poniedziałek, 29 lutego 2016

Zosia i Filip 2016: 7/52, 8/52.

Ostatnie dwa tygodnie najprościej i jednym słowem można określić jako kociokwik...
Choroba goni chorobę, problemy gonią problemy, nieporozumienia rodzinne, pracowe zawirowania, wiele spraw do załatwienia, wiele do ustalenia i tak dzień za dniem. A w między czasie dzieci, zabawy, spokojne wieczory i leniwe, długie poranki. Zamawiane obiady, szybkie kolacje, góra prasowania i zalegający gdzieniegdzie kurz. Szczerze? Zaczynam mieć już powoli dość tych ponurych dni, długich wieczorów i siąpienia za oknem. Stawania na głowie, żeby dzieciaki się nie powybijały, żeby jakoś w szczęściu i zdrowiu dotrwały do snu i przespały spokojnie noc. Nie będę ukrywała, że nasze popołudnia coraz częściej przypominają szkołę przetrwania, gdy dzieci są chore albo za oknem tak paskudnie, że nawet ze zdrowymi nie ma jak się ruszyć. Czasem zwyczajnie zaczynają się wyczerpywać pokłady cierpliwości i optymizmu.

Tydzień 7.
Chwilowa przerwa w chorowaniu, powrót apetytu i dobrego humoru. Zosia co prawda jeszcze zasmarkana, ale i lepiej śpi i jest weselsza. Filipa też łatwo zadowolić, aż miło wyciąga się farby czy klocki, jak się widzi uśmiech i zainteresowanie. Choć pogoda nie sprzyja spacerom, w domu też jakoś można wytrzymać.


Tydzień 8.
Chwila oddechu jednak nie trwa wiecznie. We wtorek nic nie wskazuje na zbliżające się nieszczęście. Rano przedszkole, zabawy, laurka dla babci. Potem piłeczka z tatą, a po powrocie coś jakiś taki niewyraźny, marudzi, nerwowo reaguje na każdą zaczepkę, mierzymy temperaturę i trach. Znów 39 z groszami... I znów zaczyna się siedzenie w domu na tyłkach z całym stadem.
Nie jest źle, czasem nawet wesoło, bo Zosia chorobie na szczęście się nie daje i rozbawia towarzystwo. Odpuszczamy sobie wiele i stawiamy na luz... Dni fajne, nie powiem, ale wieczorami, gdy już każdy jest zmęczony... Bywa ciekawie...


Nie będę chyba odosobniona w stwierdzeniu, że tęskni mi się już do wiosny, ciepełka, spacerów bez ubierania tysiąca ubrań, wycieczek pod miasto i wszelkich atrakcji, które można wtedy wykonywać poza domem. Zima nas w tym roku znów nie rozpieszczała, jak zresztą chyba od trzech lat. Śniegu jak na lekarstwo, tylko szaro, buro i ponuro, a i leje czasami więc jak się nie może zdecydować, to już lepiej niech sobie pójdzie w cholerę i ustąpi miejsca o wiele fajniejszej wiośnie.

środa, 24 lutego 2016

Jak przetrwać z chorymi dziećmi w domu czyli "Matka!!! Wrzuć na luz!!!"

Pisałam Wam parę dni temu, że zima zrobiła nam niespodziankę i na chwilkę wpuściła wiosnę na swój teren. We współpracy z dziecięcymi choróbskami, które na moment odpuściły, pozwoliły nam na wytoczyć się z domu, pospacerować, popodziwiać słońce, a Zosi nawet pospać na dworze. Nie da się ukryć, że zbyt długie zamknięcie w czterech ścianach nie wpływa dobrze na nasze zdrowie psychiczne, kończą nam się pomysły, brak światła dziennego frustruje i wprowadza w otępienie. Zima nam się dłuży i staramy się korzystać z każdej okazji, żeby znaleźć sobie jakąś rozrywkę. Na co dzień Fi chodzi do przedszkola, na piłkę, czasem zabieramy dzieciaki na basen, na kulki, a w weekendy do dziadków, a wtedy i my mamy okazję wypuścić się na samotne zakupy. Ale zdarza się tak, ostatnio niestety bardzo często, że jesteśmy uziemieni w domu, że choroba, najpierw starych, potem dzieci, a teraz Filipa, zamyka nas znów w czterech ścianach i odbiera wszelkie możliwości wyrwania się z domu. Co wtedy?

Po pierwsze, nie nastrajać się od samego początku negatywnie. Wiem, wiem, nie jest to łatwe, gdy trzeba porzucić pracę, plany, normalne funkcjonowanie i zamknąć się z dziećmi w chałupie, ale przecież jakoś przetrwać trzeba, a z nastawieniem pozytywnym mamy na to większe szanse. Także optymistycznie popatrzmy w przyszłość i do dzieła. Zawsze to dodatkowa szansa na spędzenie z potomstwem czasu, na przytulanie się, rozmawianie, bawienie się.

Po drugie, odpuśćmy sobie na ten czas generalne porządki i kaczkę pieczoną w jabłkach. Podejrzewam, że ci, którzy na co dzień mają dzieci w domu i z tym sobie poradzą, ale ktoś, kogo taka sytuacja spotyka od święta może nie podołać zadaniu i tylko niepotrzebnie się zdenerwuje. Także nieśmiertelna potrawka z kurczaka, kluski z serem, rosołek, a z porządków tylko takie, żeby się o coś nie zabić. U nas w grę wchodzi jeszcze odkurzanie, bo dzieci je wyjątkowo lubią więc jest dodatkowa atrakcja. Reszta może poczekać, aż marudy wydobrzeją albo na weekend, gdy mąż zagości w domu. 

Po trzecie, zaopatrzmy się we wszystko co nam potrzebne, a nawet więcej. Dziecko chore, dziecko marudzące, dziecko nie wiedzące czego chce. Najlepiej mieć wtedy pod ręką wszystko czego zapragnie do jedzenia czy do zabawy. Oczywiście w granicach rozsądku, ale czasem warto nawet trochę odpuścić, przecież chore dziecko to nieswoje dziecko więc trzeba mieć to na uwadze. Teraz mi się poszczęściło, bo Zosia jest zdrowa, dobrze się czuje i spokojnie poczekała z drzemką na Filipa, ale ostatnio nie miałam tego szczęścia. Marudząca Pulpecia padała wcześniej, i gdyby nie dane jej było się przespać, pewnie by mnie i Fifula zamęczyła. Trzeba było jej zapewnić spokój, a co za tym idzie, Filipowi atrakcje, która będzie na tyle fajna, że nie postanowi bawić się w tej chwili z Zosią. Padło na bajkę na tablecie. I tutaj pojawia się punkt kolejny...

Po czwarte, odpuśćmy troszkę na ten czas dyscyplinę i plan dnia. Wszyscy wiemy, że choroba dziecka, to stan wyjątkowy. Nie chce jeść, marudzi (u moich to raczej normalne, ale też bez przesady), nie naciskajmy za bardzo, zaproponujmy coś, co uchodzi w oczach dziecka za rarytas. Podobnie z drzemkami, nie trzymajmy się ściśle jakiegoś z góry ustalonego rozkładu, dostosujmy wszystko do samopoczucia dziecka. I na koniec, dajmy sobie i dzieciom trochę odpocząć. Nie ciśnijmy na siłę na jakieś rozwijające zabawy, na intelektualne łamigłówki czy gimnastyki. Nikt, gdy źle się czuje nie ma na to ochoty, nawet dorosły. Poczytajmy w spokoju książkę albo zwyczajnie i bez żalu puśćmy dzieciakom bajkę. Korona nam z głowy nie spadnie, a będziemy mieli chwilę oddechu, drugie dziecko ciszę do snu, a chorowitek będzie miał trochę frajdy w ten ciężki i dla niego czas.


Ogólnie, chorowanie nie jest fajne. Dzieci marudzą, nie śpią w nocy, w dzień padają w najmniej odpowiednim momencie, nie jedzą, nie potrafią się same sobą zająć. Koniecznie, gdy nie można wyjść, chcą na dwór, na basen, do kolegi. A my? Musimy wszystko poodwoływać albo na szybko szukać opieki, gdy odwołać się nie da. Nasze potrzeby idą w odstawkę, bo musimy się zająć chorymi bobasami, a przecież dodatkowo mamy jeszcze inne obowiązki. Łatwo nie jest, zwłaszcza, że w pobliżu pomocy jak na lekarstwo, ale jakoś radzić sobie trzeba. I choć czasem chce się płakać, trzeba się uzbroić w cierpliwość, nastawić optymistycznie i na ten, miejmy nadzieję krótki czas, wejść trochę w świat dziecka. One na pewno kiedyś sobie o tym przypomną i będą nam wdzięczne. Ja pamiętam i ciągle z łezką w oku wspominam ten czas, gdy o mnie ktoś tak dbał...

A jak to jest z Wami? Jak udaje Wam się przetrwać ten ciężki okres jesienno-zimowy? Macie jakieś sprawdzone sposoby, a może dyżurnego pomocnika do zadań specjalnych w postaci babci, dziadka lub dobrej cioci? Jakieś pomysły na zabawy albo rozrywki? Proste przepisy coby z głodu nie umrzeć? Podzielcie się, chętnie się dowiem, jak inni sobie radzą.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Sen dziecka... złudne nadzieje...

Przy dzieciach, a przynajmniej przy moich dzieciach, jest tylko jedna rzecz pewna. Pewniejsza nawet niż podatki. A mianowicie to, że sen dziecka nigdy nie jest niczym pewnym i raczej o planowaniu sobie czegoś w oparciu o wyżej wymieniony można zapomnieć. Prawie trzy lata niewyspania pozwoliły mi w końcu choć trochę się z tym pogodzić, czasem nawet się z tego śmiać i przestać wiecznie starać się coś z tym zrobić. Zwyczajnie tak jest i co byśmy nie robili, zwyczajnie tak pozostanie. Miejmy nadzieję, że do pewnego czasu, ale lepiej na ten czas nie czekać, bo będzie się dłużył i dłużył, a my popadniemy we frustrację. Lepiej sobie tego oszczędzić i korzystać z tego, co zostało nam dane czyli z tych ochłapów snu, jakie rzucają nam dzieci. Drzemeczki po godzinie, po dwie, czasem po trzy, ale to już zdecydowanie rzadziej, od czasu do czasu noc z jedną pobudką, ale tych też było tyle, że mogę je zliczyć na palcach jednej ręki... Przespanej nocy nie miałam odkąd urodził się Filip. Prawie trzy lata.

I niby fajnie, człowiek jest pogodzony ze swoim losem, czasem odgania się rano od natrętów w nadziei dospania, ale zaraz i tak wstaje, pomruczy pod nosem i zabiera się za swoją robotę. Wieczorem czasem załamuje ręce, gdy plan filmowy legnie w gruzach, bo Zofia za nic w świecie nie chce spać w łóżeczku. Czasem małżonek dostaje sms'a coby przywiózł posiłek, bo męczybuła jęczy i kwęczy, a spania zaliczyć nie chce mimo, że ostatnie parę dni spała po dwie godziny. Bo dzieciaki czasem dają takie złudne nadzieje, podpuszczają, dają się pocieszyć, że idzie lepsze, żeby potem tarabach, znienacka odwalić cyrk do kwadratu. 

Bo jak inaczej nazwiecie sytuację sprzed dwóch tygodni. Jedna pobudka i to koło 5 nad ranem, potem przebudzenie koło 8 i spanie do PRAWIE 10. Jedno i drugie, i Zosia i Filip. A my z Szanownym siedzieliśmy w salonie i baliśmy się ruszyć, żeby nie zakłócić tej ciszy. Potem chodziliśmy przymuleni z nadmiaru snu i spokoju. Aż do następnego wieczora, nocy, poranka, a nawet następnego dnia. Dzieciaki pokazały nam, gdzie możemy sobie wsadzić swoje nadzieje i udowodniły nam, kto tak naprawdę rządzi w naszym domu. 

Albo Zosiowe drzemki po trzy godziny, żeby któregoś dnia, bez wyraźnej przyczyny olać spanie na prawie tydzień, ale za to jęczeć, kwęczeć i marudzić, a potem wiercić się nocami i kopać tak, że chodziłam z siniakami na rękach. 

Albo Filipie spanie do południa, budzenie go do przedszkola, uwagi pań, że przychodzi późno i potem nie śpi, bo jak wstaje koło 9 obudzony, to ciężko, żeby znów zasnął koło 12. Aż do czasu, gdy w końcu Zośka też postanowi rano pospać... wtedy można być pewnym, że Fifi przyczłapie do sypialni o 6 rano z radosnym okrzykiem "Zosia, śpisz?"


 Mówię Wam, dziecięcy sen to tajemnica i co byśmy nie robili, to nie wpadniemy na pomysł, co kieruje naszymi dziećmi, że śpią albo nie śpią. Wydaje się, że zmęczone, że będą spały (ja bym spała), a one kicają, wiercą się, wydzierają, marudzą. A gdy najmniej się tego spodziewamy, gdy mamy plany, gdy nie chcemy, żeby spały, wtedy padają jak muchy i śpią, śpią, śpią. Na przykład teraz, miałam pisać tego posta, a co chwilę biegam do Zosi, która powinna spać, przynajmniej, jak ją odkładałam wyglądała na nieprzytomną, a budzi się co chwilę i jęczy. 
A to, że raz na jakiś czas pośpi dłużej... To nic nie znaczy... Jutro równie dobrze może wstać o 5... Pogódźmy się z tym, bo inaczej oszalejemy. Kiedyś na pewno nadejdzie dzień, że się wyśpimy, że dzieciaki zaczną spać dobrze. A jak nie będzie im się śpieszyć do takiej zmiany, to je zostawimy na tydzień u dziadków i wyjedziemy na wczasy się wyspać... A co ;)

piątek, 19 lutego 2016

Po co mi to było...?

Założyłam tego bloga już dawno temu. Fifi miał 4 miesiące, ja byłam sama, sfrustrowana, zawiedziona sobą,, rodziną, sytuacją. Nie miałam do kogo ust otworzyć, komu się wyżalić, komu wypłakać. Było mi ciężko i musiałam komuś to "wypisać". Tak powstało "Mamusiowo", a potem z czasem, z czasem ewoluowało do "Borsuczkowa". Przyznaję, że na początku sporo było tu marudzenia, żalu czy zniechęcenia do wszystkiego. Teraz trochę się tego wstydzę, niektóre wpisy poznikały z bloga, zostały te naprawdę ważne, z naszymi przełomowymi momentami, ale prawda jest taka, że wtedy tak myślałam i nie mogłam inaczej, nie potrafiłam ukrywać tych negatywnych emocji. Powoli wsiąkałam w ten świat, poznawałam ludzi, ich sposoby na radzenie sobie ze światem, czytałam komentarze, niejednokrotnie krytyczne, zwracające mi uwagę, czasem przez nie czułam się słabo, ale dawały mi do myślenia. Zmieniałam się ja, zmieniał się ten blog, ale przede wszystkim zmieniało się moje podejście do otaczającego mnie świata. Aż sama się sobie dziwię ile optymizmu, ile pozytywnego spojrzenia na rzeczywistość może nam dać coś takiego jak blogowanie.

Skupiałam się na pisaniu o tym, co u nas słychać, co nas otacza, czasem na komentowaniu. Z czasem nauczyłam się omijać w postach innych, pisać tylko o nas, czasem pojawią się dziadkowie czy ktoś z bliskiej rodziny czy przyjaciół, czasem ktoś z blogerów zaplącze się w poście, ciężko tego uniknąć, ale unikam innych, obcych mi osób, nie piszę o nikim personalnie, nie zagłębiam się w życie innych ludzi. Staram się nie krytykować (no, chyba że coś mnie naprawdę wyprowadzi z równowagi, zdenerwuje lub zwyczajnie rozśmieszy albo zadziwi), nie nawiązuję do kontrowersyjnych tematów, choć mam na ich temat swoje, dość stanowcze zdanie. Nawet komentarzy krytycznych nie lubię pisać, bo po co komuś robić przykrość. Zawsze staram się być w porządku. Mam taką głupią cechę, że chciałabym dogodzić wszystkim, nawet tym, którzy nie do końca na to zasługują. Dostaję przez to po tyłku, najczęściej od tych, którzy powinni wspierać, powinni zaciskać kciuki i pchać do przodu, ale cóż, siedzę cicho i tylko w domu, do męża sobie czasem popsioczę. 

Stworzyłam sobie tutaj taki mały świat, w zasadzie nikt z mojego otoczenia nie miał pojęcia, że "Borsuczkowo" istnieje, nie przejmowałam się niczyim zdaniem, bo niby po co, jak nikt tu nie zagląda. Bawiłam się dobrze, spotykałam z innymi, rozwijałam, pojawiały się firmy chętne do współpracy, nowe możliwości, nowe pomysły. Rok temu wpadłam na pomysł na "Borsuczkowy domek...". Trochę go zaniedbywałam, ale cały czas myślałam, zbierałam pomysły, teraz ruszam z nową energią... Mam nadzieję, że starczy jej na długo i coś z tego będzie. Podobnie z blogiem, nowe pomysły, nowe tematy, nowe możliwości. Wiedziałam, że z czasem i rodzina się dowie, starałam się nie mieć sobie wtedy nic do zarzucenia, chciałam, żeby byli ze mnie dumni. Miałam nadzieję, że tak będzie, bo przecież ja jestem. Daję radę, rozciągam dobę do granic możliwości, a ciągle mi mało, ciągle chcę więcej, cały czas coś robię, cały czas mam zajęcie, godzę dzieci z pracą, z hobby, z domem, z chorobą, która daje się we znaki.  Nie jestem idealna, my nie jesteśmy idealni, ale jestem z nas dumna...

Piszecie mi, że mam robić swoje i się nie przejmować, że mam prawo pisać o czym chce i o kim chce. Niby prawda, ale nie chcę tego robić i tego nie robię. Omijam wiele aspektów naszego życia, omijam tematy nieciekawe lub przykre, nie chcę nikomu z bliskich (bądź dalszych) nadepnąć na odcisk, ale jak bardzo bym się nie starała, zawsze znajdzie się ktoś, komu coś się nie spodoba, kto ma zbyt wybujałą fantazję, komu wydaje się, że coś o nas wie. Czasem komentarze bywają bardzo przykre, czasem powodują, że nie śpię i myślę, czasem nie dają mi spokoju, ale na szczęście w większości, nawet te krytyczne, dają mi do myślenia, pozwalają się rozwijać, poprawiać, pracować nad sobą. A te poniżej krytyki? Omijam, staram się nie myśleć, co siedzi w głowie człowieka, kto bezinteresownie miesza drugiego z błotem. Na szczęście jest tak, że w internecie nie można być do końca anonimowym. 
Czasem robię sobie takie zestawienie, za i przeciw, zastanawiam się, po co mi to było, czy warto dostawać po pośladkach, w imię czego, po co. I wiecie co? Ja już nie potrafię się z tego wymiksować, to uzależnia, to wciąga, to staje się stylem życia. Ciągle coś się dzieje, coś nowego, nowe możliwości, nowe miejsca, nowi ludzie. Nikomu nie robię krzywdy, nikomu nie szkodzę, nie mam sobie nic do zarzucenia. Mam nadzieję, że to miejsce będzie coraz lepsze, że kiedyś usłyszę, że robię dobrą robotę, że idę w dobrym kierunku, a na razie posłucham męża i będę robić to co lubię...

PS.
Ale bez Was Kochani, tego miejsca by nie było... Albo byłaby taka narzekalnia, jak na samym początku... I choć nadal nie śpię po nocach, nie mam czasu by zjeść, boli mnie głowa od ciągłych jęków i kwęków, to dzięki Wam widzę to wszystko przez różowe okulary i widzę, że można inaczej...  A że czasem pożalę się na męża? No muszę, muszę, bo inaczej się uduszę i już...

PS2.
Post powstał z potrzeby wygadania się, bo jestem ostatnio w stanie rozbicia... coś w stylu "chciałam dobrze, a wyszło, jak zwykle". I choć wiem, że nie mam się czym przejmować, to jakaś taka zadra w środku siedzi.
 

środa, 17 lutego 2016

Wiosna w środku zimy...

Bardzo cieszyłam się na zbliżającą się zimę, na długie wieczory, wcześnie robiące się ciemno, więcej czasu w domu, wspólnie, razem. Planowałam wspólne zabawy, gry, malowanki, wyklejanki, nauczanki. Miało być ciepło, miło i przyjemnie i było, jest, ale... No właśnie ale... Nie wzięłam pod uwagi, że zbyt wiele takich wieczorów może nas znużyć, zmęczyć, ale to nie najgorsze, z tym można walczyć. Najgorsze w tym, że ja zapomniałam zwyczajnie, że Zosia nam rośnie, dorasta, rozwija się i ciągle nie będzie siedziała na kocyku z grzechotką w rączce. W końcu przyjdzie taki czas, że zacznie się interesować tym, co robi Filip i zacznie domagać się tego samego. I nie da się jej przetłumaczyć, że to nie dla niej, że jest za malutka, że teraz Fifi się bawi z mamą czy tatą. O nie, ona będzie chciała pomagać, rozwalać, zabierać, a Filip nie będzie z tego wcale zadowolony. Co Wam będę dłużej opowiadać, każdy, kto ma więcej niż jedno dziecko wie, jak czasem kończą się takie gry i zabawy. W skrócie tylko powiem, że po kilku miesiącach zamknięcia w czterech ścianach mamy momentami dość i tęsknimy za działką, słońcem, podwórkiem, swobodą. Chcemy już wychodzić na spacery bez godzinnego przygotowania, bez toreb ciuchów na zmianę, bez całego tego cygańskiego taboru. Zwyczajnie i po prostu chcemy więcej przestrzeni... Chcemy wiosny...

I taki właśnie prezent w ostatni weekend sprawiła nam pogoda. Dała nam namiastkę wiosny w samym środku lutego. Było super ciepło, wychodziło piękne słoneczko, przestał wiać wiatr. Co było robić, wybraliśmy się na działkę. Co prawda takiego stricte biegania po podwórku było coś koło dwóch godzin, bo dzieciaki są świeżo po chorobie, ale zawsze to troszkę ruchu, swobody, świeżego, podmiejskiego powietrza. Zosia zaliczyła spanko na świeżym wozduchu, Fifi mimo braku śniegu postanowił wypróbować sklecone przez dziadka sanki, a my się troszeczkę przewietrzyliśmy wszyscy na zmianę doglądając śpiocha. No i mamy pierwsze, wiosenne zdjęcia w tym roku...


Ech, zatęskniło nam się za wiosną, za słoneczkiem, za ciepłem, za spacerami nad lubelskim zalewem. Bo mimo, że jest ciepło, to niestety nadal szaro, buro i deszczowo. Na szczęście mamy już coraz dłuższy dzień i coraz bliżej do tej naszej prawdziwej wiosny. Coraz częściej będzie można otwierać okna, wychodzić na dłuższe spacery, odwiedzić zapomniane przez zimę miejsca, poplanować wycieczki i wyjazdy. Będzie fajnie, tylko jeszcze troszeczkę cierpliwości i na pewno będzie fajnie...

poniedziałek, 15 lutego 2016

"Już nie niemowlaczek" kontra "prawie trzylatek"...

Jeszcze całkiem niedawno byłam zdania, że nie ma przeproś, bezdyskusyjnie, niemowlak jest o niebo mniej obsługowy od 2,5-latka. Niemowlaczek najpierw większość czasu przesypia, potem leży, potem siedzi, potem przemieszcza się nieporadnie, powoli. Nawet jak troszkę jęczy, to przecież w końcu zasypia i jest spokój... Najpierw pięć razy na dzień, potem cztery, trzy, dwa... Dni z Zosią w domu, to były wczasy. Wszystko powoli, z małą towarzyszką przy boku, spokojnie.
Dwu-, trzylatek wymaga zdecydowanie więcej uwagi. Trzeba mieć na niego oko non stop. Pomysłowość takiego szkraba przechodzi ludzkie pojęcie, miliard pomysłów na minutę... najróżniejszych, niekoniecznie mądrych. Ba, przeważnie strasznie głupich, ale co począć, trzeba włączyć funkcję oczu dookoła głowy i pilnować, pilnować, pilnować. Prócz tego u takiego dwulatka pojawia się nuda. Zwykłe dyndanie nad głową nie wystarcza, trzeba uruchomić szare komórki i wymyślać zabawy, atrakcje, rozrywki. Bo nudzący się dwulatek, to marudzący dwulatek, a to jest jeszcze gorsze niż marudzący niemowlak. Dodajmy do tego trajkotanie bez przerwy i mamy komplet. 

Ale z czasem niemowlaczek przestaje być niemowlaczkiem. W teorii zdarza się to po skończeniu przez niemowlaczka roczku, a w praktyce, gdy dziecko zaczyna chodzić, kojarzyć, kombinować. No i się zaczyna. Dzieciaczek wie już co do czego, potrafi domagać się tego, czego w tym momencie chce, nie uznaje odmowy. Gdy do tego ma w domu wzór do naśladowania w postaci starszego rodzeństwa, to mamy przechlapane. 
Zośka już jakiś czas temu zaczęła wymagać zdecydowanie więcej uwagi. Ba, zaczęła wymagać dużo, dużo więcej uwagi niż jej starszy brat. Zaczęła chodzić dużo wcześniej niż Fifi, podpatrywała jego i usiłowała naśladować. Nieporadnie więc wymagała ciągłego pilnowania. Uciekała, właziła wszędzie, wszędzie sięgała, wspinała się, grzebała. Była przy tym bardziej skoordynowana niż Fi na podobnym etapie więc patrzyłam optymistycznie w przyszłość, bo wiedziałam, że trzeba ten okres przeczekać. Ale to nie wszystko. Taki rozgarnięty "już nie niemowlaczek" zaczyna sterować naszym życiem bardziej, niż nam się to wydaje, jest zazdrosna, domaga się swego, a w dodatku przechodzi coś takiego, co śmiało mogę nazwać przedwczesnym buntem dwulatka. Nie można na nią nie zwracać uwagi, bo wymusza ją na nas krzykiem, nie uznaje sprzeciwu i nie toleruje wymagania czegokolwiek, na co nie ma ochoty. Nie ma mowy o negocjacjach, bo niby jak negocjować z dzieckiem, które jeszcze chwilę temu było niemowlakiem. Jesteśmy w kropce, bo żeby uzyskać chwilę spokoju, ciszy czy snu, musimy ustępować, a to się niejednokrotnie kłóci z naszymi zasadami.

Dwu-, trzylatek natomiast to już inna historia. Po pierwsze mówi, a to podstawa porozumienia. Można próbować się jakoś dogadać, choć z doświadczenia wiem, że nie zawsze to działa. Po drugie chodzi stabilnie, na własnych, pewnych nogach, nie trzeba patrzeć na każdy krok między meblami, nie trzeba uważać pod nogami, bo nawet potrącony się nie przewróci, z kanapy też raczej nie zleci sam z siebie, można zostawić w zasięgu jego nóżek taborecik czy krzesełko i mieć nadzieję, że nie skończy się to tragedią. Po trzecie, potrafi się czymś zająć i można mu wymyślić takie zajęcie, przy którym nie rozniesie całego mieszkania, gdy spuścimy go z oczy. Po czwarte, nie trzeba go targać na rękach czy w wózku, gdy chce się wyskoczyć po cukier do sklepu. Wystarczy ubrać i idziemy, w miarę szybko, w miarę sprawnie. Po piąte, chodzi do przedszkola, a to daje nam trochę odpoczynku od siebie i zatęsknienia. To potrzebne nawet matce i dziecku.

I można tak sobie pisać. Zalety, wady, to co fajne, co uciążliwe, co przyjemne, a z czym trzeba się mierzyć. I wszystko pięknie ładnie, "już nie niemowlaczek" kontra "prawie trzylatek", trochę w stronę jednego, za chwilkę w stronę drugiego, raz jest lepiej, raz gorzej, ale przecież i tak większość czasu mamy dwójkę na raz i wtedy te wszystkie moje przemyślenia można sobie wsadzić pod buty. Bo gdy dwójka takich ancymonków zbierze się do kupy, to zwyczajnie nie ma czasu na zastanawianie, trzeba zakasać rękawy i opiekować się, wychowywać, przytulać i kochać aż im wszystkie te okresy przejdą, miną, odejdą do wspomnień.

A prawda jest taka, że pisząc to niby zestawienie, zdałam sobie sprawę z tego, że każdy ten okres trzeba przetrwać, ale i każdy z tych okresów ma swoje dobre strony, za którymi będziemy tęsknić, gdy on przeminie. Ba, patrząc na Zosię, jaka jest malutka, trajkocząca, nieporadna, ja już tęsknię za okresem, gdy Fifi był takim bobasem, a oglądając zdjęcia sprzed roku, łezka mi się kręci za malutką, świeżo urodzoną Zosią. To daje do myślenia, każe zastanowić się, czy za tym okresem, który jest teraz też będziemy tęsknić. A, no będziemy więc się nim cieszmy. Bywa ciężko, bywa uciążliwie, ale prawda jest taka, że wtedy, prawie trzy lata temu, dwa lata temu czy rok temu też bywało nam ciężko, a teraz nie pamiętamy tego co nas męczyło, a tylko ocieramy łezkę w oku na wspomnienie tego co było fajne, słodkie, przyjemne.

Morał z tej historii jest taki, korzystajmy z tych chwil, bo one naprawdę szybko przemijają. Cieszmy się, angażujmy w zabawy, twórzmy z dziećmi piękne wspomnienia. Starajmy się wyciągać z tego wszystkiego jak najwięcej pozytywów, to naprawdę pomaga przetrwać gorsze momenty. Ja się tego uczę, coraz lepiej mi wychodzi i bardzo mi z tym dobrze.

piątek, 12 lutego 2016

Zosia i Filip 2016: 5/52, 6/52.

Jak już chyba kiedyś wspominałam, bycie rodzicem to ciągła sinusoida. Raz na górze, raz na dole, raz na wozie, raz pod wozem, raz lepiej, raz gorzej, raz w zdrowiu, raz w chorobie. Ostatnie tygodnie genialnie to obrazują. Biorąc pod uwagę, że był to początek roku, to chyba nie najlepiej nam wróży na resztę tygodni.

Tydzień 5. ...
... rozpoczęliśmy balem karnawałowym. Kolejne wzruszenia, podpatrywanie Filipa w przedszkolnym środowisku, integracja z innymi rodzicami i dziećmi, rozeznanie się, jak Zosia reaguje na inne dzieci. Reszta tygodnia raczej wesoła, bez chorób, może nie do końca wyspanie, ale przyjemnie i na luzie.


Aż nadszedł...

Tydzień 6...
... i gorączka najpierw u Filipa, na drugi dzień poprawa więc wycieczka do dziadków i powrót już z dwójką gorączkującą i przelewającą się przez ręce. Fifi zmęczony i niewyspany zaczął nam bredzić więc przestraszyliśmy się nie na żarty, ale zasnął i troszkę się uspokoiło. W nocy zaś Zosia dostała prawie 40 stopni gorączki. Śpi, ciężko oddycha, a ja czuwam całą noc. W niedzielę wizyta pani doktor, bo dzieciom nic się nie poprawia. Podobno nie jest źle, ale trzeba leczyć i kontrolować. Gdy już wydaje się, że zaczynamy powoli wszystko opanowywać, Zosi zaczyna się uaktywniać ostatnia czwóreczka. Biorąc pod uwagę, że jest osłabiona, ma jeszcze gorączkę więc pewnie i tak czuje się rozbita, reaguje na ten ząbek okropnie, a my cierpimy razem z nią.


 Tak więc tydzień 6 to tydzień bez przedszkola, bez wychodzenia, bez odwiedzin, bez zewnętrznych atrakcji, bez zbędnych internetów, bez spokojnego spania, bez ciszy, ale za to z dziećmi, z całodniową gonitwą, z głową pełną pomysłów, czasem z nerwem, ale też z ogromem troski, czułości, opieki i ciepła.

I tak nadal trwamy w zawieszeniu między zdrowiem a chorobą. Niby jest lepiej, ale strach się z domu wyłonić, żeby nie poprawić. 

wtorek, 9 lutego 2016

Zimowe pocieszaki czyli kilka kosmetycznych odkryć.

Zima jaka jest, każdy widzi. Raczej wiosna za oknem niż typowy luty. Na chwilkę jednak u nas zagościła. Nawet z motorkiem w tyłku latałam po sklepach w poszukiwaniu ciepłych spodni dla dzieciaków, bo bałam się czy mi nie poprzemarzają. M. wcześniej wychodził z domu nagrzewać samochód, żeby nam się dobrze podróżowało do dziadków, gdzie grzaliśmy się przy kominku i na podgrzewanej podłodze. Wtedy też musiałam wygrzebać z szafek kosmetyki bardziej zimowe. Taka osłoda w te trudne, mroźne dni. Nie wiem, czy jeszcze zimno powróci, ale dziś podzielę się z Wami tym, co mnie w tamte dni zachwyciło, może się jeszcze przyda.


BIODERMA Atoderm Preventive - kolejny z prezentowanych przeze mnie kosmetyków skierowanych głównie do dzieci, a używany również przez dorosłych. Bardzo fajny kremik do skóry suchej i bardzo suchej, z predyspozycjami do AZS, dla dzieci od pierwszego dnia życia. Jak dla mnie rewelacyjny krem na zimowe dni, gdy skóra jest przesuszona przez mrozy, ogrzewanie, suche powietrze. Ja używam go na noc, gdy po myciu twarzy skórę mam naciągniętą. Super działa też na ogorzałą buzię Zosi, albo wysuszoną, zaniedbaną twarz Szanownego Małżonka. Delikatny, łatwo się wchłania, pozostawia twarz aksamitną.

Ziołolek Krem Nagietkowy z witaminą E - krem gęsty, trochę tłusty, idealny właśnie na zimowe dni. Mimo swej konsystencji fajnie się wchłania i nie pozostawia tłustych śladów (wystarczy dosłownie chwilkę poczekać). Nadaje się pod makijaż, jest łagodny więc i na szybko zdarzyło mi się smarować nim buzię dzieciom. Nawilża, łagodzi podrażnienia, pozostawia skórę miękką i delikatną. 

SYIS Krem pod Oczy Professional - krem ma działać na zasinienia pod oczami, ma spłycać zmarszczki, regenerować i uelastyczniać i rzeczywiście to robi. Jest nieco gęsty, co dla mnie jest ważne, nie przepadam za mocno rzadkimi, wodnistymi kremami. Zostawia skórę mocno nawilżoną, gładką, ale i napiętą. Współgra z nakładanym makijażem. Do tego ma ładne opakowanie z wygodną pompką, co również dla mnie jest istotne.

NIVEA Invisible for Black and White - nigdy nie przepadałam za "psikanymi" antyperspirantami. Zwyczajnie były dla mnie niewygodne, zostawiały ślady, nie były skuteczne, za bardzo pachniały, miały za wielkie opakowania. Aż przy kasie w jednej z drogerii pani mnie namówiła na ten wynalazek. Przyznam szczerze, że nie wierzyłam w reklamę, ale się miło zawiodłam. Faktycznie nie brudzi ubrań, a szmyrgałam je po pachach we wszystkie strony. Mimo mojej wzmożonej potliwości z racji chorej tarczycy, znakomicie radzi sobie też z nieprzyjemnym zapachem. Zwyczajnie go nie czuć. Niestety z mokrymi plamami już sobie nie radzi, ale jestem w stanie to wybaczyć, bo zaskoczona i tak jestem niesamowicie. Na zimę sprawdza się super. W lecie zobaczymy, jak poradzi sobie w upałach.

Farmona Tutti Frutti Peeling do Ciała - a na koniec dnia coś dla zmysłów. Przyznam się, że jestem zakochana w tym zapachu i nawet, jakby kosmetyk był do niczego i tak bym go na siebie lała litrami. Jest boski i naprawdę poprawia humor po ciężkim dniu. Zostawia skórę mięciutką i pięknie pachnącą więc gdy w końcu opuścimy łazienkę i Małżonek może się delektować aromatami przez nas roztaczanymi. Cena niewielka więc nawet niezdecydowanych zachęcam do wypróbowania, bo według mnie warto.

A Wy jak radzicie sobie zimą? Macie jakieś sprawdzone sposoby na wysychającą skórę, czerwone nosy, czy kiepski humor wynikający z wiecznej ciemnicy? Chętnie wypróbuję coś nowego... podrzucajcie pomysły.

piątek, 5 lutego 2016

O matko..., jestem MATKĄ!!!

Gdy zostajemy rodzicami, wszystko wywraca się do góry nogami, nic już nie jest takie samo, musimy przeorganizować swoje życie, odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Na początku nic innego nie jest ważne. Jest tylko ta maleńka istotka, nic innego się nie liczy. Zapominamy o spaniu, o jedzeniu, o sprzątaniu czy pracy nawet nie myślimy. Gonią nas emocje, hormony, miłość...

Z czasem jednak do rodzicielskiej, macierzyńskiej sielanki zaczyna się wkradać codzienność. W opiekę nad dzieckiem trzeba również wpleść codzienne obowiązki żony, kobiety, człowieka. Znikają podrzucane przez rodzinę obiadki, znikają troskliwe telefony, mało tego, znika zrozumienie, że przecież my mamy małe dziecko. Wiele osób ma i dają sobie radę więc i my jakoś musimy. Powoli zaczynamy stawać na nogi, opanowywać sytuację dookoła, już nie jest dla nas niemożliwym ugotowanie obiadu z dzieckiem na rękach, już nie korzystamy do granic z drzemek dziecięcia, bo ono coraz mniej nam przeszkadza w naszych zajęciach. Z dzieckiem przyklejonym do siebie obskakujemy zakupy, znajomych, potem pracę. W pewniej chwili wszystko wydaje nam się możliwe. Może czasem organizm zaprotestuje, ale to chwilka. Dziwimy się, jak nie mając dzieci mogliśmy narzekać na brak czasu, ale i teraz znajdujemy odrobinę dla siebie. Na chwilkę uporządkowany świat znów wywraca się do góry nogami, bo na świecie pojawia się kolejna pociecha, ale mamy już doświadczenie, szybciej opanowujemy wszystko dookoła. Obowiązki domowe, dzieci, praca, hobby, rodzina, znajomi, mąż. To takie oczywiste. Nad niczym się nie zastanawiamy, po prostu robimy to, co do nas należy. Od rana do wieczora, od poniedziałku do niedzieli, codziennie... Wiele rzeczy robimy mechanicznie, bez zastanowienia, zapominamy po co, dla kogo... 

Jakiś czas temu siedziałam w domu z Zosią. Zosia jeszcze nie tak "pomocna" jak teraz więc korzystałam z nieobecności chłopców i wzięłam się za porządki. Zmieniam Filipkową pościel i nagle bach... Przypomniała mi się moja mama i jej coniedzielne zmiany pościeli. Przypomniał mi się dom rodzinny i te nasze wieczory właśnie z mamą. Mama miała swoje rytuały, dbała o nas, w domu zawsze było przytulnie i miło. Pamiętam to troszkę jak przez mgłę, bo z domu wyprowadziłam się już mając 15 lat, ale wracałam, zawsze, gdy było trochę wolnego, to wracałam i robi mi się na to wspomnienie ciepło na sercu. I znów bach... O matko!!! Jesteś MATKĄ!!! To ja teraz jestem w tym miejscu, gdzie była moja mama te x lat temu. Takie trochę WOW!!! Ja? Dwójka dzieci? Obowiązki? Rytuały? Ciepło, bezpieczeństwo? Mama? To takie niesamowite, a tak często w biegu zwyczajnie o tym zapominamy. Obowiązków jest tyle, że wykonujemy je nie zastanawiając się po co, a może czasem warto sobie przypomnieć. Może wtedy, gdy zdamy sobie sprawę z tego, jak ważna jest nasza rola, ta codzienna rutyna przestanie być taka szara. Stawiamy sobie wysokie cele, pracujemy, robimy karierę taką czy inną i wkurza nas to, że musimy prać, sprzątać, gotować... Tak w koło Macieju, codziennie to samo... Ale pomyślmy sobie troszkę przewrotnie, przecież bez tych czynności nic by nie działało jak trzeba... Bez nas nie działałoby jak trzeba... Przypomnijcie sobie własne dzieciństwo, własne mamy i pomyślcie ile dla Was zrobiły... Dużo, prawda? Jesteśmy im wdzięczne, wspominamy z rozrzewnieniem, pamiętamy smaki, zapachy dzieciństwa... Może kiedyś, jak dobrze pójdzie, Wasze dzieci będą tak o Was myślały... Warto się o to postarać? Pewnie, że warto.


Zmęczenie każdego czasem dopada, rutyna wkrada się w życie nie tylko tych dzieciatych, każdy ma czasem dość, ale warto od czasu do czasu przypomnieć sobie naszą motywację. Ja sobie przypominam ją codziennie wieczorem, gdy układam do snu moja dwójkę rozrabiaków. Każde domaga się mamy, każde chce mieć swój czas, trzeba je utulić, wycałować, uśpić. Przypominam sobie każdego poranka, gdy po kolei szykuję śniadanka, ubieram, zbieram. Gdy zmieniam Filipkowi pościel, bo po raz kolejny zdarzył mu się wypadek. Gdy wtula się, bo jest mu źle, a jest już na tyle duży, że wie, gdzie szukać pocieszenia. Gdy Zosia po raz kolejny człapie przez mieszkanie ciągnąc poduszkę do karmienia, a ja już mam dość, bo wydaje mi się, że trochę przesadza. Gdy wspina się na blat kuchenny, bo nie chce już tylko przyglądać się z podłogi, co robię..., ona chce pomagać. To są takie chwile, gdy za każdym razem zdarza mi się wielkie WOW... O Matko, jestem MATKĄ!!! A to są moje dzieci i wszystko co robię, robię dla nich... Czasem się opędzam, czasem zwalam coś na męża, bo zwyczajnie mi się nie chce albo nie mogę się ze wszystkim wyrobić, czasem się wkurzam, ale dbanie o rodzinę, to jest coś co nigdy mi się nie znudzi... 

A jak to jest u Was? Walnie was czasem w głowę taka myśl, że to Wy, te dziewczyny, które jeszcze niedawno chodziły do szkoły, bawiły się na imprezach, nie musiały się zbytnio przejmować obowiązkami, że to Wy teraz musicie być odpowiedzialne, że jesteście matkami, żonami? Że jest dziecko, czasem dwoje, a czasem więcej...? Że to jest Wasza rodzina? To takie nieprawdopodobne, prawda?

środa, 3 lutego 2016

Pokoje życzliwości - przekaż 1% podatku...

Powoli zbliża się termin rocznego rozliczenia podatku. Mamy możliwość zdecydować co zrobimy z 1% naszego podatku, do kogo trafi, komu się przyda, komu pomoże. Dla nas może to być niewiele, nawet tego nie zauważymy, i tak przecież musimy oddać tą kwotę, a dla kogoś to bardzo wiele. My mamy już wybraną organizację, której od kilku lat przekazujemy nasz procent, ale nasze serce zawsze jest rozdarte, za każdym razem, gdy mamy podjąć decyzję, okazuje się, że chętnie rozdalibyśmy przynajmniej jeszcze kilka takich jednych procentów. Dlatego dziś chciałabym Wam przedstawić jedną z nich. Przynajmniej tyle mogę zrobić.

Pokoje życzliwości


15 metrów kwadratowych – wstęp tylko dla dzieci. Przytulne sofy, specjalna kolorowa ściana z okrągłymi półkami i dywan w szachownicę. Tak właśnie wyglądają Pokoje Życzliwości. To świetlice, w których mali pacjenci będą mogli na chwilę zapomnieć o chorobie, rozłące z rodzicami i szarym szpitalnym życiu.
W świeżo wyremontowanym pomieszczeniu mogą one korzystać ze sprzętu komputerowego, telewizyjnego, gier edukacyjnych oraz przyborów szkolnych  - bardzo dokładnie dobranych. Profesjonalny personel dba o bezpieczeństwo i prawidłowy przebieg każdej aktywności dzieciaków. Pokój składa się z czterech stref: artystycznej, zabawy, edukacji i czytelni. Projekt realizujemy przy współpracy z przedstawicielami psychologów dziecięcych, pediatrów, projektantów wnętrz oraz pedagogów. Koszt stworzenia jednego pokoju to 25.000 zł i są to środki w całości przeznaczane na remont i wyposażenie.

Co chcemy zrobić? 
W ramach projektu planujemy wyposażyć w ten sposób szpitalne świetlice w każdym mieście powiatowym w Polsce. W wyniku dotychczascowej pracy wyłoniliśmy 41  najbardziej potrzebujących placówek, które potwierdziły chęć współpracy z nami i wyznaczyło powierzchnię pod Pokój Życzliwości.


Jak mogę pomóc? 
To naprawdę proste! Możesz dołożyć swoją cegiełkę do budowy kolejnego Pokoju Życzliwości wpłacając dowolną kwotę na nasz cel. Pamiętaj, że każda złotówka to szansa na kolejny wesoły i kolorowy pokój w kolejnym szarym, smutnym szpitalu.
Na stworzenie jednego Pokoju Życzliwości wystarczy jednie 900 rozliczonych PIT-ów, z których 1% podatku przekazany zostanie na Stowarzyszenie Pozytywne.com. Dokładnie tyle potrzebujemy, by zapewnić dzieciom w szpitalach weselszy pobyt, trochę szczęścia w szarych ścianach szpitali. Oddając swój 1% podatku możesz odmienić oddział dziecięcy w szpitalu w Twoim mieście. Możesz rozliczyć PIT używając naszego programu do rozliczeń lub dopisać w swoim rozliczeniu KRS 0000280273.
Na projektem Pokoje Życzliwości pracują wolontariusze Stowarzyszenia Pozytywne.com. Wielu entuzjastów i ludzi dobrego serca codziennie aktywnie poszukuje sponsorów, darczyńców, by wybudować kolejne Pokoje Życzliwości. Kwoty przekazywane przez ludzi z 1% podatku, to na razie kropka w morzu potrzeb. Dlatego członkowie Stowarzyszenia stale aktywnie działają, by zwiększać świadomość ludzi o możliwości przekazywania 1% podatku na rzecz organizacji NGO i informują w jaki sposób wesprzeć powstawanie kolejnych Pokoi Życzliwości.


Pokój Życzliwości to zabudowana lub odświeżona według autorskiego projektu świetlica na oddziale dziecięcym. Pokoje wyposażone są w sprzęt audiowizualny, zabawki, gry edukacyjne i biblioteczkę z książkami. Samą ideą projektu jest dodać otuchy i kolorów w życiu najmłodszych pacjentów szpitali w Polsce. Chodzi o to, żeby mali pacjenci szpitali w czasie leczenie mieli miejsce, które choć odrobinę przypomni im dom. W „Pokojach Życzliwości” dotknięte chorobą dzieci znajdą dla siebie przyjazną przestrzeń do zabawy oraz nauki. 
Do tej pory projekt zrealizowany został w pięciu świetlicach szpitalnych: w Żorach, Oławie, Rzeszowie oraz dwóch we Wrocławiu. Jednak kolejne 40 placówek z całej Polski wciąż czeka na swoją kolej. W ramach postanowień noworocznych na 2016 naszym celem jest otworzenie ośmiu takich pokoi dla dzieci.

Myślę, że warto zapoznać się z akcją, poczytać, pomyśleć. Jeśli nadal nie wiecie co wpisać w odpowiedniej rubryce proszę bardzo: KRS 0000280273. 


poniedziałek, 1 lutego 2016

Idealna impreza dla rodziny... ?

Ostatnio, jak pewnie wiecie, maiłam znów przyjemność organizować imprezę roczkową. To już druga moja taka a trzecia urodzinowa w ogóle. W swoim dorobku mam jeszcze dwa razy chrzciny i w większości swoje własne wesele. Imprezy dla przyjaciół się nie liczą, bo jak wiadomo, znajomi są bardziej wyrozumiali od rodziny, nie dość, że nie skrytykują, a jeszcze, jak trzeba, to pomogą. I właśnie z powodu tej krytyki do tej pory broniłam się przed urządzaniem rodzinnych świąt, urodzin czy rocznic, ale gdy przyszedł czas na dzieci, trzeba było wziąć się w garść i coś wymyślić.

Nauczona doświadczeniem z wesela, obiecałam sobie, że nie będę się przejmowała opinią innych, że będzie co ma być, a jak komuś coś nie pasuje to jego sprawa. Ale łatwo się mówi, gorzej zrobić. Przyszedł czas na chrzciny Filipa i zaczęły się schody. Jedni się zastanawiają, inni potwierdzają, a nie przyjeżdżają, za zimno, za ciemno, za długo, stresująco, za dużo jedzenia, za mało powietrza, za dużo schodów.... Mogłabym tak wymieniać do wieczora, ale zacisnęłam pięści, zapomniałam, było super. Zapamiętam na przyszłość, wyciągnę wnioski, będę wiedziała, gdzie nie popełniać błędów w końcu w każdej krytyce jest zawarta jakaś mądrość.

Przyszła więc kolej na pierwsze urodziny Filipa. Tym razem, żeby było kameralniej organizujemy w domu. Ja już w ciąży, jeszcze nikt o tym nie wie, ale mój organizm owszem. Jest mi niedobrze, szaleję, płaczę z byle powodu, do tego mam na siebie uważać, bo coś tam niepokojącego się dzieje. Żarcie zamawiamy w hotelu, żebym nie musiała stać przy garach. I znów zaczyna się litania. Jedni nie przyjeżdżają, inni się obrażają, za mało miejsca, za dużo jedzenia, zamawiane, a nie robione w domu, chaos, anarchia i gorąco. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że z racji swojego stanu za bardzo wszystko przeżywałam. Dla mnie było super, miło i wzruszająco aczkolwiek wylazła wrażliwość ciężarnej i przyznam szczerze, po zakończonej imprezie odetchnęłam z ulgą. Kolejna nauczka na przyszłość, do wszystkiego podchodzić bardziej na luzie.

Drugie urodziny Filipa. Znów w domu. Ma być na luzie. Nie rozstawiamy stołów, nie zamawiamy obiadów, jest tort, ciasta, kawa i herbata. I znów za mało miejsca, chaos i anarchia. Trochę się tym przejmuję, bo poważnych ludzi naraziłam na siedzenie na podłodze, ale szybko mi przechodzi... Wiem, że im to nie przeszkadza, bo każdy wie, jak to jest z dziećmi, ale... Za chwilę chrzciny Zosi i już tylko to mi chodzi po głowie.

Chrzciny Zofii. O jejusiu!!! Upał jakich mało, trzeba kombinować, jak się przemykać z dziećmi między klimatyzowanymi pomieszczeniami i nie stracić przy okazji przytomności, nerwy puszczają, akrobacje z chrzestnymi. I tym razem za mało jedzenia, za krótko, za dużo miejsca, za dużo ludzi, fotograf nie taki, klimatyzacja za bardzo działa, potem wszyscy poprzeziębiani. A ja? Ja ledwo zipię, mam szopę na głowie, oczy mi latają na wszystkie strony, przejmuję się, ale tylko chwilkę. Potem jestem z siebie dumna, że się udało, że wszystko zorganizowaliśmy jak najlepiej tylko potrafiliśmy, że wszyscy, na których nam zależało się zjawili.  Mała księżniczka była zadowolona, zniosła wszystko z godnością, prezentów się nadostawała, a co najważniejsze, została ochrzczona tak, jak jak tego chcieliśmy. Mam już takie doświadczenie, że mogę organizować następne chrzciny ;)


No i w końcu roczek Zosieńki... Tym razem totalny luz, totalny spontan, totalna radość... Jak zwykle, chaos, anarchia, mało miejsca, ale to nic... Mega wzruszenie, cała rodzina, sto lat, dmuchnie świeczek i wiele, wiele radości dla dzieci... Nie powiem, przejmowałam się, ale taka już jestem, zawsze chcę, żeby wszyscy byli zadowoleni, żeby wszystkim się podobało. Czasem to chcenie psuje mi trochę przyjemność z uroczystości, ale powoli się uczę i wydaje mi się, że jestem pojętnym uczniem. Gdy przyjdzie czas na dziecięce wesela będę miała taką praktykę, że jak zacznę się wtrącać, to będą mnie mieli dość... Oczywiście żartuję.


A jak zorganizować idealną imprezę dla rodziny?
Ja tego nie wiem, ale wiem, co zrobić, żeby nam się podobało. Trzeba się pogodzić z faktem, że wszystkim się nie dogodzi. Trzeba czasem zacisnąć zęby i nie przejmować się krytyką, bo jak ktoś idzie już z nastawieniem krytycznym, to niczego innego się po nim spodziewać nie możemy. Uśmiech dzieci, dobry humor ciotek, duma w oczach dziadków... Dla tego wszystkiego można czasem się wysilić, można pozwolić sobie wejść na głowę, można posłuchać czasem, że coś nie wyszło idealnie... Za x lat naszym dzieciom pozostaną fotografie z tych dni i nie będzie na nich widać tego, co było nie tak... Będą na nich same uśmiechnięte ryjki... No może i czasem mama z szopą na głowie albo rozjechany borsuk na torcie, ale przynajmniej będzie się z czego pośmiać...

PS. 
Teraz, z perspektywy czasu patrząc, mam za sobą najlepsze wesele na jakim byłam, najpiękniejsze chrzciny razy dwa i najbardziej wzruszające, rodzinne urodziny razy trzy...  Było warto się troszkę postarać, bo miny dzieciaków na zdjęciach mówią same za siebie...
I może kiedyś odważę się urządzić świąteczny obiad dla rodziny.
Jak na razie, w maju czekają mnie moje pierwsze w życiu trzecie urodziny dziecka. Mam już pomysł, ale potrzebuję jeszcze konsultacji rodzinnych. Marzy mi się luz...

A jak tam u Was z rodzinnymi spotkaniami? Organizujecie coś czy zostawiacie organizację komuś innemu?