sobota, 7 grudnia 2013

Śliniak super miękki BabyOno.

Jakiś czas temu zaczęliśmy Filipowi wprowadzać do diety nowe produkty.
Wszystko szło gładko, Fifi jadł pięknie, nie miał na nic alergii, nie wypluwał i nie grymasił.
Śliniaczków nie zużywaliśmy zbyt dużo, ale już na samym początku odkryliśmy, że lepsze są śliniaczki na rzepy albo napki. Wiązane nie zdają egzaminu wcale.
Mieliśmy trzy, może cztery takie śliniaczki i starczało w zupełności.
Aż do czasu.
Jak już pisałam, jakiś czas temu Filipka złapały pierwsze w życiu wymioty i potem zaczął odmawiać jedzenia.
Tak nam się przynajmniej wydawało, bo jak potem się okazało przyczyną były wyżynające się ząbki.
Nieważne co, problem był z jedzeniem.
Fifi marudził, pluł, zaciskał buzię, a co za tym idzie, wszystko naokoło było uwalane w jego jedzeniu.
Śliniaczki nie pomagały.
Były za małe, przemakały i Fiful termosił je na wszystkie strony.
Wszystkie ubranka po jedzeniu nosiły znamiona marchewkowe, jagodowe albo szpinakowe.
Masakra.

Aż pewnego dnia poproszono nas o przetestowanie nowego produktu.
Śliniak super miękki BabyOno.
Ponieważ wcześniej nigdy nie ocenialiśmy niczego tak na zawołanie, to na początek kierowałam się wytycznymi o jakie mnie poproszono.
A więc:

Wygląd produktu:
Moje pierwsze wrażenie, jak dostałam śliniaczek do ręki, to to, że jest taki mało przytulny, ale za chwilę zobaczyłam wytłoczony obrazeczek i wrażenie się zmieniło.
Zielony fartuszek z myszką z przodu wygląda śmiesznie.

Rozmiar produktu:
Jak dla Filipa, który jest drobniutkim dzieckiem, śliniaczek jest troszeczkę za duży, ale weźmy pod uwagę to, że dzieci rosną. Poza tym, wszystkie używane do tej pory śliniaczki, były zwyczajnie za małe, a Filip tak zamaszyście obchodził się z jedzeniem, że owe śliniaczki zwyczajnie nie chroniły ubranka. Dlatego duży rozmiar śliniaczka uważam za duży plus.

Opakowanie produktu:
Opakowanie, jak opakowanie. Nic specjalnego. Kawałek kartonika z danymi naszego śliniaczka. Ani rewelacja, ani coś złego. Normalne opakowanie, takie jak powinno być.

Funkcje użytkowe:
Śliniaczek powinien chronić przed zabrudzeniami i ten właśnie chroni. Więc spełnia swoje funkcje w stu procentach.

Fifi podczas jedzenia lubi oglądać telewizję.
A co w śliniaczku jest wyjątkowego, co  spowodowało, że oceniam go jako rzecz jak najbardziej przydatną?
Wielkość - zasłania prawie cały przodek małego człowieczka.
Regulowane i wygodne zapięcie - czterostopniowa regulacja.
Materiał, z którego jest wykonany - miękka, ale jednocześnie sztywna guma jest łatwa do umycia, dziecko jej nie tarmosi tak, jak materiału, jedzonko nie przywiera do śliniaczka.
Kieszonka na resztki jedzonka - wszystko ładnie się zsuwa do kieszonki i nie brudzi rajstopek.

Zrobienie zdjęcia nie należy do łatwych.

Mimo mojego sceptycyzmu z początku, po paru dniach używania śliniaczka, jestem do niego pozytywnie nastawiona.
Nie szarpię się już z zakładaniem go Filipowi, wygląda estetycznie, bo nie ma na nim plam po poprzednich posiłkach, wystarczy go spłukać i jest czysty, nie muszę już za każdym razem namaczać kolejnych śliniaczków. No same pozytywy.
Ja i Filip polecamy!
 

piątek, 29 listopada 2013

Filipowe nurkowanie...

O tym, że chodzimy z Filipem na basen, już pisałam.
Nawet wrzucałam już zdjęcia z tego, jak sobie Maluch radzi w wodzie.
Ale tego jeszcze nie było.
Nasz Fiful nurkuje.
Nawet nie przypuszczałam, że tak fajnie mogą wyjść zdjęcia pod wodą.
Nawet nie przypuszczałam, że mojemu dziecku będzie się to tak podobało.
Wystarczy popatrzeć na jego minkę, otwarte oczka i uśmiechniętą buźkę.
Szkoda, że mamy tylko dwie fotki, ale czas nie jest z gumy, dzieci jest sporo i każdy chce uwiecznić swojego potomka.
A oto i nasz Fifi pod wodą:



A teraz zareklamujemy. A co? Jesteśmy zadowoleni więc czemu mamy o tym nie mówić?
Takie zajęcia organizuje Lubelska Szkoła Pływania.
Wszystkie informacje na temat zajęć są na ich stronie internetowej, nie będziemy tutaj pisać i powtarzać.
Ja, ze swojej strony, mogę polecić z ręką na sercu.

****

A tak z innej beczki.
Znów zostaliśmy wytypowani do zdradzania swoich sekretów.
Tym razem typowaczem jest Kahlan84 z Oczekując Maleństwa (II).
Dziękujemy bardzo.
Moje sekrety są do przeczytania TU.

czwartek, 28 listopada 2013

Problemy żółtkowe i konsultacje lekarskie...

Nasz Filip oprócz gorączki jeszcze w szpitalu i lekkiego przeziębienia na początku jesieni do tej pory nie chorowało. Oczywiście ja zawsze, jak się dziwnie zachowywał, dopatrywałam się jakiejś dolegliwości. Na szczęście zawsze się myliłam.
Filipek też nigdy nie ulewał, nie miał kolek czy innych kłopotów z brzuszkiem.
Dlatego, jak pierwszym razem zwymiotował, to zgłupiałam i nie wiedziałam co robić.
Pierwsza rzecz, to poradzić się forumowych koleżanek.
Stanęło na tym, że pewnie Maluchowi nie posłużył syropek przeciwbólowy, który dostał, bo Mamusia stwierdziła, że trzeba dać na ząbki.
Fifi bardzo szybko doszedł do siebie i o temacie zapomnieliśmy.
Aż do ostatniego poniedziałku.
Zjadł obiadek, pobawił się i o regulaminowym czasie ładnie poszedł spać. Pospał 1,5 godziny, tak jak powinien i słyszę nagły płacz. Lecę, a Filip leży na pleckach i krztusi się wymiotując. Przeraziłam się, złapałam, żeby mi się nie zakrztusił, na rękach zwymiotował jeszcze raz. Potem M. wziął go na przebranie, a ja zabrałam się za zmianę pościeli. I wtedy, jak sprzątałam, to co Fifi zwymiotował, olśniło mnie. Żółtko. 
Ponieważ Filip już jakiś czas temu skończył pół roku, postanowiliśmy mu wprowadzić do diety żółtko. Tak jak zalecają, pół żółtka co drugi dzień.
Kiepsko nam to szło, bo zawsze coś wypadało i nie było warunków, żeby to żółtko dobełtać do obiadku.
Zjadł może trzy razy z czego dwa razy właśnie wtedy, gdy wymiotował.
Skonsultowaliśmy to z Panią Doktor i potwierdziła moje przypuszczenia. Na 99% wymioty były spowodowane tym nieszczęsnym żółtkiem. Mamy sobie je na razie odpuścić. Na jak długo? Jeszcze nie wiem.

Przy okazji konsultacji, Filip został gruntownie obejrzany i przebadany.
Pani Doktor wprowadziła Mamusię w stan ogromniej dumy, bo nie mogła się nachwalić mojego Synka.
Co nas niepokoiło, to zaczerwienienie na główce i znamię na pleckach. Mamy się tym nie przejmować, skoro nie zmienia się przez tyle czasu, to mamy obserwować i się nie zamartwiać.
Pokasływanie, też nie ma nic wspólnego z chorobą, tylko z chęcią zwrócenia na siebie uwagi.
No, i w końcu brak chęci do przemieszczania się na brzuchu. Nic w tym niezwykłego. Niektóre dzieci tak mają. Filip siedzi, chce stać, a nie chce raczkować. Może się nauczy, tylko troszkę później, a może nie będzie raczkował wcale.
Co tam jeszcze?
Na pewno wyłaniają się powoli dwie górne jedynki, ale do tego zaczyna się coś dziać na dole. Czyli szykuje się poczwórne ząbkowanie. Nie wesoło!

Dodatkowo Filip został poważony i pomierzony.
Szczuplizna nasza waży 8200 na 73 cm wzrostu.
Nic dziwnego, że zapełniam już drugie pudło jego za małymi ubrankami.

Podsumowując. 
Filip, to zdrowy, średnio duży chłopak, narzekający z powodu ząbków, któremu nie można jeść żółtka;)
A oto on:



środa, 20 listopada 2013

Maroko - zdjęcia.

Mimo, że moją miłością jest Grecja i nic tego nie zmieni, to właśnie wczasy w Maroko sprawiły, że się wyluzowałam i, tak jak już pisałam, wiążę je bezpośrednio z tym, że na świecie pojawił się Filip.
Odgrzebałam parę zdjęć i chciałam się z Wami podzielić.

Taka pogoda przywitała nas nad Morzem Śródziemnym. 

Taki widok mieliśmy przy porannym papierosku (jeszcze wtedy się zdarzało).

Jak spojrzeliśmy w drugą stronę, widzieliśmy pustkowie.

Ojuda - dzielnica reprezentacyjna (gdzieś między palmami leży pies, on był obiektem fotografowanym).

Osiołek;)

Ojuda - dzielnica targowa.

Widok na hotel z plaży.

Maszt telefonii komórkowej.

Miejsc do spacerowania wokół hotelu też było sporo.

Tak, jak już wcześniej pisałam, polecam gorąco Saidię ludziom lubiącym nic nie robić. Są w hotelu oczywiście różne atrakcje, ale oprócz tego w okolicy nie bardzo jest co zwiedzać i oglądać.
Oferowano nam oczywiście jakieś trzy wycieczki fakultatywne, ale z powodu wypadku rezydentki została nam tylko do wyboru wycieczka do Ojudy.
Na własną rękę odradza się tam nawet zbyt dalekie oddalanie się od hotelu, który zresztą jest pod ścisłą ochroną.
Saidia leży na samej granicy z Algierią, a stosunki między obydwoma państwami nie są za ciekawe.
Cieszę się, że wybraliśmy się tam przed urodzeniem się Filipa, bo teraz pewnie bym się już nie odważyła.



czwartek, 14 listopada 2013

Chicco Polly Magic.

Zaszaleliśmy ostatnio zakupowo.
Kupiliśmy Filipowi krzesełko Chicco Polly Magic.
Krzesełko przeze mnie nazywane Chicco 3 w 1. A to dlatego, że ma trzy funkcje użytkowania:
  • leżaczek: od 0 miesięcy,
  • krzesełka: od 6miesięcy,
  • fotelika: od 12 miesięcy.
Leżaczka nie przetestowaliśmy, bo nasz Fiful  6 miesięcy ma już skończone. Funkcja ta przeznaczona jest dla dzieci do 9 kg. Oparcie kładzie się wtedy w pozycji prawie poziomej, a do tego jest dodany pałąk z zabawkami dla bobasa oraz, co najważniejsze, wkładka dla noworodka.
W funkcji krzesełka i fotelika nie widzę specjalnych różnic. Można ich używać do skończenia przez dziecko 3 lat lub przekroczenia 15 kg.



A co takiego magicznego posiada krzesełko?
Stolik - bardzo duży, łatwo wpinany i wypinany, z tacką, która zdejmuje się do umycia i separatorem na nóżki. Stolik mocuje się z tyłu krzesełka, żeby nie zawadzał w mieszkaniu.
Podnóżek - z regulowaną wysokością i nachyleniem.
Siedzisko - z regulowanym nie tylko nachyleniem, ale także wysokością.
Oparcia na rączki - podnoszone do góry, co ułatwia dosuwanie krzesełka do stołu.
Kółka w tylnej nóżce.
Koszyk na zabawki albo np. pieluszki, chusteczki.
Samo krzesełko jest składane i zajmuje bardzo mało miejsca.
Tapicerka - łatwa w czyszczeniu i dostępna w wielu fajnych kolorach.




A wady? Ma ich naprawdę mało, ale jak już się czepiamy.
Szelki - trudne do utrzymania w czystości.
Jest dość ciężki (no, ale są kółeczka).
Tapicerka jest jednak sztuczna i dziecko się poci.
No i niestety cena. Oprócz takich naprawdę szpanerskich Chicco Polly Magic jest jednym z najdroższych krzesełek do karmienia.



No i co więcej można o nim napisać. Moim zdaniem warto, ale my w planach mamy kolejne dziecko więc okres użytkowania automatycznie może nam się przedłużyć. A jak na razie, to Filip jest zadowolony.


poniedziałek, 7 października 2013

Trzecia miłość: Grecja

Jedyna rzecz jakiej mi brakuje teraz, jak pojawił się Fifi, to wakacje. No, może jeszcze przespana noc, ale chyba wakacji bardziej. Dlatego postanowiłam sobie troszkę powspominać w ten ponury dzień październikowy.

Dziś troszkę mojej trzeciej miłości.
Grecja







Pierwsze małżeńskie wakacje. 
Korfu.

środa, 11 września 2013

Pielęgniarka środowiskowa...

Dziś mieliśmy wizytę pielęgniarki środowiskowej. Nie wiem po co ta komedia się odbyła. Chyba tylko po to, żeby wyszarpać pieniążki od NFZ.

Wczoraj o 9.30 zadzwoniła pani, że przyjdzie o 10. O nie. Tak to nie będzie. Nie lubię niezapowiedzianych wizyt. Umówiłyśmy się na dziś, tak, żeby Małżonek był w domu, między 11 a 12. Przyszła o 10.45 i jak na osobę, która przychodzi do niemowlaka, wyjątkowo długo dzwoniła domofonem. Akurat Malucha odkładałam uśpionego do kołyski. Szlag mnie jasny strzelił, wyjęłam Dziecię i usypiam dalej, jak będzie chciała go zobaczyć, to zobaczy śpiącego. Z sypialni słucham wywiadu pani z moim Mężem.
  • jaka jest państwa sytuacja materialna,
  • jakie mają państwo warunki mieszkaniowe (wystarczy się rozejrzeć),
  • kto się opiekuje dzieckiem z imienia i nazwiska (dobrze, że nikt oprócz nas).
Potem przyszłam ja i było jeszcze parę pytań o karmienie, kupki, zdrowie. Kazała się podpisać i tyle. Dziecka nawet nie widziała. Mąż olał pół dnia pracy dla czegoś takiego. Śmiech.

Przy okazji tego wydarzenia dowiedziałam się, że nasza pani doktor przychodniana jest na urlopie do października. Jest drugi pediatra w przychodni, ale nie wiadomo czy będzie chciała zaszczepić dziecko nie przypisane w karcie jej. Brak mi na to wszystko słów. Fifi miał być szczepiony w piątek, a teraz nie wiadomo jak będzie. Czekać do października to trochę długo.

poniedziałek, 9 września 2013

Basen...

Nowości w życiu Malucha ciąg dalszy.

W sobotę byliśmy na basenie. Stres był. Jak się okazuje niepotrzebnie. Potem było strasznie dużo radości, no i ogromna duma z naszego dzielnego Synka.

Już na wejściu się denerwowałam, bo opuściliśmy pierwszą drzemkę, więc myślałam, że będą dzikie ryki, albo chociaż marudzenia, ale na basen dotarliśmy spokojnie. Po wejściu do szatni kolejny stres, bo dzieci płaczą, a Fifi ma strasznie zadziwioną i zaniepokojoną minę. Będzie ryk czy nie będzie? Wyjmujemy z nosidła i niespodzianka - wielki uśmiech. Przebieramy, rozbieramy i idziemy na basen. Tata będzie się kąpał więc tata trzyma Synka. A Synek trzyma mamę za palca. Znów niepokój co będzie dalej. Ale dalej już same zdziwienia, radości, taplania. Nawet piłeczką się pobawił. A mama pęka z dumy do dziś.

Co by nie mówić, to basen dla takiego malucha to fajna sprawa. Wszystkim mogę polecić z ręką na sercu.

poniedziałek, 2 września 2013

Pierwsza łyżeczka

Ostatnio tematem numer 1 u nas w domu jest temat rozszerzania diety naszego syna. Mąż jak zwykle nie ma zdania, to ja mam decydować co i kiedy. Jak coś będzie nie tak, to ja będę odpowiadała. Przeglądam więc gazetki, broszurki i internet. No i znajduje rozbieżne i niespójne informację.Według schematu obecnie obowiązującego powinnam karmić wyłącznie piersią do końca 6. miesiąca, ale już w 7. miesiącu Maluch powinien dostać mięsko. Więc jak? Wszystko na raz? Przecież najpierw musi poznać smaki, nauczyć się jeść łyżeczką, powoli przestawiać się z piersi na posiłek łyżeczkowy, a nie tak nagle. 

Tak samo z wprowadzaniem glutenu. W broszurkach podają, że po skończeniu 4. miesiąca podawać z zupką jarzynową. No, ale chyba najpierw te warzywka trzeba przetestować, wprowadzić do diety. Ja wiem, że kaszkę można podać z mlekiem matki czy z wodą, ale w schematach pisze jak wół, że z zupką.

Poprzeglądałam to wszystko i opracowałam swój plan. Zaczynam teraz wprowadzać smaki. Nie zastępować mleczka posiłkami stałymi, tyko dodawać codziennie coś nowego. Przez parę dni po parę łyżeczek marcheweczki, potem może dynia i tak dalej. Po jakimś czasie jakiś kleik, potem kaszki. Najpierw wszystko na spróbowanie, a dopiero potem jako samodzielne dania. W ten sposób w zasadzie będę karmić prawie wyłącznie piersią do końca 6. miesiąca, bo co to jest parę łyżeczek dziennie.

Taki to wymyśliłam plan. Jak będzie z wprowadzeniem go w życie to się jeszcze okażę, ale na razie jestem dobrej myśli. Słoiczki stoją i czekają.

piątek, 30 sierpnia 2013

Promocja karmienia piersią?

Historia ta jest raczej smutna, ale piszę ją ku przestrodze wszystkim świeżo upieczonym mamom. Prawda jest taka, że po porodzie odchodzimy na dalszy plan. Nawet można powiedzieć, że dość daleki. Sytuacja zaczyna się już w szpitalu, potem przenosi się do domu. Mało kto zwraca uwagę na potrzeby matki, która siedzi w domu z dzieckiem śpiąca i rozdrażniona, gdy tatuś nie ma w planie rezygnować z zajęć jakie miał przed pojawieniem się w domu dziecka.

Ale opowieść miała być o czymś innym. O tym, że trzeba się domagać uwagi, bo o tragedie nie trudno. 

Wszystko zaczęło się od niewielkiego zastoju pokarmu. Nic wielkiego, nie boli, nie przeszkadza w karmieniu, to średnio się tym przejęłam. Delikatnie napomykałam Mężowi o problemie, ale bez większego nacisku. Spokojnie czekałam na wizytę kontrolna z Maluchem, żeby nieśmiało zwrócić na siebie uwagę. Pani doktor popatrzyła, powiedziała, że to normalne, kazała masować, ogrzewać, przystawiać Malucha z innej strony niż zwykle. Uspokojona wróciłam do domu i zabrałam się za wykonywanie poleceń. I to był mój błąd.

Po dwóch dniach guzek zaczął boleć, zrobił się czerwony, a sutek był cały poraniony przez nieprzyzwyczajonego do pozycji Malucha. Zaczęłam narzekać, że nie mogę karmić, że boli, więc Małżonek jednak postanowił szukać dla mnie pomocy. Pierwszy był telefon do prywatnej przychodni, gdzie dowiedzieliśmy się, że mają zatrudnione położne, ale one nie są od udzielania porad laktacyjnych. Ok. Potem, mimo złych wspomnień ze szpitala, postanowiliśmy zwrócić się o pomoc do przyszpitalnej poradni laktacyjnej, bo podobno strasznie promują karmienie piersią, to powinni pomóc. Telefon nie odpowiadał, a wizyta w przychodni w ciemno z małym dzieckiem nie bardzo mi się uśmiechała. Szukamy dalej. Poradnia laktacyjna w innym szpitalu. Telefon odbiera bardzo miła pani i mówi, żeby przyjechać na izbę przyjęć, tam obejrzy mnie położna, a jak będzie trzeba to i lekarz.  Szczęśliwa, że ktoś chce mi pomóc ładuje się z rodziną w samochód i jedziemy na drugi koniec miasta do szpitala. A tam zaskoczenie, pani na izbie przyjęć oznajmia, że tam nie ma poradni laktacyjnej i dzwoni do innej pani, na którą krzyczy, że ona tu nie ma czasu głupotami się zajmować. Odkłada słuchawkę i nas olewa. Na zniecierpliwione pytanie Męża odpowiada: niech siada, za trzy, cztery godziny może lekarz przyjmie. Popatrzyłam na panią i na moje dwumiesięczne dziecko, łzy mi w oczach stanęły i zwątpiłam.

No ale bolało coraz bardziej, Maluch już nawet nie mógł złapać piersi więc dałam się jednak namówić Mężowi na wizytę w naszej przychodni. Na pomoc położnej środowiskowej oczywiście liczyć nie mogłam, bo jest raz w tygodniu przez godzinę. Do gabinetu zabiegowego zaprosiła mnie pielęgniarka, która na co dzień siedzi na recepcji. Obejrzała, pomacała i orzekła, że będzie masować i upuszczać mleko z zastoju. Koszmar trwał około godziny. Masowała, wyciskała, masowała, wyciskała i tak cały czas. Cycek już był cały siny jak w końcu odpuściła. Kazała samej w domu ogrzewać, masować i wyciskać. Niestety nie zdążyłam posłuchać zaleceń, bo ból był już nie do wytrzymania, a pierś spuchnięta i sina jak po długim biciu kijem bejsbolowym. O odciąganiu mleka nawet nie było mowy.

Ale zdarzył się cud. Mąż znalazł panią konsultantkę laktacyjną. Pani była położną w szpitalu, ale odeszła i razem z koleżanką założyły firmę. Świadczą porady z zakresu położnictwa i karmienia piersią. Przyjechała, obejrzała i wreszcie pomogła. Niestety obrażenia po „pomocy” udzielonej w przychodni były tak duże, że trzeba było się ratować antybiotykami, a i tak w miejscach nacisku powstały ropnie. Piekielny ból, obrzydliwy widok i pewnie blizna do końca życia. 

Potem ból już ustąpił, ale zaczęło się poszukiwanie chirurga, który będzie się raną po ropniu, który w między czasie pękł, zajmował, oczyszczał i opatrywał. I tutaj zaskoczenie. Ma się pani położyć do szpitala, albo przychodzić codziennie i czekać w kolejce na opatrunek.  To w grę nie wchodzi, szukamy prywatnie. W prywatnej przychodni zrzeszającej lekarzy specjalistów lekarz jest, ale on się zajmuje tylko poradami i nawet nie ma gabinetu zabiegowego i znów wysyła do szpitala, w końcu poleca kolegę, który ma własną prywatną praktykę. Dzwonimy do kolegi. Nie bardzo chce przyjąć, ale w końcu jedziemy.  No i nareszcie ktoś się mną zajmuje i przede wszystkim pociesza, że będzie dobrze. I tak opiekuje się mną jakieś 2 tygodnie, a potem znów musimy szukać lekarza, bo ten jedzie na urlop. Znajdujemy w prywatnym szpitalu. I wreszcie tutaj widzę jak naprawdę powinna wyglądać opieka nad chorym.

Finał jest taki. 2,5 miesiąca karmienia jedną piersią, która w efekcie jest o 3 rozmiary większa od drugiej. Na chorej piersi pozostała jeszcze niewielka ranka i dość duża blizna wzdłuż sutka. No i straszny strach czy dam radę wykarmić Malucha i walka o powrót mleczka do poranionej piersi. Walczymy dalej, ale już z pozytywnym nastawieniem, a jak mi ktoś powie o promocji karmienia naturalnego, to mu się zaśmieję w twarz.

Dziękuję też Pani Doktor, która zajmuje się Filipem, bo mimo wszystko utwierdzała mnie w przekonaniu, że Maluchowi starcza pokarmu i, że dobrze robię nie poddając się i karmiąc nadal. Mam pretensje do rodziny, która przy każdej okazji wmawiała mi, że Mały się nie najada i powinnam go dokarmiać. A ja daję radę i się nie poddaję.