawę na dwa wózki. Oj, była to niezła przeprawa dla mojej kondycji, ale dzieci o dziwo wykazały się niesamowitą cierpliwością. Fakt, był to tylko spacer, bez większych przystanków, bo Zosia przystanków nie lubi, ale na pierwszy raz i tak było ekstra.
Zobaczcie.



Pogoda nam dopisała więc Zosia, ululana kocimi łbami zasnęła, a Fifi delektował się ciastkami. Taki zabijacz czasu w podróży ;)




Jak już byliśmy na miejscu, to obowiązkowe obejście całego terenu trzeba było zrobić. Nie jest to takie proste, bo Filipkowy wózek na małych kółeczkach ciężko radzi sobie z kocimi łbami, a Zosinkowy czołg do lekkich nie należy i pokonywanie górek, niekoniecznie utwardzonych, to sprawdzian dla naszych ramion, ale daliśmy radę.




W tamtym roku, gdy odwiedzaliśmy Skansen trwały tu prace przygotowawcze do zimowych zdjęć filmowych. Wtedy to wszystko powstawało..., a dziś zostało tylko tyle.
Budynek na ostatnim zdjęciu, to tak naprawdę tylko fasada, z tyłu jest zwykła chata, która pewnie w filmie też do czegoś służyła. Podobno w Skansenie powstało 70% scen do tego filmu. Zobaczymy, za trochę, bo premierę zapowiadają dopiero na wiosnę 2016 roku.



W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jak zwykle w skansenowej karczmie na herbatkę i chleb ze smalcem. W tamtym roku Fifiego nie interesowały zwierzątka tam spacerujące, siedział w wózku, zjadł serek i zaczął marudzić. W tym roku ganiał kury i kota aż musieliśmy go pilnować, żeby nie ciągał go za ogon... nie każde zwierze jest tak układne jak nasza Bestia. Jak ja wtedy zaczęłam żałować, że nie mamy rodziny na wsi... Chyba trzeba się będzie kiedyś uśmiechnąć do dalekiego kuzynostwa albo wybrać się na jakieś agro-wczasy.
Zosiaczek też skorzystał z postoju. Zażyła troszkę mleczka, pobałwaniła się w wózku i zaczęła włączać jęczenie. Trzeba było się zbierać. Mimo że Fifi nie chciał stamtąd iść i Zosia już była zmęczona, jakoś dotarliśmy do wyjścia. Było miło, rodzinnie, słonecznie... W domu zjedliśmy szybki obiad i dzieciaczki padły na długą drzemkę...

Wiem, że wśród czytelników jest sporo Lublinian, wiem też, że wielu z Was w Lublinie bywa. Nie dziwię się, bo to ładne miasto... Dlatego proszę dodać to miejsce do listy miejsc do odwiedzenia. Tutaj naprawdę świat się zatrzymuje. I nie tylko za sprawą tych dawnych chałupek. Tutaj naprawdę można wyłączyć myślenie, a o dniu codziennym przypomina tylko widoczna w oddali obwodnica Lublina. 

Ja mam takich miejsc, które uwielbiam jeszcze kilka... Mam albumy ze zdjęciami z tych miejsc i tylko dodaję kolejne daty... Fajnie się potem ogląda te same miejsca, ale na przykład za rok... Fajnie się ogląda dzieci w tych samych miejscach, ale za jakiś czas. W zdjęciach ze Skansenu znalazłam tą samą kurkę, która w tamtym roku, tak jak Fifi, była mniejsza... No a Zosia? W tamtym roku grzecznie siedziała w brzuszku... za jakiś czas pewnie powędruje przez te dróżki na własnych nogach...

środa, 15 kwietnia 2015

Zosia i Filip 2015: 15/52.

Nowy tydzień, nowa pogoda, nowe przygody, nowe doświadczenia.
Z Zosiaczkiem testujemy chustę. Coraz bardziej nam się podoba i czekamy na cieplejsze dni, żeby przetestować nowy sposób podróżowania również w plenerze.


Miał być projekt dzieciakowy, ale nie bardzo wiem, jak zrobić zdjęcie Zosinki w chuście bez nosiciela chusty;)


A Fifi jak zwykle, nudzisław straszny. Poczuł wiosnę i energia go roznosi, a jak energia, to i apetyt lepszy, a jak apetyt, to i energia. Takie błędne koło. A Filipa wszędzie pełno.

Ogółem w tym minionym tygodniu przeplatało się dobre z paskudnym. Wiele radości, uśmiechów, zabawy, ale i wrzaski, zmęczenie i irytacja. Podobnie jak z pogodą, nie mogliśmy się zdecydować czy jest dobrze czy może bardzo dobrze;)

wtorek, 14 kwietnia 2015

Zosiakowy radar...

Moje dziecię młodsze należy do tej grupy młodzieży, co to zbyt wielu problemów nie przysparzają. Z wyjątkiem kryzysów, zmęczeń i innych fanaberii dziecko jest jak aniołek. Wystarczy trochę uwagi, śmiechów, zagadywań i dziecko spokojne i bezproblemowe. Dzień sobie spędzamy przemieszczając się z pokoju do pokoju, z pokoju do kuchni, z kuchni do łazienki. Ja sobie ogarniam, Zośka się przygląda. Troszkę posiedzę z nią, troszkę się pokrzątam i mieszkanie wygląda jako tako. Troszkę poleżymy, troszkę pogadamy, nastawimy pranie, łazienkę posprzątamy. Pokarmimy się, posiedzimy i znów coś zrobić można. Czasem Zosia sama na kocyku lub macie spokojnie się bomboli, a ja coś nadganiam.
Ale, ale... Zosia ma radar... i to bezbłędny.

Zośka idealnie wyczuwa moment, kiedy chcę coś zrobić na szybko lub zrobić coś, co wymaga większej uwagi. Wtedy to Zosia włącza marudzenie, kwęczenie i jęczenie. Jeszcze, gdyby włączała ryk, to bez skrupułów bym robotę porzuciła i tulić dziecię poleciała, ale nie... Ona mędoli jękami irytującymi, nawołującymi, ale nie ostatecznymi. Ponagla, pośpiesza, domaga się uwagi... A ja popędzam robotę, staram się skończyć, bo przecież zaczęłam, przecież to tylko chwilka... Prawdopodobieństwo, że coś wtedy spieprzę wynosi 99,9%.

Ostatnio męża naszło na wątróbkę. Wszystko przygotowane, trzeba tylko usmażyć. Miałam czekać aż wróci i sam się tym zajmie, ale Zosia tak ładnie bawiła się na macie, przecież to tylko chwilka, nawet nie zauważy, że się czymś zajęłam. O nie, już po chwili z salonu dobiegł mnie jęk przeraźliwy, przeciągły, rozpaczliwy... Nie wiem jakim cudem z wątróbki zrobiło się błoto. Latałam tylko co chwilkę pocieszać stęsknioną istotkę, a tu stało się, obiad do wywalenia, bo do jedzenia to to się nie nadawało.

Innym razem Zosia grzecznie siedziała w bujaczku w kuchni. Ja opróżniałam zmywarkę, przekładałam, przecierałam. Myślę, zrobię szybkie ciasto, przecież to tylko wymieszać i wstawić do piekarnika, nic strasznego. Na początek trzeba obrać i pokroić jabłka... Już wtedy zaczęły się schody, bo Zofii się to nie spodobało, ale prawie nie obcinając sobie palców jakoś się udało. Ale mała szkuda nie była by sobą, gdyby czegoś nie wywinęła, przyssała się tak do mnie, że w tej całej błogości o cieście w piekarniku najzwyczajniej zapomniałam i wyszło, delikatnie mówiąc, lekko rumiane.
Zresztą sytuacji z zapomnieniem o czymś w kuchni mam tygodniowo przynajmniej kilka. Do garnka z zupą potrafię trzy razy dolewać wody, bo zwyczajnie się wygotowuje, a kleik ryżowy, to u nas danie rutynowe.

Z Zosiakowym zasypianiem też przeważnie nie ma problemu. Piszę przeważnie, bo raz na jakiś czas z Borsim Tatą zaplanujemy sobie wieczór z filmem i pizzą. Wtedy Zosia potrafi uśpić czujność, poczekać aż przyjedzie jedzenie a my włączymy dvd i dopiero się uaktywnić. Marudzi, jęczy, przysypia, je, marudzi, jęczy, przysypia... a ja patrzę na stygnącą pizzę i ślinka mi cieknie, ale przecież dziecia nie zostawię... w końcu na film jest już za późno, a jedzonko nie jest tak apetyczne, wtedy Zosinka łaskawie zasypia.

Sytuacji takich jest tyle, że nie sposób wyliczyć. Na przykład Zosia potrafi znakomicie wyczuć, kiedy się ją chwali. O tak, wypowiedzenie pochwały pod jej adresem gwarantuje, że zaraz Zosia coś wywinie.
Najlepszym przykładem na radar zosiakowy jest ten post. Pisałam go na trzy raty... A gdy już myślałam, że skończę, dzieciaczki spały, M. w trasie, cisza, spokój, wtedy w niańce odezwał się zaszloch. Coś co się nie zdarza nigdy, zdarzyło się kiedy byłam pewna, że w końcu skończę to co zaczęłam.

Właśnie dlatego, mimo, że będąc w domu mogłabym wiele zrobić, to za większe przedsięwzięcia się nie zabieram. Tylko by mnie to irytowało. Już i tak wiele nerwów kosztuje mnie praca w domu i codzienne szykowanie posiłków, bo to Zosia lubi najbardziej... Nie ma co, księżniczka musi być w centrum uwagi i nie godzi się na dzielenie jej z czymkolwiek innym...

sobota, 11 kwietnia 2015

Wiosna, słońce, energia... wreszcie!!! Popołudnia nad Zalewem...

Nareszcie przyszła i wygląda na to, że już z nami zostanie. Wiosna poprawiła nam wszystkim humor. No, może nie wszystkim, ale mi i Borsiemu Tacie zdecydowanie. Jakoś tak łatwiej teraz się znosi humorki dzieci naszych. A jest co znosić, oj jest. Zosia ewidentnie przeżywa jakiś kryzys, co powoduje również kryzys u mnie. O ile jeszcze w dzień jest do opanowania, tak już od godziny 14 buczando jedno wielkie. Fi natomiast ma niespożyte pokłady energii, roznosi go, jak ma na pięć sekund zasiąść na tyłku. Także piękna pogoda spadła na nas, jak zbawienie.

Pierwsze próby wycieczkowania skończyły się naszym bólem głowy oczywiście. Fi oprócz huśtawki nie chciał patrzeć na plac zabaw, a i to na 5 minut. Może to i lepiej, bo Zosia też nie tryskała entuzjazmem i postanowiła zaraz po wkroczeniu na wyżej wymieniony włączyć syrenę. Trzeba było ratować się ucieczką. O dziwo w samochodzie się uspokoiły, ale na krótko, bo przy próbie spaceru marudzenia powróciły.


Druga próba była o wiele bardziej udana. Fi od razu zaprzyjaźnił się z dziewczynkami na placu zabaw. Zjeżdżał, huśtał się, biegał, aż sam wlazł do wózka zmęczony. Zosia w międzyczasie chwilkę popodziwiała widoki, żeby rozedrzeć paszczkę w niebo głosy. Mamy więc za sobą pierwsze karmienie w plenerze i usypianie na cycku. Po tych atrakcjach skorzystaliśmy z zosinkowego snu i zmęczenia filipiego i na dwa wózeczki zrobiliśmy sobie spacer.

Zresztą co ja będę się dużo rozpisywać, wystarczy popatrzeć na zdjęcia....






Po takich atrakcjach Fi apetyt miał jak nigdy. Wtrząchnął całą miskę płatków na mleku i zażądał jeszcze szklanki samego mleka. Zosia musiała troszeczkę podrzeć paszczkę, ale biorąc pod uwagę, że do domu dotarliśmy koło 19, to zbyt długo uszka nam nie więdły. Po szybkiej kąpieli dzieciaczki padły praktycznie zaraz po odłożeniu do łóżeczek. O 20.30 jedno i drugie już słodko pochrapywało.
To było udane popołudnie.

Ostatnia nasza wycieczka nad Zalew pokryła się z weekendowym wypoczynkiem Polaków i była udana tylko do połowy. Spacer po bardziej zaniedbanej stronie odbył się spokojnie, oba dzieciaczki w wózkach, Zosia przysypiała, Fifi jadł ciastka, my rozmawialiśmy, ale nam się zachciało atrakcji więc poprzekładaliśmy bobasy w samochód i pojechaliśmy na stronę uczęszczaną tłumnie przez Lublinian i nie tylko. I to był błąd. Filipowi ciężko wytłumaczyć, że na placu nie da rady dopchać się do jakiejkolwiek atrakcji, skończyło się płaczem i jego i Zofii, która znów zaczynała przysypiać, a wrzaski jej nie dawały, zasnęła w samochodzie więc mieliśmy wycieczkę samochodową. Przecież sen niemowlaka rzecz święta, nie można przeszkadzać... Do domu wracaliśmy ogromnym kółkiem naokoło miasta...
Co by nie mówić, i tak było fajnie. W końcu to czas we czwórkę... bezcenny...

Mam nadzieję, że pogoda i humory już z nami pozostaną, że pomysły na miłe spędzanie czasu nam się nie będą kończyły, że opanujemy trudną sztukę wycieczkowania z dziećmi i że jak mnie nie będzie w sieci, to nie dlatego, że będę padała na ryjek, ale dlatego, że nie ma nas w zasięgu i dobrze się bawimy. 

Uwielbiam wiosnę. Zawsze przynosi coś nowego. W tamtym roku w kwietniu nasze życie znów wywróciło się do góry nogami... W tym oswajamy nową sytuację... Jak nam się to uda? Będę Was na bieżąco informować...

środa, 8 kwietnia 2015

Zosia i Filip 2015: 14/52.

Tydzień pod znakiem Świąt i podwójnej osobowości naszych dzieci.
Dają nam popalić, oj dają...
Potrafią w sekundę zmienić się z aniołka w potwora.
Mistrzem w tym jest Fifi, któremu zabronić nic nie można, zabrać nic nie można, kazać nic nie można. W ogóle trzeba przy nim być uważnym, bo jeden fałszywy ruch może wywołać lawinę, którą ciężko powstrzymać.


Zosia, bobas jak z reklamy, ostatnio taka słodziutka nie jest... To znaczy potrafi na chwilę uśpić czujność, by potem znów buczeć, buczeć i buczeć... Może to ten osławiony kryzys? Drzemanie z rzadka i krótko, walki przy cycu, pobudki w nocy i nic pewnego... Tak wygląda ostatnio nasza codzienność... Mam nadzieję, że szybko wróci nasza słodzinka, bo teraz wywołanie uśmiechu na jej buźce wymaga więcej wysiłku niż zwykle i to dosłownie, bo Zosia uwielbia akrobacje na naszych rękach, a biorąc pod uwagę jej wagę, łatwo nie jest....

wtorek, 7 kwietnia 2015

Święta, Święta i po... nareszcie...

Święta, Święta i po Świętach.

Powiem Wam, że cieszę się, że nareszcie skończyły się te cudowne rodzinne dni. Niby tylko dwa, a czuję się jakbym miesiąc w kamieniołomie robiła. Było miło, towarzysko, przyjemnie, trochę sztucznie i ogromnie, ogromnie męcząco. Święta z rodziną, gdzie nikt inny nie posiada małych dzieci i nie ma pojęcia, jak to jest albo już nie pamięta są super wyzwaniem dla ciała i dla ducha...

Droga przez mękę zaczyna się już kilka dni przed Świętami, gdy mimo, że nie szykujecie miliona potraw, bo przecież wybieracie się w gości, nie możecie normalnie zrobić zakupów. Wybranie się z dziećmi do marketu w okresie przedświątecznym, to wyzwanie dla zawodowca. Ja się na to nie porwałam, wolałam wysłać męża... A z mężem wiadomo, jak jest... Chwytasz się ostatniej deski ratunku czyli zakupów on-line... I tutaj też schody, nie ma wolnych terminów... Szlag. Pozostaje nadzieja, że rodzina się zlituje i poratuje wałówką na wynos, żeby oprócz wyżerki w gościach mieć co zjeść na kolację. Jak na złość ratują, a owszem, ale ciastami w ilości ogromnej... Tak to jest, jak wszyscy na diecie, a babciom się tego nie da wytłumaczyć. No trudno, mamy w domu mleko i płatki, żywimy się tym wszyscy i czekamy na pierwszy pracujący dzień...

W dzień świąteczny, kiedy gdzieś tam już zbiera się rodzina, my jak zwykle zebrać się nie możemy. Dzieci, które zazwyczaj robią nam pobudkę o 6-7 rano, dziś trzeba ściągać z łóżek o 9.30. Fajnie, zwłaszcza, że na miejscu mamy być o 10. Jak na złość, Fi nie chce jeść, Zośka chce jeść, ubranka nie pasują, zginęła gdzieś czapeczka, ogólny rozgardiasz i płacz, a na koniec kupa... dwie kupy....

Dobra, wyszliśmy. Idziemy do samochodu. Wyglądamy jak sprzedawcy bazarowi. Dwie torby, nosidło z drącą się Zofią, siatka, Filip ciągnący się za rękę, Kubuś Puchatek, zabawkowy zestaw do sprzątania, ciasto.... W samochodzie już czeka wózek. Upychamy się w trójkę na tylnym siedzeniu, mamy do przejechania tylko trzy przecznice, jak na złość wszędzie światła a Zofia ma w sobie szybkościomierz, każde zwolnienie sygnalizuje wrzaskiem. To najdłuższe 10 minut w moim życiu...

Jakimś cudem dotarliśmy. Na nieszczęście babcia ma w przedpokoju lustro, bo już na wstępie możemy się przekonać na co zdały się nasze wysiłki, żeby wyglądać świątecznie. Teraz wyglądamy, jakby przetoczyła się po nas trąba powietrzna... A dopiero zaczynają się schody... Mieszkanie nieprzystosowane do dzieci, rodzina nieprzystosowana do dzieci, żeby jakoś to ogarnąć stajemy na głowie. Dźwigamy, zabawiamy, bujamy, nosimy, ganiamy za jednym, pilnujemy drugiego. Plus taki, że nie ma czasu na obżeranie się... Staramy się, staramy się ogromnie przedstawiać sobą rodzinę z kolorowych pism, w końcu mam jeszcze w rodzinie trzy bezdzietne kuzynki... Jak tak się napatrzą, to ciotką nie zostanę nigdy...

Gdy jakimś cudem przetrwamy pierwszy dzień i jakoś dotrzemy do domu, to zastaniemy obraz nędzy i rozpaczy. To co porzuciliśmy wychodząc w pośpiechu przytulnego mieszkanka raczej nie przypomina. Czeka mnie długie odgruzowywanie, a dzieciaki nie ułatwiają. Brak drzemki, dużo wrażeń, mnogość rzadko widywanych ludzi, brak normalnych posiłków, hałas, zgiełk, nowości. To wszystko sprawia, że jedno drze się w niebo głosy, a drugie doprowadza, już i tak zdemolowaną, chałupę do całkowitej ruiny. Po czymś takim nawet na spokojną noc nie można liczyć. Biorąc pod uwagę ogólne zagilenie towarzystwa, to nawet nie myślę o spaniu dłuższym niż 1,5 godziny ciągiem. Na szczęście na drugi dzień nie trzeba się tak zrywać i robić za bardzo dobrego wrażenia, w końcu wybieramy się do najbliższej rodziny...

Drugi dzień Świąt spokojniejszy, wolniejszy, mniej napięty. Dzieci śpią ile chcą, nigdzie nam się nie śpieszy, ale dystans do pokonania większy. Na szczęście w samochodzie połowa przychówku zasypia. Ale nie na całą drogę. Umówmy się, zbyt wiele szczęścia na raz mogłoby nas zabić... Jak bazarowcy dotaczamy się do dziadka dzieciowego... A tam wiele atrakcji... schody, schody, schody. Jedne w górę, drugie w dół. Do tego mnóstwo szuflad z nożami, kuchenka z płytą, na której cztery gary i wiele, wiele więcej. Nikt nie widzi problemu, nikt nie widzi zagrożenia, jedno wielkie zdziwienie, że nie zasiądziemy i nie zjemy w spokoju... Kolejna gonitwa, noszenie, bujanie, zabawianie. Ręce opadają... Na złość akurat tego dnia Zosia jakaś niespokojna, ale co się dziwić, każdy ma już powoli dość... Padamy na ryjki, gdy ładujemy się do samochodu i ruszamy w drogę powrotną. Dzieci odpływają od razu... Ja pewnie też bym tak skończyła, gdyby nie moje super wygodne miejsce między dwoma fotelikami. Wzrok mi ucieka na przednie siedzenie, gdzie w spokoju wylegują się nasze tobołki... No ale taki los matki...

 A miedzy nimi ja...

Docieramy do domu... godzina 18... jeszcze 2 godziny i będziemy wysyłać nasze dzieci do krainy snów... To najcięższe dwie godziny od bardzo dawna, ale to już ostatnia prosta i koniec... Jeszcze tylko chwilka i skończy się ten magiczny czas, czas dobroci, czas świętowania... Zazdroszczę mężowi, że następnego dnia rano wstanie i pojedzie do pracy... A mi zostanie Zosia, miejmy nadzieję, w lepszym humorze... i zakwasy, zakwasy, zakwasy. Nawet nie wiedziałam, że w takich miejscach mam mięśnie... Coś się udało przywieźć więc obiad mam, odpoczniemy... Mam nadzieję...

A tak na całkiem poważnie... Było fajnie, rodzinnie, inaczej niż do tej pory. Gdyby trwało o jeden dzień dłużej, byłoby pewnie nie do wytrzymania, ale było w sam raz. Fakt, trzeba teraz odsapnąć, ale jesteśmy bogatsi o to doświadczenie i następnym razem będzie łatwiej... Następna próba w weekend majowy... wtedy nakłada się na siebie nasza rocznica ślubu i drugie urodziny Filipa... Ale tutaj będziemy na swoim gruncie, będzie prościej...

A jak u Was? Jest już wprawa w świętowaniu czy tak jak u nas, stawiacie pierwsze kroczki w tej trudnej sztuce? A może macie rodzinę, która przejmuje opiekę na czas waszego biesiadowania?

środa, 1 kwietnia 2015

Zosia i Filip 2015: 13/52.

U nas kolejny tydzień upływa pod znakiem choróbska. Może to nic poważnego, ale za to bardzo upierdliwego.
O ile Fifiasty już powoli wraca do normalności, żłobkuje, w domu mniej rozrabia i zasypia praktycznie w dwie minutki po położeniu do łóżeczka, tak teraz świruje Zosia. Zosię dopadł katar i nuda. Pierwsze skomplikowało nam noce, bo malutka się wybudza przez zatkany nosek. A drugie urozmaica nam dnie. Zosia chce zwiedzać, oglądać, podziwiać. Wszystko ją interesuje, ale oczywiście nie na długo. No i nieodłączna rączka w buzi...


Ogólnie panuje względny spokój troszkę tylko zaburzony moim zmęczeniem, wspólnym katarem, marudzeniem Tatusia i napadami rozpaczy Filipa. Czyli normalka... tylko czekać na jakieś buuum...