poniedziałek, 27 lutego 2017

Pamiętajmy o ogrodach...

Za oknem szaro, buro i ponuro. Dzieci chorują co chwilę, co chwilę któreś siedzi w domu, co chwilkę i ja siedzę w domu z nimi, co chwilę i nas dopada choróbsko. Coraz mniej pomysłów na aktywności, coraz mniej atrakcji, coraz więcej nudy i zniecierpliwienia. Kończy nam się zapas słońca w organizmach, kończy się cierpliwość, zaczyna się irytacja trwającą niby-zimą. Na dworze wieje wiatr, pada deszcz, zimno, wilgotno, dzieciarnia, nawet jak zdrowa, nie chce wystawiać nosów na dwór. Zresztą ja im się nie dziwię i nawet jestem z tego powodu szczęśliwa, bo nie przepadam za ubieraniem się w tony ubrań, nie przepadam za marznięciem, za takimi aktywnościami. Owszem, lubię zimę, lubię piękną, śnieżną, słoneczną zimę... Może być nawet mroźna... Wtedy z przyjemnością odzieję się w kombinezony i śniegowce... Ale takiej zimy ostatnio jak na lekarstwo i chyba wszyscy powoli zaczynamy wyglądać wiosny.

Bo wiosna to przede wszystkim podwórko u dziadków... Ha, można chyba już śmiało powiedzieć, że i u nas, ale nie zapeszajmy... No więc, podwórko... A na podwórku trawniczek,rowerki, huśtawki, namiastka piaskownicy i domek. Ulubiony domek moich dzieci zrobiony od początku do końca przez ich dziadka. Przyznam szczerze, że na początku wątpiłam w ten projekt, nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie, ale pomyliłam się w całej rozciągłości i powstała willa, która jest niewątpliwie znakomitą ozdobą ogrodu, super miejscem dla dzieciaków i przechowalnią ich podwórkowych akcesoriów.


Ja większość swojego dzieciństwa spędziłam w domku z ogródkiem. Mało tego, wychowywałam się w małym miasteczku, gdzie nie strach było wyjść do sąsiadów, na okoliczny plac zabaw czy na pobliskie pola. Nigdy nie ograniczało mnie mieszkanie w bloku, nie musiałam czekać na rodziców, żeby wyjść na świeże powietrze. Jak nie u nas, to u kuzynostwa za płotem, zawsze dobrze się bawiliśmy. Mieliśmy swoją własną infrastrukturę, swoje miejsca, swoje skrytki, nigdy się nie nudziliśmy. Gdy pojawiły się na świecie nasze dzieci zaczęłam za czymś takim tęsknić. Brakowało mi podwórka, na które mogłabym wyjść z wózkiem i książką bez zbierania całego majdanu. Brakowało mi trawnika, na którym mogłabym rozłożyć kocyk a w cieplejsze dni basen dla dzieciaków... i dla siebie również ;). Ciążyło mi siedzenie w mieszkaniu, tłoczenie się z obcymi na placach zabaw, których u nas jak na lekarstwo, ciążyło mi uzależnianie naszych aktywności podwórkowych od humorów innych. 

Wszystkie te aspekty miały wielki wpływ na wybór: większe mieszkanie czy dom z ogrodem. Stanęło na tym drugim z dużym naciskiem na ogród i na miejsce zabaw dla dzieci i dla nas również, bo przyznam szczerze, że grille ze grille ze znajomymi też mi się śnią po nocach. Mam nadzieję, że kiedyś powstanie tam placyk zabaw, piaskownica, hamak, może basenik. Dopełnieniem wszystkiego może będzie domek wykonany przez dziadka, który w późniejszym okresie można postawić na podwyższeniu i zrobić taką namiastkę domku na drzewie, który zawsze mi się marzył, a nigdy się go nie doczekałam. Swoją drogą, mi niesamowicie podobają się takie drewniane, użyteczne dekoracje na podwórzu. Czy to altanki, czy domki, czy wiaty na drewno, czy ławeczki pod drzewem. Jeśli ktoś nie ma na tyle zdolnego teścia czy męża, może zajrzeć na drewnolandia.pl, a tam znajdzie bogactwo tego, na co ja choruję odkąd tylko zaczęły nam chodzić po głowie myśli o działce, a potem o domu z ogrodem.

Swoją drogą, marzenia marzeniami. Drzewa, kwiaty, grządki, własne nowalijki, trawniczki... Ale ile pracy jest przy takim ogrodzie... Wiele osób mi to mówi, ale pewnie nie uwierzę póki się nie przekonam. A może jest troszkę tak, jak i w mieszkaniu czy domu... Tu trochę, tam trochę, tu po drodze, tu nie po drodze i nawet się nie obejrzymy, że odruchowo coś robimy. Macie w tym względzie doświadczenia? Polecacie coś, doradzacie? A może uważacie, że podwórko i ogród to tylko utrapienie i lepiej od razu wszystko wyłożyć płytką i mieć z głowy?

piątek, 24 lutego 2017

O odpowiedzialności czyli zwierz w dom...

O zwierzętach już się u mnie pojawiało. Zawsze miałam zwierzęta, zawsze wiedziałam, że mieć je będę, nigdy nie wątpiłam, że będą ważnym elementem naszego życia. Wiecie, taki obrazek, mama, tata, synek, córeczka i pies. U nas psa nie ma, czy jeszcze, to się okaże. Na razie jest kot. Około 14-letnia kocica, podrzucona pod gabinet mojej mamy lata temu. Miała nie przeżyć, ale przeżyła. Najpierw w piwnicy u moich rodziców, a potem u mnie w mieszkaniu, gdzie byłam sama więc przydał mi się towarzysz. Przeżyła nasze początki, przeżyła moje wyjazdy, potem nasze wyjazdy, potem drugiego kota, potem Filipa i Zośkę. Jest z nami zawsze choć ostatnio trochę zaniedbywana. Chodzi, śpi, je, czasem się przymili, czasem dzieci ją poganiają, czasem ona pogania je. Czasem mam jej dość. Zwłaszcza, gdy patrzę na nasze meble czy wygrzebuję jej futro z moich robótek. Ale jest i nie mam ochoty myśleć, co by było, gdyby jej zabrakło. Przywiązałam się do niej, wkurza mnie, ale na swój sposób ją kocham. Dzieci też nie wyobrażają sobie życia bez niej i choć wieczorem wyganiają ją od siebie z pokoju, to rano po otwarciu oczu od razu jej szukają.

Ale nie o tym chciała. Chciałam powiedzieć, że zwierzę w domu, prócz niewątpliwych korzyści niesie za sobą również obowiązki i z czasem coraz bardziej się o tym przekonuję. Gdy był tylko kot, to karmiło się tylko kota, sprzątnęło się kuwetę, czasem odkurzyło futro. Teraz są dzieci, praca, dom i czasem ten kot jest taką dokładką, która zaczyna delikatnie ciążyć. Nie zrozumcie mnie źle, nie zaniedbuję obowiązków wobec naszego domowego pupila, nie mam w planie się jej pozbywać, mówię tylko, że czasem wolałabym mieć tych obowiązków mniej. A to jest tylko kot, który naprawdę niewiele wymaga. A gdybym miała psa i musiała z nim jeszcze biegać na spacery? 

Z czasem, gdy Filip coraz więcej rozumie i coraz częściej wspomina o różnych zwierzątkach, coraz częściej idzie nam mierzyć się z tym dylematem, co robić. On by chciał pieska, kotka, chomiczka. A ja? Ja, która jeszcze parę lat temu nie zawahałabym się i wzięła takie zwierzę, teraz zaczynam mieć wątpliwości. Bo decyzja o zwierzaku, to bardzo poważna decyzja i wymaga przemyślenia. Pomyślcie sobie o jakimkolwiek wyjeździe. Ja naszą Bestię zostawiam na jedną noc samą, ale już na więcej przecież nie zostanie. Zawsze musi być ktoś, kto zajrzy, nakarmi, posprząta, a czasem nawet pobędzie troszkę w domu ze zwierzęciem. No właśnie, to jeden z głównych powodów, który nakazuje mi zweryfikować nasze plany związane ze zwierzyńcem w naszym domu, bo przecież my często wyjeżdżamy. Do tego należy dołożyć futro, podrapane meble, rozkopane ogródki. Wszystko to nakazuje mi dać sobie czas na zastanowienie. Jedno wiem na pewno, póki mieszkamy w bloku, nie ma szans na nic innego jak rybki czy świnka morska.


No właśnie, rybki... U nas kiedyś też były rybki. Nawet spore akwarium. Pamiętam ile zachodu było z czyszczeniem, ile to trwało, ile trzeba było się natrudzić, narozstawiać słoiczków, miseczek, przelewać, przesiewać. Teraz akwaria mogą być niemal bezobsługowe. Ba, nawet karmienie stworków można sobie zaplanować i zaprogramować, więc można swobodnie wyjeżdżać. A same akwaria można tak pięknie urządzić, że nie można od nich oderwać wzroku. No i mogą być świetną ozdobą salonu czy pracowni. Szanowny zasypuje mnie takimi argumentami, gdy tylko mówię, że potrzebuję oddechu od zwierząt, że to obowiązki, że to bałagan i kłopot. Podsuwa mi adresy internetowe, strony takie jak plantica.pl i przekonuje, że warto przy projektowaniu swojej przestrzeni życiowej zaplanować sobie miejsce na takie cudo. A ja mu mówię, że owszem, że chętnie, ale pod warunkiem, że on zastanowi się nad moim wymarzonym ragdollem... To jedyne zwierze, jakie przyjęłabym pod swój dach bez mrugnięcia okiem... (żart)...

Tak sobie gadamy, tak sobie dowcipkujemy, ale jedno jest pewne, zwierzę to żywa istota. Wymaga nie tylko jedzenia i dachu nad głową. Wymaga uwagi, zainteresowania, swojego miejsca i swojego pana. Każda decyzja o przygarnięciu takiego stwora, to decyzja na całe jego życie dlatego musi być przemyślana w każdym względzie i musi być skonsultowana z każdym domownikiem. Ja wiem, że pewnie z czasem i na psa przyjdzie czas, i na rybki, i znając moje dzieci, to przekonają mnie jeszcze na jakąś świnkę morską, bo mam do tych zwierzątek straszny sentyment, ale nie zrobię nic pochopnie. Patrzę czasem na moją Bestię, która zawsze jest na szarym końcu do czułości, która ładuje mi się na kolana, jak już dzieci zasną i sierści mi robótki, i jest mi żal, że nie poświęcam jej tyle czasu, co kiedyś. Ale wiem też, że mimo swojej wredności, to mądre zwierze i wiele rozumie. Dlatego pamiętajmy, zwierzak to pełnoprawny członek rodziny i jak już do niej trafi to tak powinien być traktowany.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Pasję mieć...

Dziś wam troszkę opowiem o moich słabościach, moim hobby, mojej pasji, tym co lubię, przy czym się relaksuję, co mi sprawia frajdę, ale i pochłania mój czas, miejsce w domu i niejednokrotnie fundusze. Otóż jestem miłośniczką wszelkiego rodzaju dłubactwa, ozdabiactwa, tworzenia, modzenia, dziergania, tkania, lepienia, malowania... Ogółem wszystkiego, co można zrobić samemu, co sprawia radość i cieszy oko.

Zdecydowana większość z moich znajomych wie, że jestem absolwentką liceum plastycznego. I owszem, szkoła ta była najlepszą i najpiękniejszą przygodą mojego życia, ale to nie ona zapoczątkowała moje zamiłowanie do tego typu działalności. Choć moje losy zawodowe skierowały się w zupełnie innych kierunkach, choć moja obecna główna działalność zarobkowa niewiele ma wspólnego ze sztukami plastycznymi, to zawsze była i zawsze jest to ważna część mojego życia. Choć sama jestem troszeczkę na bakier z farbami i ołówkami, choć pozostawiam je ostatnio moim dzieciom, choć moje myśli zawsze uciekają w kierunku rękodzieła, w kierunku włóczek, sznurków i guzików, to od tego nigdy już się nie uwolnię i raz na jakiś czas muszę się wyżyć i w ten sposób. Już zawszę będą mi się oczy świeciły do wszelkiego rodzaju sklepów dla plastyków, z zestawami craftowymi, akcesoriami (http://www.loveart.pl/). Szczególnie teraz, gdy moje dzieci wykazują wielkie zainteresowanie tego typu aktywnościami, a mi gdzieś tam głęboko w tyle głowy kiełkuje wizja tego, co ja zaniedbałam i czego teraz żałuję. Ech, jak uwielbiam patrzeć, jak sobie coś same z siebie tworzą, jak się tym cieszą, jaką mają z tego frajdę. Ozdabiają mi potem całe mieszkanie swoimi pracami, przylepiają do ścian i szafek, wymieniają co jakiś czas te dekoracje, a zdjęte dzieła każą sobie chować na potem.


Podobną iskrę w oczach mam w  pasmanteriach, guzikowniach, czy w sklepach z materiałami. Kocham, gromadzę, zawalam sobie mieszkanie i już planuję swoją własną, przestronną pracownie w naszym właśnie projektowanym domu.

Wiem, że wiele osób z mojego otoczenia patrzy na to moje zamiłowanie z lekceważeniem, traktuje to jako marnowanie czasu, ale ja uważam, że wszelkiego rodzaju twórcze zajęcia są najlepszą rozrywką. Najlepszym odpoczynkiem, najlepszym relaksem. Zofia Beksińska, małżonka słynnego Zdzisława (to taka ciekawostka), podobno lubiła odpoczywać dziergając na drutach... Mawiała, że siedzenie bezczynne ją męczy i musi coś robić... Już wiem, czemu jej osoba tak mnie zaintrygowała... Bo ja mam identycznie, nie umiem siedzieć, nie potrafię oglądać telewizji nie dłubiąc czegoś rękami, nie szydełkując, nie drutując, nie wyszywając czy zwyczajnie nie rysując. I, odkąd babcia pierwszy raz pokazała mi oczka ścisłe na szydełku, odkąd druga babcia kupiła mi zestaw do haftu krzyżykowego, a mama pokazała, jak zrobić szalik, odtąd ciągle coś robię i ciągle uczę się czegoś nowego.


Posiadanie pasji, czegoś, co nas pochłania, na czym się znamy, co nas interesuje i co nas relaksuje, ba, czegoś, co może być naszym konikiem i na czym możemy zbić kapitał, to jest coś bardzo ważnego w życiu. Mój tata zawsze mówił, że człowiek musi posiadać jakieś hobby, coś, co robi żeby się zrelaksować po całym dniu w pracy i ja to właśnie mam i z tego jestem niesamowicie dumna. Choć chyba on też nigdy nie traktował tego mojego dłubania poważnie. Mam również nadzieję, że moje dzieci coś takiego odnajdą dla siebie. Ale żeby tak się stało, trzeba im to ułatwiać, wspierać je w swoich zainteresowaniach, nie wyśmiewać, podziwiać. I wcale się nie upieram, że mają być artystami, bo mi to nie wyszło... Świat zainteresowań stoi przed nimi otworem... Do wyboru, do koloru...

A ja? Ostatnio postanowiłam się tymi moimi dziełami dzielić z innymi, pokazywać je światu, zwyczajnie i po ludzku się chwalić. Trafiłam do kilku grup tematycznych. Radzę się i sama doradzam, szukam inspiracji i sama podpowiadam pomysły. Dłubię dla siebie, dla rodziny i dla innych... A ostatnio nawet charytatywnie. I choć przy dzieciach nie zawsze mam taki komfort, jaki bym chciała mieć, to nie wyobrażam sobie wieczora bez choć chwili z szydełkiem lub drutami. Nawet na wakacje ciągnę ze sobą robótki, a mój mąż patrzy na mnie z podziwem i mówi, że też chciałby coś robić z taką pasją... 
Czasem mało mnie tutaj, na blogu, leczę stresy w inny sposób, ale na usprawiedliwienie mam kilka moich ostatnich mini dłubadełek... 


A Wy? Macie coś takiego, co was wciąga bez reszty, na czym się znacie i z czego jesteście dumni? Co pozwala po całym męczącym dniu zapomnieć o zmartwieniach i się wyciszyć... A może wręcz odwrotnie, biegacie, boksujecie, pływacie, uprawiacie szermierkę czy gracie w kapeli metalowej?

czwartek, 16 lutego 2017

Folio-smarowańce czyli Dziecko na Warsztat...

Styczeń miał nam upływać pod znakiem folii. Miał, ale jakoś wszelkie koleje losu nas od tej folii odpychały. Pomysłów brakowało, materiałów brakowało, czasu brakowało... Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że odwołali nam zajęcia dodatkowe dla dzieci, że pogoda nie nastrajała do spacerów, że dzieci i tak nie bardzo chciały wychodzić... Ale biorąc pod uwagę przygotowania do przedszkolnego Dnia Babci i Dziadka, to dzieci wolały tańczyć, śpiewać i wciągać nas do zabawy niż realizować nasze plany...

Było ciężko, ale jedne warsztaciki (tak, tak, tylko jedne i tylko "warsztaciki) udało nam się im przemycić wśród innych wygibańców.

***
Wiecie jak niesamowicie zdziwione były dzieciaki, jak pozwoliłam im mazać paluchami, a one się nie ubrudziły? Zosia kilka razy podnosiła rączkę i oglądała z każdej strony, żeby znaleźć tą farbę, która powinna tam być. Nie przypuszczałam, że w tak prosty sposób można malować bez brudzenia wszystkiego naokoło. A jaka miła i przyjemna w dotyku jest farba rozpływająca się pod palcami... Sama się skusiłam i nie mogłam przestać.

Wystarczy duży woreczek strunowy, farba w tubkach i marker do namalowania jakiegoś wzorku.


Pamiętajcie, trzeba nałożyć odpowiednio dużo farby, bo dokładanie w trakcie jest średnio możliwe, niewygodne i wymaga pomocy drugiej, dorosłej osoby, a i tak nie wyjdzie się z tego bez umazania ;)


Potem już wystarczy zamknąć woreczek i dać dzieciom pole do popisu i powstaną małe dzieła sztuki. 


Jest mi wstyd, że w tym miesiącu się nie popisaliśmy, że się spóźniliśmy i mam nadzieję, że następny miesiąc przyniesie więcej efektów... Choć patrząc na moje dzieci, które już chyba nudzą się w domu z powodu zimy i, które mają coraz głupsze pomysły to nie wiem czy uda mi się je usadzić choć na chwilę do wspólnej zabawy...

Jeśli naszego smarowania wam mało, zajrzyjcie do innych uczestniczek warsztatów. U nich zawsze pomysłowo, kolorowo i kreatywnie.

Dziecko na warsztat Namaluj mi Latorośle Borsuczkowo Nasza szkoła domowa I&K w domowym zaciszu Kidsandu Animart - animacje z twojej bajki Tymoszko Dzwoneczkowa Karolowa mama Co robi Robcio Dzika Jabłoń Gugusiowo Cały świat Karli Elena po polsku WorldSchool Explorers Igranie z Tosią Świat Tomskiego Ina i Sewa On ona i dzieciaki Czytoczary Kreatywnie z dzieciakami Kreatywna dżungla Mama Aga sztuka i dzieciaki Więc bawmy się My home and heart Myshowelove Słowo mamy Kusiatka Zakręcony Belfer Kreatywna mama Kreatywnym Okiem Pomysłowe Smyki Kreatywnie w domu Kinderki

środa, 15 lutego 2017

Małe wyjście... czyli dlaczego wkurzyłam się w Walentynki...

Powiecie może, żem wredna, paskudna, okropna i, że mąż powinien się ze mną rozwieść. Bo przecież on chciał dobrze, nawet poświęcił dwie minuty któregoś wieczora, między komentowaniem na Facebooku a rozmową w niewybrednych słowach o polityce z kolegą i zarezerwował bilety do kina. Nawet mu się udało trafić w film, jaki chciałam obejrzeć, bo wcześniej jęczałam o tym przez dwa tygodnie. Nawet traf chciał, że teściowa miała pierwszą zmianę w pracy i mogła ewentualnie przyjechać do dzieci. Nawet ogłosił swoje zamiary wszem i wobec w internetach w taki sposób, że można było myśleć, że szykuje niemalże romantyczną kolację pod Wieżą Eiffela... A ja niewdzięcznica się wściekłam, zrobiło mi się przykro, rozpłakałam się i odmówiłam współpracy...


Bo...
Ja nie zostałam o tym poinformowana. Biorąc pod uwagę to, że sama od powrotu z Mazur zmagam się z przeziębieniem. Jak na złość, gdy mi zaczęło przechodzić, rozchorowała się Zośka. Siedzimy zatem we dwie w domu z naciskiem na siedzimy, bo panienka wymaga wiele uwagi i czułości. Co za tym idzie i ja, i Zośka, i mieszkanie pozostawiamy wiele do życzenia. Żeby wyjść, trzeba się do tego jakoś przygotować. Do kina, powiecie, nie trzeba się jakoś specjalnie stroić, przecież i tak nas tam mało kto widzi. No tak, ale co to wtedy za "wyjście" i gdzie jego wyjątkowość. Trzeba też jakoś ogarnąć mieszkanie i Zośkę, skoro ma przyjechać teściowa. Moje poczucie przyzwoitości nie pozwala przyjmować gości z rozsypanymi na podłodze płatkami czy rozłożonym praniem do prasowania na kanapie. A jakby na to nie patrzeć, nawet jeśli przyjeżdża zająć się dziećmi, to jednak teściowa to gość. Trzeba zaplanować dzieciom kolację, a odkąd siedzę uziemiona w domu, zakupy robi Szanowny i trzeba się potem nieźle nagimnastykować, żeby z tego zrobić coś do jedzenia. Absolutnie, na chwilę obecną, nie mam w domu nic do dania dzieciom na już, bez zbędnej ingerencji w moją kuchnię, której niestety moja teściowa nie zna.  Zakładam również, że teściowej nie opłacałoby się po pracy zajeżdżać do domu więc przydałoby się czymś ją ugościć i nie morzyć głodem. Głupio by było, gdyby zasłabła opiekując się naszymi dziećmi... A nie wiem jak wy, ale ja planuję posiłki często na taką liczbę osób, jaka tego dnia będzie w domu przebywała, czasem coś na szybko doszykuję, gdy wiem, że mogę się spodziewać odwiedzin... Tym razem o tym nie wiedziałam.
Abstrahując już całkiem od tego, że ostatnio jedyne o czym marzę, to spokojny wieczór w fotelu z herbatką i robótką. Zresztą nie raz o tym wspominałam, żebyśmy się nie napinali akurat w ten jeden dzień, że możemy spokojnie położyć dzieci spać, napić się wina, posiedzieć, dodając również, że możemy sobie zaplanować spokojny wypad w weekend, kiedy dziećmi zajmą się dziadkowie, a nas nie będzie gonił czas, gdy wyjście do kina to będzie kino, obiad, kawa i miło spędzony czas, a nie wyścig, kto więcej zje popcornu, bo na kolację już nie starczy czasu, trzeba będzie pędzić do domu.

I może bym się uśmiechnęła. Może bym na szybko umyła włosy, umalowała się, coś podszykowała i ogarnęła i poczłapałabym do tego kina, bo naprawdę bardzo chciałam zobaczyć ten film, ale...  Gdyby przyszedł, zaprosił, pomyślał też o innych aspektach sprawy, pomógł ogarnąć, dał czas na ogarnięcie siebie... Gdybyśmy to zaplanowali razem, gdybym miała czas, gdyby to była nasza wspólna decyzja...
Powiecie, że to przecież miała być niespodzianka... Fajnie... Niespodzianki są ekstra, gdy są przemyślane... Trochę mniej, gdy wymagają więcej gimnastyki od niespodziankowanego niż od tego co niespodziankuje...
I jakoś mi się zrobiło strasznie przykro, że ktoś z kim żyję 12 lat nie zna mnie nawet za grosz, nie słucha tego co mówię, nie bierze mnie w tym wszystkim pod uwagę...

Ja wiem, że chłop jest prosty, że takich rzeczy nie zrozumie, ale ja nadal mam w pamięci, jak cieszyłam się jak głupia, gdy rok temu, na Dzień Kobiet dostałam od niego voucher do SPA... Chwaliłam się wtedy wszem i wobec... Jaka byłam dumna, że mam takiego mężczyznę, co to o mnie myśli, co docenia to, że siedzę dzień w dzień z dziećmi, że zajmuję się domem, pracą, że ogarniam, że rozumie, że czasem potrzebuję takiego gestu, żeby poczuć się dobrze... Dzień Kobiet, 8 marca, a ja go realizowałam jakoś w czerwcu, i to dzięki uprzejmości miłych pań z hotelu, bo wtedy udało mi się zorganizować chwilę czasu, bo voucher dał, ale już swoich planów, by jakoś wyjazd zorganizować, to zmienić nie mógł... Przecież dał... Elegancki hotel, miła pani masażystka, spokój, relaks (abacosun.pl), a ja myślałam tylko o tym czy zmieszczę się w czasie i uda mi się zwolnić opiekunkę zanim sama się zwolni...
Albo choćby Walentynki rok temu... Dostałam tulipana... Jednego... Dwa dni przed, bo, jak sam to argumentował, miał po drodze, a w same Walentynki nie wie czy znajdzie czas...
Hmmm, urodziny dwa lata temu... Wmanewrował w opiekę nad dziećmi swoją niczego nieświadomą ciotkę, która przyjechała złożyć mi życzenia... Ja nie miałam o niczym pojęcia... Możecie tylko sobie wyobrazić, jak było mi głupio, gdy się dowiedziałam, że tak naprawdę, wcale to nie było umawiane, że wyszliśmy z domu zostawiając tam kogoś, kto wpadł tylko na chwilę, bo chciał być miły...
O okazjach, gdy słyszałam obietnice, że w weekend pojedziemy i sama sobie coś wybiorę nie wspomnę... Biorąc pod uwagę, że mamy wspólne konto, to rzeczywiście super prezent od serca... Czasem siadam przed komputerem i coś sobie zamawiam, to będę zapisywała na poczet późniejszych, na przykład urodzin...

Może to wszystko jest śmieszne, może nawet ja się z tego śmieje i opowiadam Wam dziś jako anegdotę z naszego życia, ale powiem Wam w sekrecie... Było mi wczoraj przykro, nawet bardzo, ale bardziej było mi przykro, że jemu zrobię przykrość, bo przecież chciał dobrze, a ja to zawsze doceniam... Po raz kolejny byle jak, ale chyba chciał dobrze... Nawet chciałam go potem przeprosić, wyjaśnić na spokojnie jeszcze raz, ale odkryłam, że jemu wcale nie jest z tego powodu przykro. Zadzwonił do mamusi, powiedział, żeby nie przyjeżdżała i przeszedł do normalności... Chyba nawet się ucieszył, że ma spokój... Nawet na chwilę nie zajął się dziećmi, żebym mogła napić się w spokoju herbaty... I jakoś już nie pochwalił się w internetach, jak mu wyszła niespodzianka...

***
No, dobra, wyżaliłam się, napisałam, co mi leży na sercu, a teraz na poważnie... Teraz będzie morał...
Dziewczyny, upominajcie swoich chłopów, suszcie im głowy, domagajcie się uwagi i troski... Nie chodzi tu tylko o Walentynki czy jakieś wymyślne prezenty... Walentynki Walentynkami, ale w życiu właśnie takie małe gesty się liczą... Gdy raz odpuścimy, raz nic nie powiemy, przyzwyczaimy, że nie wymagamy niczego, że jesteśmy samowystarczalne, to facet się do tego przyzwyczai... To się tyczy nawet zwykłych, codziennych czynności. A prawda jest taka, że my same robimy z nich ofiary losu, wygodnickich maminsynków, nadskakujemy, wszystko wybaczamy, a potem jeszcze torciki pieczemy na urodziny, prezenciki kupujemy... Budujemy pomniki za kiwnięcie palcem, a gdy nie kupi kwiatka na Dzień Kobiet, to spuszczamy głowę, jest nam przykro, ale słowem się nie odezwiemy.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Dokąd zmierzasz?... czyli gdzie jesteś mój bobasie?

Gdy miał urodzić się Fifi, bałam się, jak to będzie. Przecież to chłopak, a co ja wiem o chłopakach. U nas w rodzinie były niemal same dziewczyny... Wszyscy się śmiali, że nikt z nas nie zna się na obsłudze chłopczyka. Ale, gdy czekałam na wieść jakiej płci będę miała drugie dziecko, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym być mamą dziewczynki. Nie dlatego, że bym nie chciała, ale dlatego, że już przywykłam, wiedziałam co i jak, nie chciałam niczego zmieniać, ale wiele, bardzo wiele się zmienia...

Fifi był słodkim bobaskiem, syneczkiem mamusi, moim oczkiem w głowie. Gdy wysyłałam go do przedszkola, serce miałam rozdarte, bo jak to? Gdzie ten mały, pucułowaty blondasek się odnajdzie wśród stada rozkrzyczanych chłopaków? Poszłam na pierwsze spotkanie zapoznawcze i od razu zetknęłam się z tym, czego bałam się najbardziej... Zetknęłam się z "chłopaczyskami". Przeraziłam się, bo przecież mój bobasek tam nie pasuje, przecież on jest taki uroczy, nie krzyczy, nie histeryzuje, ma dłuższe, falujące blond włoski i słodkie ubranka. Moja laleczka. Jeszcze większe lęki brały mnie, gdy bywałam na okolicznym placu zabaw... Chłopcy, które już w wieku 3-4 lat nie stronią od brzydkich słów, którzy się biją, wyzywają...A przecież mój Filipek nawet nie interesuje się resorkami, on woli swojego misia Kubusia... Nie wyobrażałam sobie, jak dorasta, jak zaczyna naśladować kolegów, jak zaczyna podłapywać ich słownictwo, zaczyna mu zależeć na zaimponowaniu innym, zaczyna się ode mnie odsuwać, zaczyna unikać, staje się taki strasznie, niewyobrażalnie obcy... Ta wizja jawiła mi się przed oczami jako jakiś straszny koszmar... Nie on, nie mój synek mamuni...


Pierwsza "dupa" mnie nawet rozśmieszyła... Wytłumaczyłam i jakoś wszystko się układało. Nawet Fifi sam nas upominał za "kurcze" czy inne, uznawane przez niego za brzydkie, słowa. Potem zaczęło się "nie lubię cię", "nie chcę się z tobą bawić", "idź sobie"... Było mi przykro, ale, że zdarzało się to rzadko i potem przepraszał i znów był malutkim moim przytulankiem, że bez buzi od mamusi nie potrafił zasnąć, to na tłumaczeniu się skończyło. Ale z czasem Fifi postanowił wykorzystywać i brzydkie słowa, i przykrości, i złośliwości, żeby nas zdenerwować, odreagować nasz zakaz lub coś, co poszło nie do końca po jego myśli. Zaczęło się to zdarzać częściej i było tak "dokuczające", że raz czy dwa nie miała siły nawet pójść i poczytać mu na dobranoc. Miałam ochotę się na nim odegrać za to, jak bardzo, choć zapewne nieświadomie, mnie rani. I choć poza takimi epizodami nadal jest moim synkiem, nadal na większość bolączek najlepsza jest mama, najlepiej się z nią bawi i w ogóle jest "najlepsza na świecie", to gdy staje się takim "strasznym chłopaczyskiem", to zwyczajnie go nie lubię... Szybko mi przechodzi, zaraz łapią mnie wyrzuty sumienia, że taka myśl choćby przez głowę mi przeszła, to jednak tak bywa...

I chociaż jestem niemal na 100% pewna, że to minie, że ze wszystkim sobie poradzimy, że wytłumaczymy i zaradzimy, bo Filip jest mądrym dzieckiem i wszystko pojmuje w mig, to wiem też, że musimy ten okres przetrwać i przygotować się na następne... Bo wszystko to, nawet te przekleństwa, te dziecięce złośliwości, oznaczają tylko jedno, że nasz mały bobas rośnie, dojrzewa, przechodzi kolejno etapy rozwoju, przestaje mieć klapki na oczach tylko na mamę, ale zaczynają go interesować koledzy, ich zainteresowania, chce im zaimponować, pochwalić się zabawkami, zaczyna stawać się samodzielnym młodym człowiekiem z własnym zdaniem, własnym gustem, własnym światem.

Niedawno się urodził, kwilił pod noskiem. Niedawno karmiłam go piersią, a już niedługo będzie sam wybywał na pizzę (której teraz nie lubi, ale nie wierzę, że nie polubi) z kolegami. Niedawno liczył się tylko Kubuś przytulanka, niedługo tata będzie mu radził, jak kupić używany samochód. Teraz czasem czuję przesyt dziećmi, niedługo będzie mi ich brakowało, gdy nie będę mogła się doprosić, by choć jedno popołudnie spędziły ze mną. Niedawno uczyłam go mówić nowe słowa, teraz uczę go, jakich słów lepiej nie używać. Niedawno byłam najlepszym kompanem do zabaw, teraz, gdy są koledzy lepiej, żeby mama sobie poszła.

Powoli oswajam się z upływem czasu. Przeglądam z łezką w oku zdjęcia sprzed roku, dwóch czy trzech. Patrzę, jak się zmieniał i jestem ciekawa, jak zmieni się w przyszłości. Tęsknię za tamtym bobasem, ale za żadne skarby świata nie oddałabym tego mojego chłopaczyska, nawet jeśli czasem jest nie do zniesienia... Wiem, że kiedyś przyjdzie inna kobieta... Nie... O tym na razie nie będę myśleć...


czwartek, 2 lutego 2017

Ferie z dziećmi - urlop czy udręka?

Niektórzy z naszych znajomych lub z rodziny pytają, po co wyjeżdżać na wakacje czy urlop z dziećmi. Po pierwsze, to tylko dzieci, do tego na tyle małe, że potem nie będą tego pamiętały. Po drugie, po co tłuc się gdzieś w zimie, wydawać pieniądze, przecież w lecie można oddać do dziadków, też będą miały frajdę. A po trzecie, taki wyjazd z dziećmi to istna udręka...

O ile z dwoma pierwszymi stwierdzeniami się nie zgodzę, bo dziecko to też człowiek, mały, bo mały, ale swoje potrzeby ma. Może ich nie artykułuje w sposób jasny i klarowny, ale wierzcie mi, wie co mu się podoba, a co nie. Nasz Filip o "Palazurach" gada cały rok, udaje nam się go kupić czymś innym, dziadkami właśnie czy wycieczkami regionalnymi, ale przychodzi taki czas, że jego gadanie udziela się i nam i aż nas świerzbi, żeby gdzieś się wybrać właśnie zimową porą, gdy o alternatywę ciężko. Tak z ostatnim stwierdzeniem, że urlop z dziećmi, to nie urlop w zasadzie w dużej mierze muszę się zgodzić.


Za każdym razem, gdy gdzieś wyjeżdżamy, a przecież dzieci są coraz starsze, obiecuję sobie, że tym razem to ja skorzystam. Że oddam, że odpocznę, że zrelaksuję się na SPA, popływam, poćwiczę na siłowni, a nawet porządnie się najem. O wyspaniu nie marzę, bo to akurat jest racze nierealne biorąc pod uwagę jeden wspólny pokój (biorąc dwa, też nic z tego, więc po dwóch próbach stwierdziliśmy, że wolimy zaoszczędzić, skoro i tak nie mamy z tego tytułu żadnych profitów). Przed wyjazdem odwiedzam sklepy, zaopatruję się dobrze, uzupełniam garderobę, bo przecież trzeba być gotowym na każdą ewentualność. A nóż uda się i tym razem wrócę z wywczasu chudsza o dwa kilo, a mąż zlituje się nade mną i nadrobię choć w części zaległości czytelnicze. Mąż zresztą też nie zasypuje gruszek w popiele, na wszelki wypadek odwiedza portale dla sportowców (https://www.body4you.pl/), bo przecież ten wyjazd już na pewno wszystko zmieni i zacznie regularnie ćwiczyć i biegać...Jak się jednak można spodziewać pojawia się konflikt oczekiwania vs. rzeczywistość i nic nie wygląda tak, jak to widzieliśmy w wyobrażeniach tego wyjazdu. Ba, mnogość atrakcji dla dzieci w takich miejscach wprawia nas w ciągły ruch i zatrzymujemy się dopiero w momencie, jak wsiądziemy do samochodu wiozącego nas w stronę domu. Buty do ćwiczeń nawet nie ujrzały światła dziennego, SPA podziwialiśmy tylko na folderze zachęcającym nas do wykupienia jakiegoś pakietu, a kostium kąpielowy przywdziewaliśmy tylko po to by pobrodzić w brodziku za dziećmi, które i tak co chwilę z niego wychodziły. O romantycznych kolacjach czy drinkach z palemką nie wspomnę, bo eleganckie ciuchy zostały na dnie walizki i tak jak tam powędrowały, powędrują z powrotem do domowej szafy.

Powiecie więc, po co? Po co, skoro po takim urlopie potrzebny jeszcze jeden dodatkowy urlop, a w niektórych przypadkach i turnus rehabilitacyjny? 

O tym, że dla dzieci dziś pisać nie będą... To oczywiste... Ale oczywiste są też korzyści dla nas... Bo czy w takim natłoku atrakcji, w tym dziecięcym rozbieganiu, w tym ciągłym pilnowaniu i swoich, ale i cudzych co by sobie krzywdy nie zrobiły, w tych zabawach, przebierankach, basenach i kulkach, czy w tym wszystkim jest czas na zamartwianie się wszystkim, czym zamartwiamy się na co dzień? Pierwsze primo jest takie, że nie myślimy o jedzeniu, sprzątaniu, praniu, dogadzaniu. Za to wszystko odpowiedzialni są inni i to już ogromny plus. Drugie duo, nie myślimy o pracy i problemach z nią związanych, a to gigantyczny plus i atut. Po trzecie tertio, wycinamy się na tydzień z naszej rzeczywistości. Może to, co napiszę jest nie do końca ładne, ale czasem tak trzeba. Trzeba zapomnieć o swoich problemach, ale i o problemach innych. O tym wszystkim, co nas przytłacza, co krąży nam po głowie i nie daje nam spać... A po dniu bieganiny za dzieciakami nawet największy problem nie przeszkodzi nam paść na łóżko i zasnąć w parę chwil... A nawet, jak będziemy chcieli się zająć jakąś pracą, to zmęczenie nam na to nie pozwoli...

Mało? Oj, to nie jest mało i szczerze powiedziawszy, jest warte pieniędzy, czasu i zmęczenia. Bo zmęczenie fizyczne jest niczym w zestawieniu ze zmęczeniem psychicznym i raz na jakiś czas można sobie zafundować taki relaks dla mózgu. Zająć się tylko dziećmi i nie myśleć o niczym innym. A w lecie, gdy u dziadków staje się atrakcyjniej, wtedy można sobie to zrefundować, zostawić latorośle na dwa dni i wybyć na weekend we dwoje... Albo w pojedynkę, jak kto woli.