poniedziałek, 31 października 2016

Recycling dla najmłodszych czyli drugie życie plastikowej butelki - dziecko na warsztat.

Miesiąc minął jak z bicza strzelił i już czas na kolejne warsztaty. I tym razem zaangażowałam w to całą rodzinę łącznie z naszym Szanownym Tatusiem. Ale tym razem nie zostawiliśmy wszystkiego na ostatnią chwilę licząc, że nic nam nie wypadnie, bo jak wiadomo różne figle płata nam los... Choroby, praca, zaganianie i tym razem nas nie oszczędzały, ale jakoś daliśmy radę i dobrze się bawić i wszystko udokumentować. 
Zapraszam zatem na warsztaty numer dwa w tej edycji Dziecka na Warsztat.
Tym razem tematem przewodnim jest plastik.

Jak już poprzednio pisałam, nie jest łatwo znaleźć zajęcie twórcze dla dwójki małych dzieci z taką właśnie dziwną różnicą wieku. Nie jest też łatwo utrzymać ich dłużej przy jednym zajęciu, zaciekawić i skłonić do działań. Ale wiek ten ma też swoje niewątpliwe plusy jakimi jest ciekawość wszystkiego i próbowanie wszystkiego. Dzięki temu efekt warsztatów niejednokrotnie zaskakuje nas samych, którzy je wymyślili.

Tym razem oprócz dziecka na warsztat poszła plastikowa butelka i to, do czego może się przydać. Oto kilka naszych propozycji...

1. Zakrętkowy wąż.
Zakrętek u nas dostatek, bo od jakiegoś czasu każdą zbieram, magazynuję i jak przychodzi potrzeba, przekazujemy na szczytne cele. Ostatnio dwa pudła pojechały pomagać jednej potrzebującej dziewczynce, ale co nie co zostało i z tego właśnie postanowiliśmy zrobić węże.

Potrzebne są:
  • zakrętki od plastikowych butelek - im więcej tym lepiej,
  • tata z wkrętarką i wiertłem do wywiercenia otworów,
  • sznurek lniany,
  • plastikowe igły do zszywania swetrów,
  • zatyczki z dziubkiem,
  • marker.

Zatrudniamy tatę do wiercenia dziurek w zakrętkach. Moje dzieciaki nie mogą sobie oczywiście odpuścić asystowania, od urodzenia fascynuje je wszystko co związane z remontami, wierceniami, mieszaniami i buczeniami.
Potem przewlekamy sznurek przez igły, najlepiej te plastikowe (akurat tematycznie), do swetrów, bo mają duże oczka i nie są ostre, a co za tym idzie są bezpieczne dla dzieci. Oczywiście pod naszym nadzorem. Nawet nie przypuszczałam, ze nawet Zosia, niespełna dwulatka, tak zaangażuje się w nawlekanie zakrętek i w formowanie węża. Na wyścigi, które więcej, które zrobi dłuższego węża, tata musiał dostarczać świeżo wierconych elementów, bo dzieciaki nie chciały skończyć. Zabawa przednia, a do tego ćwiczy skupienie i małe rączki. Jak dla mnie super pomysł na zajęcie dzieciaków na nawet dłuższą chwilkę.

Na koniec, żeby uwieńczyć dzieła, można domontować zatyczki z dziubkiem, które będą nam robiły za mordkę węża i domalować im oczki i buźki. Moje dzieciaki miały z tego wiele radości. Cieszyły się niesamowicie, że same, własnymi łapkami stworzyły takie stwory. Na drugi dzień chciały je zabrać do przedszkola, żeby się pochwalić.


2. Butelkowe gwiazdki.
Zakrętki poszły teraz czas na butelki... A raczej denka od butelek... Te takie z fajnymi wzorkami a'la gwiazdki. Aż się proszą, żeby zrobić z nich właśnie gwiazdki albo śnieżynki. Wiem, wiem, do zimy jeszcze chwilka, do Świąt jeszcze momencik, ale jakoś tak wczesne wieczory i zamknięcie z cherlawymi dzieciakami w domu wprawiły mnie w nastrój.

Potrzebne:
  • denka od butelek,
  • tata do obcięcia,
  • klej brokatowy, szybko wysychający (lub inne mazaje)
 
Chyba dużo nie trzeba tłumaczyć. Obcięte denka dajemy dzieciom, podpowiadamy co robić i działamy. Każde na swój sposób. Mama staranne śnieżynki, Fifi kolorowe paćki, a Zosia paćki gdzie popadnie. Grunt, że wszyscy się dobrze bawią. Nawet Tata wyszarpał jedną i sam ozdobił. Ja wybrałam akurat klej brokatowy, bo idealnie nadaje się dla takich maluchów, ale Filip już spokojnie mógłby zdobić sypanym brokatem. Niestety, już widziałam oczami wyobraźni, jak wyglądałby nasz salon, jakby do sypania dorwała się Zosia.

Efekt? Myślę, że ciekawy. Teraz tylko poczekać półtorej miesiąca, nawlec wstążeczkę i mamy gotowe śnieżynki na choinkę.


3. Butelkowe pucharki.
To zostały nam dziubki od butelek. Można z nich zrobić lejki, ale można też doniczki, pucharki, pojemniczki na cukierki lub drobiazgi. Wystarczy tylko odrobina wyobraźni, a tej dzieciom nie brakuje i voila.

Potrzebne będą:
  • dziubki od butelek,
  • płyty CD
  • klej i tata do sklejenia,
  • plastelina, 
  • naklejki,
  • taśma brokatowa,
  • inne ozdobniki,

Dziubki stawiamy na płycie i sklejamy. Powstały pucharek dajemy dzieciom i znów liczymy na ich pomysłowość. Ja początkowo chciałam pomalować pucharki sprayem i dopiero dać je dzieciom, ale żaden z przyniesionych do domu sprayów się nie nadawał. Ten, który ładnie krył plastik i szybko schnął, był śmierdzący, toksyczny i ogółem nie nadający się dla dzieci. Im bardziej ekologiczny i nieszkodliwy, tym bardziej spływał, ciapał i nic z tego nie wychodziło. Pozostawiłam więc "łyse" butelki i też wyszło świetnie.
My z Zosią, wspólnymi siłami ozdobiłyśmy plasteliną podstawkę pucharka. Zosia wybierała kolorki, kładła, a ja dociskałam i rozsmarowywałam. Fifi na podstawce stworzył plastelinowe góry i na to poprzylepiał taśmę brokatową. Czarkę pucharka pooblepialiśmy wszystkim co nam wpadło pod ręce i na co pozwalała nam fantazja.
Myślę, że efekt jest niesamowity. Kolorowe, radosne, fajnie wyglądające "kieliszeczki" ozdobią każde wnętrze, w którym są dzieci. A i na prezent dla babci będą idealne.

W planach mieliśmy jeszcze użycie dużych, 3- i 5-litrowych butelek, ale tak jak Wam pisałam na początku, los płata figle, choroby przychodzą, obowiązki wzywają, humory czasem nie dopisują... Ale jak mówią, co się odwlecze... Także pomysł w głowie jest i teraz czeka na realizację. Dziecko na warsztat Namaluj mi Latorośle Borsuczkowo Schwytane chwile I&K w domowym zaciszu Jake, jeże nici i inne takie Animart - animacje z twojej bajki Tymoszko Dzwoneczkowa Karolowa mama Co robi Robcio Dzika Jabłoń Gugusiowo Cały świat Karli Elena po polsku Sopelkowo Igranie z Tosią Świat Tomskiego Ina i Sewa On ona i dzieciaki Czytoczary Kreatywnie z dzieciakami Kreatywna dżungla Mama Aga sztuka i dzieciaki Więc bawmy się My home and heart Myshowelove Słowo mamy Kusiatka Zakręcony Belfer Kreatywna mama Kreatywnym Okiem Pomysłowe Smyki Kreatywnie w domu Kinderki Worldschool Explorers Nasza szkoła domowa Jej cały świat Nasza przygoda DIY

sobota, 29 października 2016

Jeszcze bardziej jesiennie czyli gdzie jest sens zmiany czasu...

Dziś jest ten dzień, gdy podobno zmieniamy czas i podobno jutro mamy dłużej spać... Powiem Wam, że odkąd jestem w stanie sama w miarę logicznie rozumować, wydawało mi się to jedną z większych bzdur, jakie słyszałam. Czyli jak? Jutro jakimś cudem mój organizm wyczuje, że zegarki się cofnęły i pośpi dłużej? Albo czy moje dzieci jutro wyczują, że tak naprawdę nie jest siódma tylko na nowy czas jest szósta i czy pośpią do tej nowej siódmej? Śmiem w to wątpić. Więc skoro tak, skoro i tak wszyscy zwleczemy się tą godzinę wcześniej, to co nam to da? W zasadzie możemy w poniedziałek dzieciarnię wcześniej odprowadzić do przedszkola, w końcu czynne jest od siódmej więc czemu nie? Możemy wcześniej wybrać się do pracy, zacząć wcześniej, przecież to same korzyści... Ale potem przychodzi popołudnie i jakoś średnio możemy godzinę wcześniej skończyć pracę, a co za tym idzie nie możemy wcześniej odebrać dzieci z przedszkola. A nawet gdybyśmy mogli, to dzieci mają swoje zajęcia do 15 i nie możemy ich z nich zabierać. Co z tego wynika. Dzięki zmianie czasu nie zyskujemy godziny snu, zyskujemy albo godzinę nie robienia niczego (ale to się kłóci z moją naturą i z naturą dzieci), albo godzinę więcej pracy (niby plus), a dzieciaki godzinę dłużej w przedszkolu (a nie oszukujmy się, te godziny poranne w przybytku nie są za bardzo rozwijające). To gdzie te korzyści?
Poza tym, ja akurat lubię wstawać, jak jest ciemno i czekać aż się zrobi dzień więc takie tłumaczenie też do mnie nie przemawia. 


To jedno... A drugie to popołudnia. 
Kiedyś bawiło mnie, że wracam ze szkoły czy z pracy jak było już ciemno. Wracałam do domu, zaszywałam się w fotelu z robótką, książką, herbatą... W weekend można było wcześniej umówić się ze znajomymi, bo jak już ciemno, to czemu nie... A teraz? Teraz są dzieci. Wracają z przedszkola o 15, a o 16 jest już ciemna noc... Niby godzina różnicy wielkiej nie robi, ale jednak... Popołudnia się dłużą, zaburza się poczucie czasu, wyjść ciężko, człowiek senny... Trzeba się nakombinować i nawymyślać, żeby dzieci się nie nudziły... Powiecie, że gdyby było jasno, to też ruszyć się ciężko w taką pogodę? Może, ale ciapanie, zimno, a do tego ciemno, to podwójna demotywacja.

To dwa, a jest jeszcze trzecie... Wieczory.
Moje dzieciaki są już na tyle duże, ze jakoś dotrwają i położą się tą godzinę później. Bo, gdy teraz jest 20 czyli pora, o której idą się kąpać, to jutro będzie 19... Trzeba będzie poczekać do nowej 20... Ale pamiętam ile problemu było z bobasami, które swój rytm mają jasno wyznaczony i taka godzina staje się dla nich dramatem. Ale dobrze... Dzieci dotrwają do 20, zasną pewnie łatwiej, my będziemy mieli spokój wieczorem, spać pójdziemy o nowej 24, tak jak zwykle chodzimy choć według starego czasu byłaby już 1 czyli, idąc dalej, o godzinę później niż dziś. A o której wstaniemy? Normalnie na stary czas, o 7, choć na nowy godzinę wcześniej, bo o 6 ... 

Czyli... 
Przeliczając sobie to wszystko, jak wół wychodzi, że zamiast spać dłużej, jak to wszyscy reklamują pośpimy o godzinę krócej. W sumie moglibyśmy się pobyczyć w wyrku przez ten zyskany czas, ale dzieci... Nic z tego. Dodatkowo, gdy nie lubimy rano się nudzić, gdy zaczynamy dzień z przytupem, to popracujemy dłużej, dzieciaki posiedzą dłużej w przedszkolu, a popołudniem dłużej popalimy światło usiłując zająć czymś dzieci, które z nudów w domu będą nam wchodziły na głowy. I tak do wiosny, a wtedy kolejny kłopot... Tylko w drugą stronę.
Gdzie tu sens, gdzie logika?

środa, 19 października 2016

Życie jak w Madrycie czyli wystarczy zostać blogerem by życie stało się bajką...

Gdy zaczynałam pisać bloga, miał to być mój pamiętnik, moje miejsce, w którym będę mogła się wyżalić, wypłakać, wygadać, ale i pochwalić, pocieszyć, podzielić z kimś nieznanym swoimi sukcesami i szczęściami. Pisałam wieczorami albo jak Fifi spał. Na początku w tajemnicy nawet przed mężem. Z czasem pojawiało się tutaj coraz więcej czytelników, coraz więcej odzewów miałam po każdym poście. Komentarze, lepsze, gorsze, ale zawsze cenne, maile, wiadomości. Zaczęło mnie to coraz bardziej wciągać. Poznałam ciekawych ludzi, nabrałam innej perspektywy na macierzyństwo, rodzicielstwo, na kobiecość i na życie w ogóle. Wciągnęłam się w akcje charytatywne, w spotkania, w różnego rodzaju działalności. I tak toczyło się moje podwójne życie do czasu, aż się wydało...

Specjalnie piszę, że podwójne, bo choć one się ze sobą ściśle wiążą, choć w zasadzie są jednym, to nie wszystko, co pojawia się na blogu, na Facebooku czy na Instagramie, to cała prawda o nas, o naszej rodzinie, o mnie. Jesteśmy normalnymi ludźmi, normalną rodziną, mamy swoje wzloty i upadki, mamy swoje kłopoty, nie bujamy w obłokach od rana do wieczora. Podobnie, jak większość z Was, umieszczam tutaj treści i zdjęcia przeze mnie wyselekcjonowane, czasem coś wyolbrzymię, czasem przemilczę, czasem przestaję się odzywać, żeby nie marudzić, bo wcale nie jest mi do śmiechu. Od czasu, gdy wiadomość o blogu rozeszła się po znajomych a potem po rodzinie, staram się nie poruszać tematów, które dotyczą kogoś z osób postronnych, kogoś, kto by tego nie chciał lub mógłby poczuć się urażony. Czasem jest mi z tym ciężko, bo nie mogę się pożalić, że jest mi źle. Nie raz przesładzam niektóre opowieści, innym razem dramatyzuję. Na tym to polega. Blog to w dużej mierze moje życie, ale też odrobina zabawy, fantazji, ubarwienia...


Od jakiegoś czasu spotykam się z sytuacjami, że ktoś uważa, że wie o mnie lub o mojej rodzinie wszystko, bo coś wyczytał na blogu. Nie pofatyguje się porozmawiać ze mną, dopytać, podpytać, bo opiera swoją wiedzę na tym ułameczku, który tutaj ujawniam. Ja się bardzo cieszę, gdy ktoś zaniepokojony pyta mnie o zdrowie dzieci albo jak nam idzie budowa/nie budowa domu, to miłe, gdy ktoś zadzwoni i powie "słuchaj, czytałam na blogu, że macie takie lub inne problemy, co tam się dzieje, opowiedz dokładniej, bo się martwię" lub "ooo, udało wam się załatwić kolejną formalność, fajnie, cieszę się, to co wam jeszcze zostało?". Ale gdy ktoś powtarza dalej wiadomości wyczytane tutaj dopowiadając sobie swoje domysły, to już nie jest fajne. 

Już od jakiegoś czasu Szanowny się śmieje, że jak patrzy na moje zdjęcia to nie poznaje swojego mieszkania, swoich dzieci i swojej rodziny. Ale tak właśnie jest. W wirtualnej rzeczywistości trochę kreujemy samych siebie na kogoś kim nie do końca jesteśmy. I nie mam na myśli tylko blogerów, mam na myśli każdego, kto korzysta z portali społecznościowych. Bo pomyślcie sami, lubicie wrzucać na Facebooka swoje zdjęcia z gilem do pasa, niewyspanych czy skacowanych? Ilu ludzi chwali się w internecie tym, że coś mu nie idzie, że coś mu się nie układa lub że jest nieszczęśliwy. Zazwyczaj takie sytuacje przemilczamy, a z chęcią pokazujemy zdjęcia z wakacji. Podobnie jest z blogiem. To ułamek tego, co się u nas dzieje. Czasem ten fajny, od czasu do czasu mniej, ale tylko ułamek. Na tej podstawie nie ustalicie mojego planu dnia czy zarobków, nie dowiecie się też za dużo o innych, dalszych członkach mojej rodziny, nie napiszę wam w tajemnicy kogo lubię a kogo nie.

Tutaj dowiecie się jak fajnie spędzić czas z dzieciakami, pochwalę się wam nową fryzurą, czasem czymś fajnym, co udało mi się upolować na zakupach. Opowiem wam o ciekawych miejscach, które odwiedziliśmy, podpowiem jak poradzić sobie z jakimś problemem, z którym i my daliśmy radę. Czasem będzie refleksyjnie, czasem będzie się pojawiał śmiech przez zaciśnięte usta, czasem sarkazm i ironia, bo nie zawsze jest różowo. I choć bardzo mnie czasem korci, nie wyżalę się na nikogo, kto mnie niesprawiedliwie traktuje, nie będę się nad sobą użalała. Swoje, nawet największe problemy zachowam dla siebie... A gdy już nie będę dawała rady, po prostu przestanę pisać...

A teraz? Teraz piszę, bo lubię. Moje internetowe życie przeplata się z tym w realu. Wiele znajomości zawartych za pośrednictwem sieci przeniosłam do codzienności. Poznałam ludzi o podobnych zainteresowaniach, razem tworzymy ciekawe rzeczy, projekty, pomagamy, działamy. Nie opieramy swoich znajomości jedynie na tym, co piszemy na portalach społecznościowych. Rozmawiamy ze sobą... Bo rozmowa to podstawa... A blogowanie uczy optymizmu...

środa, 12 października 2016

Przyjemne z pożytecznym czyli domek, który bawi i uczy...

Zabawki Dumel towarzyszą nam niemal od samego początku. Gdy zostałam poproszona o wymienienie tych, które znamy i mamy, to troszkę się zakręciłam, bo okazało się, że jest tego całkiem sporo. Z racji tego, że Zosia świetnie bawi się zabawkami, które kupione były dla Filipa i, że sam Filip z pojawieniem się towarzyszki do zabaw zaczął je od nowa odkrywać, to my przestaliśmy rozglądać się po sklepach za coraz to nowymi atrakcjami. Nie spodziewałam się, że czymś jeszcze ta firma jest w stanie nas zaskoczyć. Do czasu...

Do czasu, gdy do naszych drzwi zapukał kurier i przyniósł Odkrywczy Domek...


Powiem Wam, że sama byłam nim zaskoczona i zachwycona. Domek już samym wyglądem przyciąga. Kolorowy, ale nie jaskrawy, ciekawy, z mnóstwem szczegółów, których chyba jeszcze wszystkich nie odkryliśmy mimo intensywnego testowania przez ponad miesiąc. Do każdego ze szczegółów przypisany jest jakiś dźwięk, a po przełączeniu na inny tryb, również wierszyk. Wszystko adekwatne oczywiście do pomieszczenia w jakim się znajduje.


Mamy więc podwórko z psią budą, drzewkiem, i jeżdżącym wkoło niego samochodem. Mamy drzwi wejściowe z dzwonkiem, za którymi znajduje się kuchnia z pralką, kuchenką, lodówką i telefonem. Na górze podziwiać możemy łazienkę z wanną i toaletą oraz sypianię z łóżeczkiem i potrzebnym wyposażeniem. A z dachu zerka na wszystko wystający z komina szop i, w zależności, co sobie postanowimy, słoneczko lub księżyc. Wszystkie te elementy, jak już wspominałam wcześniej, mają do siebie przypisaną melodyjkę, a po przełączeniu na odpowiedni tryb, edukacyjny wierszyk.


"Najpierw zobacz kto za drzwiami... Ktoś do ciebie czy do mamy..." - słyszymy po otwarciu drzwi.
"Ten telefon czasem dzwoni więc słuchawkę weź do dłoni... Gdy się dzieje sprawa zła, wciśnij jeden, jeden, dwa..." - informuje nas wierszyk po naciśnięciu na telefon.

Domek przeznaczony jest dla dzieci powyżej 12 miesiąca życia dlatego z założenia miał być dla Zosi, ale... Ale tak naprawdę domek jest dla wszystkich dzieci. Świetnie bawi się nim Zosia, ale i Filip zakochał się w nim od pierwszego wiejrzenia. Przez pierwsze dwa tygodnie męczył mnie strasznie, że chce go zabrać do przedszkola, bo on koniecznie musi pokazać taką super zabawkę dzieciom. Teraz nie męczy, ale nie dlatego, że mu się znudził, ale dlatego, że konsekwentnie odmawiałam i zrezygnował. Tak naprawdę, domek im się nie nudzi wcale. Jest jedną z nielicznych zabawek, którą potrafią bawić się dłużej niż kilka minut, i co bardzo istotne, o dziwo bawią się nim razem i się o niego nie biją. Na początku oglądały, naciskały, testowały wszystkie funkcje, Fi powtarzał wierszyki. Teraz zaczyna się bardziej kreatywna zabawa. Zaczynają odgrywać scenki w domku, parkują swoje resoraczki, zakwaterowują tam swoje zabawki i nie ma możliwości by domek zniknął z centralnego punktu w naszym salonie.


Powiem tak, nie wierzyłam, że na świecie istnieje coś, co tak potrafi zająć moje dzieci i nie wierzyłam, że jeszcze jakaś zabawka tak pozytywnie mnie zaskoczy. Faktem jest, że zabawki Dumel są trwałe, ciekawe i przetrwają niejedno, wiem to z doświadczenia. Ale wydawało mi się, że już wszystko przerobiliśmy. A tu taka niespodzianka. Cieszę się, że domek do nas trafił i podejrzewam, że jeszcze długo nie zejdzie z podium dla "najulubieńszych" zabawek.


Podsumowując. Kolory, muzyczka, mrugające światełka plus edukacyjne wierszyki czyli połączenie przyjemnego z pożytecznym. Idealny prezent na drugie urodziny (choć, jak widać po moich dzieciakach, świetnie nadaje się i dla młodszych i dla starszych) czy na gwiazdkę. Na pewno się nie rozleci, nie będzie nas wkurzał ogłupiającymi dźwiękami, bo nawet mi te wierszyki się strasznie podobają, nie razi jaskrawymi kolorami więc nawet w centralnym miejscu nie będzie męczył wzroku i nie rozkłada się na miliard części, które potem my musimy składać. Ja polecam z ręką na sercu, a moje dzieci ślą same pochwały.

poniedziałek, 10 października 2016

Dwoje w jednym pokoju... czy to się uda?

Gdy mieliśmy wytransportować Zośkę i jej łóżeczko z naszej sypialni i przenieść je do pokoju Filipa, w założeniu ich wspólnego pokoju, miałam straszne obawy. Do tej pory spokojne wieczory jawiły mi się teraz jako wieczna gonitwa, wrzaski, śmichy, chichy i stawania na głowie. Na szczęście moje obawy potwierdziły się tylko przez pierwsze dwa, może trzy wieczory. Potem przyszedł spokój i rutyna. Bajeczka, druga, specjalna bajeczka dla Zosi, cycuch i do łóżeczek. Zofia pogadała pod nosem, czasem coś zawołała, ale w zasadzie na tym kończył się nasz dzieciodzień i można było zacząć wieczór i noc wolne od jakichkolwiek aktywności wyżej wymienionych.


Niestety, schody zaczęły się, gdy Zofia postanowiła zrezygnować z przekąski przedsennej i sama nie bardzo wiedziała czego jej brakuje. Płakała, nie chciała się kłaść, trzeba było bliskość karmienia piersią zastępować noszeniem na rękach i tuleniem. Ale te niedogodności też jakoś się unormowały. Zocha przyzwyczaiła się do braku cyca i w końcu odpuściła też matce bujanie bez końca. Znów zapanował spokój.

Do czasu... Do czasu, gdy Zofii wpadł do głowy pomysł, że będzie spała w łóżku Filipa. Ech, gdyby tylko raczyła spać, ale ona niby się układała, niby zamykała oczki, a gdy Filipiasty osłabił czujność, atakowała jego nos, włosy, uszy... Myślałam, że jak je w końcu zostawię w pokoju w spokoju, to pozasypiają, ale nie... Wtedy dopiero się zaczynało bieganie, śmianie, krzyczenie... Moja cierpliwość nie jest na takie akrobacje stworzona i z czasem rezygnowałam i pchałam Zośkę do jej łóżeczka. Oczywiście przy głośnym jej proteście, przy wspinaniu się na mnie, gdy tylko chciałam okryć czy pocałować, przy próbie wychodzenia górą z łóżeczka. Po pewnym czasie, do tych akrobacji dołączyło rozbieranie się... do gołego... bez pieluchy... czasem sześć razy pod rząd. Na szczęście po tym wszystkim, jak w końcu zasypiała, to spała jak zabita. Można było przekładać, układać, nawet ubierać, a ona się nie budziła... Ale żeby nie było za dobrze, tak góra do godziny 6 rano...

Celowo nic nie pisałam do tej pory o Fifim... Fifi przez te wszystkie fanaberie był strasznie poszkodowany. Na początku się nie skarżył, odwracał się od całego cyrku i zmęczony całym minionym dniem, zasypiał snem sprawiedliwego. Z czasem zaczął narzekać na Zośkę... Przychodził, wołał, prosił o zrobienie czegoś z kicającą Zofią czym dodatkowo ją nakręcał. Wszystko ma jednak swoje dobre strony, bo tak naprawdę nie trwało to do jakiś strasznie pornograficznych godzin. Zazwyczaj już o 21 mogłam odetchnąć. 

Ale nadeszły czasy, gdy i na Filipa padł blady strach. Otóż, nasz drogi, nowy sąsiad swoim sposobem zamykania drzwi, tak wystraszył mi dziecko, że teraz, gdy tylko przychodzi pora, że wychodzę od nich z pokoju, Fi wpada w panikę. Wstaje, przychodzi do nas, tym samym rozbudza i tak już rozochoconą Zosię, ja muszę układać je od nowa, uspokajam, że już się nic nie będzie tłukło, ale raczej mijam się z prawdą, bo sąsiad tłucze się niemal 24 godziny na dobę, średnio raz na pięć minut. Ma tych drzwi chyba trzy pary i chyba tak chodzi i sobie trzaska, bo ciężko mi sobie wyobrazić co innego może robić... No nic, fakt jest faktem, że Filip się boi. I nie ma tu znaczenia czy jest wieczór, noc czy dzień i szykowanie się do poobiedniej drzemki.

Rozpisałam się strasznie o swoich doświadczeniach, ale do czego zmierzam? Zmierzam do tego, że mimo różnych zawirowań, mimo wspólnego nakręcania się, mimo budzenia się nawzajem, to wsadzenie ich razem do jednego pokoju było dobrym pomysłem. Bo te problemy przychodzą, trochę trwają, ale mijają, a ja naprawdę mam łatwiej. Gdy dzieciaki spały w oddzielnych pokojach, potrzebowałam pomocy w ich usypianiu. Teraz, z trudem, ale daję radę opanować je sama. Nie muszę latać między pokojami, nie muszę czytać dwóch bajek oddzielnie, nie muszę zastanawiać się, co dzieje się z drugim dzieckiem, gdy ja zajmuję się tym pierwszym. I zdaję sobie sprawę, że prędzej czy później będę musiała zadbać dla nich o dwa oddzielne pokoje, między innymi dlatego nasze plany związane z budową domu stają się coraz bardziej realne, ale na razie dobrze jest tak, jak jest. A że czasem trzeba się naganiać, nanosić, naczytać, nagłaskać, czasem nawet trzeba się pozwijać w paragrafy i wcisnąć do dziecięcego łóżeczka, trzeba zrezygnować ze spokojnego wieczoru... Hmmm. Chwila, gdy w końcu dzieci zasnął, gdy zapanuje cisza, gdy wchodzę do zaciemnionego, pełnego zabawek pokoju i w komplecie mam dwa najlepsze widoki na świecie, które kumulują się w jeden mega najlepszy... Ta chwila zawsze wynagradza wszystko... Nawet to, że najpewniej w nocy któreś zapragnie naszego towarzystwa i, że o 6 rano czar pryśnie...

PS. 
Wszystko to nie zmienia faktu, ze nie mogę się doczekać czasu, gdy przyjdzie mi urządzać dwa, oddzielne pokoiki. Każdy inny, każdy w innym klimacie, każdy specjalny i wyjątkowy. Nie mogę się doczekać, gdy będę spełniać ich marzenia wstawiając im do pokoi rzeczy, na które teraz, na tym malutkim metrażu zwyczajnie nie mamy miejsca. Już teraz, gdy widzę w sklepie meblowym ładną aranżację dziecięcego pokoju, to uruchamia mi się wyobraźnia i chcę, tak bardzo chcę...

poniedziałek, 3 października 2016

#czarny poniedziałek

Nie potrafię mądrze mówić o rzeczach ważnych. Unikam politycznych dyskusji, choć swoje zdanie mam jasno określone. Internetowe kłótnie wyprowadzają mnie z równowagi, ale się w nich nie udzielam, bo nie wydaje mi się, by miały na coś wpływ. Są jednak sprawy, koło których nie można przejść obojętnie, nie można ich przemilczeć, nie można zignorować.

Jak wszyscy wiecie, jestem mamą dwójki zdrowych dzieci... Część z Was wie, że zanim pojawiły się one na świecie byłam w ciąży... Ciąży, którą straciłam... Część z Was wie również, że poważnie zastanawiamy się nad trzecim dzieckiem... Z tych wszystkich powodów, to co teraz dzieje się w Polsce mnie dotyczy. Dotyczy mnie dlatego, że jestem kobietą..., dlatego, że jestem matką..., dlatego, że wiem, co to znaczy stracić dziecko i nie chciałabym, by ktoś kiedyś rozważał czy przypadkiem sama do tego nie doprowadziłam..., dlatego, że jak zajdę w ciążę chciała bym czuć się bezpiecznie..., dlatego, że gdy zdarzy się coś, coś czego nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić, będę miała wybór... Ja, moja córka, nawet mój syn, bo przecież rodzina to nie tylko kobieta...
 
 

Nie jestem zwolenniczką aborcji na zawołanie. Raczej nie usunęłabym ciąży, nawet gdyby dziecko miało urodzić się chore. Piszę raczej, bo najzwyczajniej w świecie nie wiem i mam nadzieję się nie dowiem, jak bym się zachowała w takiej sytuacji. Nie zmienia to faktu, że chciałabym wiedzieć, chciałabym mieć możliwość działania, chciałabym być przygotowana. Bo wojna nie toczy się jedynie o prawo do aborcji. Wojna toczy się o badania prenatalne, o prawo do leczenia, prawo do zdrowia i do życia. W dobie operacji wewnątrzmacicznych badania prenatalne nie prowadzą jedynie do aborcji. Badania prenatalne są właśnie szansą na życie dla tych dzieci, które normalnie by nie przeżyły. Nie zabierajmy im tej szansy...

Wojna toczy się też o kobiety chore, którym odbiera się prawo do życia i leczenia..., wojna toczy się o zdrowie psychiczne kobiet zgwałconych, o godne życie dla tych niechcianych, niejednokrotnie chorych dzieci, o wybór dla tych, co mają inne poglądy, o nasze prawa, prawa kobiet, które znów próbuje się zamknąć w domu i zakneblować im usta, o rzetelnych, dbających o nasze zdrowie lekarzy, o dobre traktowanie, o prawo do własnego zdania i godność. Dzisiejszy protest nie jest tylko protestem feministek i zwolenniczek aborcji albo jak podają niektóre media lesbijek (?!). Dzisiejszy protest jest protestem wszystkich kobiet, które martwi to, co będzie jutro, które chcą bezpiecznej przyszłości dla siebie i dla swoich dzieci. Paradoksalnie aborcja stała się pretekstem do walki o lepsze, pewniejsze radośniejsze i bardziej świadome macierzyństwo. O spokojną i bezpieczną ciążę, która już sama w sobie jest okresem niepewności...  Wojna toczy się o wsparcie, a nie osądzanie w trudnych chwilach, o pomoc a nie obwinianie, o życzliwość a nie karanie... Dzisiejszy protest jest walką o życie... Życie kobiet, matek dzieciom, żon, ale też o życie dzieci, które mają szansę przyjść na świat zdrowe dzięki badaniom i o życie dzieci, które urodzą się dzięki metodzie in vitro, dzieci, które miałyby szansę przyjść na świat w kochających rodzinach, w rodzinach, którym nauka daje taką możliwość, a które się nie urodzą, bo ktoś uznał, że ta metoda jest zła i niemoralna... Dzisiejszy protest jest protestem o wolność sumienia, o wolność wyznania, o prawo do decydowania o sobie, swojej rodzinie, swoim życiu...

Dlatego dziś, może nieudolnie, może nie do końca rzeczowo, ale z głębi serca chciałam Wam napisać ten tekst. Napisać, bo się sprzeciwiam temu co się dzieje, bo boję się o przyszłość, bo boję się o to w jakim kierunku to wszystko zmierza... Ja kobieta, ja matka, ja żona... Ja człowiek...