czwartek, 22 grudnia 2016

Szybkie i proste ozdoby świąteczne dla najmłodszych...

Święta tuż, tuż. Za chwilę zabłyśnie pierwsza gwiazdka. Za chwilę zasiądziemy przy wigilijnym stole i będziemy cieszyć oczy śliczną choinką i ozdobami. Nie macie jeszcze nic zrobionego wspólnie z dziećmi? Nie macie pomysłu jak wykorzystać multum zdobidełek dostępnych w sklepach. A może nie przyszło wam do głowy, że coś można fajnie wykorzystać? A nawet z małymi dziećmi warto tworzyć klimat, nawet małe dzieci warto wciągnąć do przygotowań. Nawet na ostatnią chwilę. 
Dziś zebrałam dla Was kilka naszych pomysłów na dekoracje i ozdoby świąteczne. Miłe, łatwe i przyjemne. Takie na ostatnią chwilę.

Oglądajcie, korzystajcie do woli.

1. Śnieżynki z denek od butelek (pochodzą z warsztatów PLASTIK).
Każdy ma w domu plastikowe butelki po wodzie. Niektóre (chyba większość) z nich mają takie fajne wytłoczenia, które przypominają gwiazdeczki. Jak się je pięknie ozdobi, przewlecze przez nie sznureczek, będą się pięknie prezentowały na choince lub w oknach. A ozdobić można wszystkim. My wykorzystaliśmy klej brokatowy dostępny teraz niemal wszędzie i nim namalowaliśmy śnieżynki i inne ozdóbki.

2. Malowane bałwanki.
Przed Świętami niemal wszędzie potykamy się o styropianowe bombki (o nich później), ale jak lepiej poszukamy znajdziemy też choinki, dzwoneczki czy nawet bałwanki. Chyba najprostsza ozdoba do zrobienia razem z dzieckiem, to właśnie taka figurka pomalowana przez najmłodszych członków rodziny. Ja kiedyś trafiłam gdzieś brokatową farbę plakatową i teraz przydała się znakomicie. Nasz jeden bałwanek powędrował na konkurs do przedszkola niesiony przez dumną autorkę czyli Zofię ;)

PS. Na przedszkolnych jasełkach okazało się, że zosinkowy bałwanek zajął pierwsze miejsce w konkursie i do domu wróciliśmy z wygranym słomkowym aniołkiem ;)

3. Witrażyk (pochodzi z warsztatów SZKŁO).
W marketach można też dostać gotowe zestawy witrażowe dla najmłodszych. Są bezpieczne bo plastikowe, kompaktowe, łatwe w wykonaniu i szybkoschnące. Jak nie macie pomysłu na udekorowanie okien, taki witraż będzie świetnym rozwiązaniem.
4. Proste pierniczki.
Pierniczki to nieodzowny element Świąt Bożego Narodzenia gdy ma się dzieci. Niestety większość wymaga wiele pracy i sporo czasu aż "nabiorą mocy". My zawsze jakoś zapominamy o wypiekach i potem na ostatnią chwilę je wypiekamy i ozdabiamy. Czy to przed Mikołajkami, czy przed samymi Świętami. Co wtedy? A no możecie skorzystać z naszego przepisu, który nie wymaga wiele pracy i spokojnie można w jedno popołudnie, wykorzystując do tego gotowe rozwiązania gotowe w sklepach,  stworzyć piękne pierniczki, niemal od razu gotowe do jedzenia. A jak wcześniej zrobimy w nich dziurkę, mamy świetne wisiadełka na choinkę... O ile dotrwają na tej choince do Wigilii.


5. Brokatowe bombki (TUTAJ).
W tym roku odpuściliśmy ozdabianie bombek sypkim brokatem, postawiliśmy na bardziej "uporządkowane" prace, ale jak najbardziej polecam, bo uważam, że zabawy przy tym co nie miara. Prawie tyle samo, co sprzątania potem, ale warto ;) Wystarczy zwykła styropianowa bombka, najlepiej od razu z zawieszką, klej typu wikol i brokatowy pył. Nic prostszego, jak wysmarować bombkę klejem i pozwolić dzieciakom posypywać. Dla ułatwienia dodam, że można bombkę nadziać na drut do robótek ręcznych czy patyczek do pieczenia.

6. Gotowe tekturowe ozdoby.
Pamiętam z dzieciństwa tekturową szopkę, która zawsze znajdowała swoje miejsce pod sztuczną, nieco przekrzywioną choinką u mojej babci (swoją drogę w tym samym mieszkaniu, w którym teraz mieszkamy). Nie pamiętam, jak ona powstała, ale za to pamiętam inne tego typu twory, które z chęcią zawsze wyginaliśmy, tworzyliśmy z nich zagrody ze zwierzętami czy domki dla lalek.
W tym roku, zupełnie przypadkiem, trafiłam na takie coś w Empiku i od razu zabraliśmy się za tworzenie.

W zestawie była szopka, mikołaje, reniferki, pudełko na podarki, zawieszki na choinkę i wiele, wiele innych. Gotowe do złożenia bez użycia nożyczek i kleju. W sam raz na ostatnią chwilę przed Świętami.
U nas czekają jeszcze dwa zestawy z ozdobami. Może zdążymy...;)

7. Filcowe bombki. 
Ja się zawzięłam i wycinałam kółka z filcu, ale dla ułatwienia można filc ciąć na kwadraciki albo wydzierać fragmenty. Potem już tylko klej (wikol) i ciach na bombeczkę. Wychodzą naprawdę piękne, kolorowe i takie bardzo, bardzo dziecięce. My się zakochaliśmy i w tym roku na naszej choince zawiśnie kilka takich bombek. Ba, na przedszkolnej choince również.
A jeśli macie jeszcze trochę zacięcia, zebraliście ścinki, macie wolną styropianową bombeczkę, możecie ją wykleić właśnie tymi ścinkami. Też wychodzi fajnie.


Pomysłów mieliśmy jeszcze mnóstwo. Chcieliśmy zrobić jak najwięcej, ale niestety, czasu mało, popołudnia pozajmowane, w weekendy inne atrakcje i nagle bach... Już Święta. No nic, będzie co robić w przyszłym roku. Już spisuję i zapisuję...

A Wy, co robicie z takimi maluchami. Angażujecie je w przygotowania? Dekorujecie dom kolorowymi, dziecięcymi ozdobami czy raczej stawiacie na gustowne gadżety prosto ze sklepu...?

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Dzieciowo, filcowo, świątecznie - dziecko na warsztat.

Grudzień filcem stoi... 
Tak nakazała góra, temu trzeba się podporządkować ;)
A tak na poważnie. Strasznie się cieszyłam na te warsztaty. Zima, popołudnia, ciepły, kolorowy filc, zbliżające się Święta, wizja ozdób i bombeczek. Pomysłów multum, inspiracji jeszcze więcej, kombinowanie, co nada się dla takich małych bąbelków jak nasze i nagle bach. Okazało się, że czasu coraz mniej, że zajęć dużo, a planów jeszcze więcej, co tu robić. Wiadomo, jak się ma za dużo, to się nie zrobi niczego. Na szczęście przedszkole wymyśliło konkurs na ozdoby świąteczne i ostateczny termin na dostarczenie prac podziałał jak katalizator... 
No i się zaczęło.

1. Kółeczkowe bombki.
Proste, fajne i przyjemne. A dodatkowo do zrobienia dla wszystkich, nawet dla dwulatki. Jak zwykle moje dzieci zachwyciły mnie swoją dokładnością i zadziwiły zorganizowaniem pracy. A ja siebie zaskoczyłam cierpliwością, bo dwa dni, w każdej wolnej chwili wycinałam te kółka. Znajoma blogerka podsunęła mi pomysł, że powinnam je opatentować i sprzedawać, byłby niezły biznes. Pomyślę nad tym na pewno ;)
Potrzebne będą:
  • filc, ten nie sztywny, różnokolorowy,
  • cierpliwa matka wycinająca kółeczka (starsze dziecko zrobi pewnie to samo),
  • styropianowe bombki, najlepiej już z zawieszkami (ja takie znalazłam w Pepco),
  • klej (wikol albo inne magiczne cudo).
Cała zabawa zaczęła się już na etapie wycinania. Dzieci bardzo wciągnęły się w organizowanie mi pracy. Podawały filc, układały wypadające spod nożyczek kółka, chowały do pojemnika, zbierały ścinki i chowały do innego pojemnika. Przypomniało mi się moje dzieciństwo i to zamiłowanie do przekładania, podawania, pomagania. Rozpędziliśmy się tak, że spokojnie całą choinkę byśmy przyozdobili tymi kółeczkami.


A potem do dzieła.
Stoliczek, dwa krzesałka, wazonik i możemy zaczynać. Bombkę nadziałam na drut do robótek ręcznych, Szanowny wysmarował ją klejem, a my lepiliśmy. Fifi jak zwykle organizował pracę, Zosia dobierała kolory, jak dociskałam i czasem sugerowałam, gdzie przylepić kolejny kawałek. Każdy miał swoje małe zadanie w tworzeniu.


A bombki powstały piękne, oryginalne i niesamowicie kolorowe. Jedna z nich od razu powędrowała do przedszkola na konkurs. Filip z dumą ją zaniósł oznajmiając wszem i wobec, że zrobił ją z mamą. No dumna jestem, że hej.


2. Ścinkowa bomba.
Jako, że w naszym domu nic się nie marnuje, a ścinki z kółeczek, które wykorzystaliśmy w poprzednim warsztacie są takie kolorowe i takie fajnie nieregularne, postanowiliśmy zrobić z nich użytek.

 
Znów nic prostszego, jak wysmarować styropianową bombkę klejem i dać dzieciom się wykazać. Niesamowicie szybki warsztat, bo ścinki już były gotowe, wystarczyło zasiąść i z pasją właściwą dla Filipa i Zosi upchnąć je wszystkie na bombie. Efekt jest dość oryginalny, a sama bombka dumnie prezentuje się na wieszaczku na naszej komodzie.


3. Filcowe buty.
Podobnie jak przy ostatnich warsztatach, nie wszystko udało nam się zrobić całym stadem. Tym razem wykorzystałam gotowe rozwiązanie i wyciągnęłam zakupiony wcześniej zestaw DIY (Tesco). Bardzo prosty, aczkolwiek wymagający precyzji, której Zosia nie ma, a jak się potem okazało, brakuje jej jeszcze trochę Filipowi. Nie zmienia to faktu, że wspólne lepienie z elementów wyszło nam bardzo dobrze. Fifi podawał, pokazywał co i gdzie, nawet smarował klejem, dociskał, a na koniec pięknie sprzątał.

Mogliśmy oczywiście wszystko wykonać od początku do końca sami, internet jest pełen szablonów, ale umówmy się, to mają być warsztaty dla dzieci, a nie dla nas (no, może i dla nas ;). Gdybyśmy się na to porwali, to jednak większość roboty musiałabym wykonać ja, a tak mieliśmy gotowe elementy i zostało nam tylko złożenie ich w całość. Z tym, przy mojej pomocy, Filip poradził sobie świetnie.


4. Choinka.
Jak co roku, w internecie pojawia się cała masa pomysłów na własnoręcznie wykonaną i ozdobioną choinkę. Już chyba każdy zna choinkę z listewek. Ja taką, już gotową widziałam nawet w marketach. Każdy szanujący się bloger taką choinkę tworzy ;) No, my chyba nie możemy być gorsi. Nasza choinka prócz listewek posiada również filc i mini pomponiki.

Tym razem bez pomocy Szanownego Tatusia się nie obeszło. Choć bronił się rękami i nogami, dwa tygodnie nie mógł się zebrać, w końcu po nocy, z umęczoną miną stworzył nam super choinkę gotową do ubrania.

Potrzebne będą:
  • listewki,
  • klej do drewna,
  • klej magiczny (podobno powszechnie znany, przez nas odkryty przy okazji tych warsztatów),
  • arkusz sztywnego filcu,
  • mini pomponiki lub inne ozdoby,
  • malutki pieniek lub inna podstawka,
  • lampeczki.


Tatuś zbił nam stelaż, dokleił do niego trójkąt z filcu, a my przystąpiliśmy do dzieła. Klej wylany na spodeczek, maczane pomponiki i bach do choinki. I tak do momentu, aż nam zabraknie miejsca.


Powiem Wam, że dużą robotę robi tutaj ten sławetny magiczny klej, który po czasie robi się przezroczysty i zwyczajnie znika z tych wszystkich zacieków i plamek, których dzieci robię masę. Po wyschnięciu wystarczy tylko znów oddać choinkę Tatusiowi, a on nam ja ślicznie ustawi na pniaczku.

Ale, ale, to jeszcze nie koniec. Prawdziwa choinka powinna mieć lampki. Wygrzebałam z otchłani szuflady zakupione jakiś czas temu w Biedronce gwiazdki na druciku i voila... Jest i świeci... A mieliśmy kupować dzieciom sztucznego iglaczka do pokoju... Już nie musimy, jest jak znalazł.


***
I tak, rzutem na taśmę udało nam się skończyć, mi udało się opisać i udało mi się z Wami podzielić. Czuję nieco niedosyt, zwłaszcza, gdy patrzę na pomysły moich zacnych koleżanek z projektu, ale cóż, czas nie jest z gumy. Ale Wy zajrzyjcie, na pewno znajdziecie masę inspiracji dla siebie.


Dziecko na warsztat Namaluj mi Latorośle Borsuczkowo Nasza szkoła domowa I&K w domowym zaciszu Jake, jeże nici i inne takie Animart - animacje z twojej bajki Tymoszko Dzwoneczkowa Karolowa mama Co robi Robcio Dzika Jabłoń Gugusiowo Cały świat Karli Elena po polsku WorldSchool Explorers Igranie z Tosią Świat Tomskiego Ina i Sewa On ona i dzieciaki Czytoczary Kreatywnie z dzieciakami Kreatywna dżungla Mama Aga sztuka i dzieciaki Więc bawmy się My home and heart Myshowelove Słowo mamy Kusiatka Zakręcony Belfer Kreatywna mama Kreatywnym Okiem Pomysłowe Smyki Kreatywnie w domu Kinderki Jej cały świat

piątek, 16 grudnia 2016

Jak dotrwać do Świąt i nie zwariować...

Święta już za tydzień. Tak się niefartownie złożyło, że w zasadzie Święta to weekend. Praca, praca, praca, obowiązki, obowiązki obowiązki, sobota i Wigilia. Nie ma jakiegoś okresu ochronnego, jaki pamiętamy z lat poprzednich. Jak nie ma czasu wolnego na złapanie klimatu i przygotowanie, trzeba sobie jakoś radzić w czasie, który jest nam dany i sposobami nam dostępnymi, żeby dotrwać, wszystko ułożyć, kupić, wczuć się w nastrój i świętować najlepiej jak się da. Sprawa tyczy się również Sylwestra, który też dziwnym trafem wypada w sobotę. Mamy zatem Święta, Wigilię u babci, dwa dni w rozjazdach, przychodzi wtorek, znów praca, praca, praca i bach Sylwester. Dokładając do tego dodatkowe atrakcje jak jasełka w przedszkolu, wszelkie spotkania śledzikowo-wigilijne, Mikołaje na dodatkowych zajęciach, tłumy w sklepach i na ulicach, założone sobie jakieś cele, wychodzi na to, że pędzimy do tych Świąt z wywalonym językiem, żeby w same Święta też się nagimnastykować, żeby wszystko ogarnąć.


Ale być tak wcale nie musi. Można wieloma sposobami sobie ten czas ułatwić. Nie trzeba się wstydzić, nie trzeba się krygować i zgrywać bohaterki, gdy są możliwości, trzeba z nich korzystać. I myślę, że każda kobieta, z roku na rok, od Świąt do Świąt, od okazji do okazji, coraz bardziej uczy się wykorzystywać ułatwienia w codziennym życiu.

I oto kilka kwestii, które pozwolą nam trochę odetchnąć i ogarnąć wszystko bez dodatkowych nerwów:

1. Plan
Dobrze, gdy choć jedna osoba w domu ten plan ma. Nie będę się oszukiwała i udawała, że u mnie jest ktoś inny oprócz mnie, kto choć przez chwilę pomyśli o tym co, kiedy, jak, gdzie. Zdradzę Wam w tajemnicy, że do tej pory wiem tylko, że Wigilię spędzamy u babci, bo tak jest co roku. Reszta pozostaje tajemnicą poliszynela. A potem wszyscy na raz wyjadą z propozycją, że "jutro przyjeżdżacie do nas?". I co? I obraza, bo jak to, bo przecież... A tak być nie musi. Wystarczy wcześniej się dogadać, ustalić co, kiedy... Podobnie sprawa ma się z prezentami, z jedzeniem, z atrakcjami. Święta to wspólny czas i trzeba wspólnie dochodzić do jakiś ustaleń, tak jest łatwiej i wydaje mi się, że przyjemniej.

2. Menu
Dobrze wiedzieć, co się będzie jadło przez te całe trzy dni wolnego. Wiadomo, coś świątecznego przygotować trzeba, coś musi być w lodówce, ale pamiętajmy, że jesteśmy w rozjazdach (o ile ktoś oczywiście jest). Po co sterczeć przy garach i piec pięć ciast, jak i tak wrócicie od rodziców z całą blachą wszystkiego po trochu, a i tak po paru dniach część tego wyląduje w koszu. Po co gotować kolejny barszcz, jak wszędzie i tak was będą nim częstować. Ogólnie, po co cała góra jadła, jak w domu będziecie tylko spali... Albo i nie. 
A może nie ma potrzeby w ogóle się wysilać, bo babcia bądź rodzicie nie pozwalają nam opuścić jej włości bez jedzenia dla pułku wojska na cały przyszły miesiąc a niejednokrotnie i na rok?

3. Prezenty
Staram się wcześniej ogarniać ten temat. Zawsze mam problem, bo nasza rodzina się rozrasta, dołączają do niej nowe osoby, czasem trzeba coś kupić osobie niemal obcej, no i jest kombinowanie. Dobrym sposobem jest znalezienie jednego klucza i wszystkim kupić lub zrobić prezenty według właśnie tego kryterium. Dzięki temu wszystko możemy zamówić lub nabyć w jednym sklepie. To ułatwia sprawę i pozwala zaoszczędzić sobie sporo czasu.
Dobrze też dogadać się wcześniej z rodziną i wiedzieć czy, na przykład brat przyprowadzi narzeczoną, czy nagle nie pojawi się dawno nie widziany wujek albo czy w prezentach uwzględniony jest jeszcze nienarodzony potomek kuzynki. A może prezenty nie są przewidziane i my kupując wyjdziemy przed szereg wprawiając pozostałych w zakłopotanie?

4. Dzieci
No właśnie... Święta są w szczególności ważnym czasem dla dzieci. To dzieci tworzą klimat i to dzieci najbardziej go chłoną. Niejednokrotnie w tym całym zamieszaniu opędzamy się od nich, odsuwamy, zaniedbujemy. A przecież tak nie wiele trzeba, żeby ten czas spędzić razem. Można dzieci zaprosić do wspólnego gotowania, przygotowywania i dekorowania. Ozdoby można zrobić ze wszystkiego, zwykła styropianowa bombka i farba plakatowa daje ogrom frajdy, a patrzenie potem na taką własnoręcznie wykonaną ozdobę na choince to duma, jakiej nie da się opisać. 
Warto pamiętać o opowiadaniu o Mikołaju, o Gwiazdce, o pierniczkach, o magii, jaką to my tworzymy dla dzieci. Kiedyś to się zwróci w ich wspomnieniach.

5. Internet
Narzędzie niezastąpione w dzisiejszych czasach. Wiem, że są tacy, co lubią w tym czasie przedświątecznym przedzierać się przez tłumy, walczyć o karpie, zbierać naklejki na książki. Ja osobiście, jeśli już, to wolę pochodzić za prezentami dla dzieci, pooglądać ubranka niż ładować tony mąki, śledzi czy Coca-Coli do bagażnika na przepełnionym parkingu pod marketem. Do takich zakupów przydaje się właśnie internet. Ja korzystam, chwalę sobie, jak zdarzają się jakieś minusy, to plusy je szybko tuszują. Siedzę w domu, w fotelu, z listą zakupów, z przepisami i na spokojnie zapełniam koszyk zakupami, które panowie przywiozą mi prosto do domu. Tylko pamiętajmy, w tym czasie trzeba wcześniej zaklepać sobie termin dostawy, bo i w tej materii tłumy się zdarzają.
Internetowo też można zakupić ozdoby czy prezenty. Ja co roku zamawiam personalizowane bombki, czekoladki czy kalendarze z naszymi zdjęciami. No i internet jest niesamowitą skarbnicą przepisów, pomysłów, inspiracji.

6. Mąż
Nie wszystko da się jednak kupić w internecie. Czasem czegoś braknie, czasem czegoś nie dowożą, czasem coś przyjdzie do głowy już niemal przed samą wieczerzą. Na dworze zimno, ślisko, my w garach, a tam tłumy. Do takich misji najlepszy mąż. Wiem co mówię. Zawsze wystoi swoje w osiedlowym sklepie, zawsze wywalczy najdorodniejsze śledzie, upoluje najaromatyczniejszy susz czy mandarynki. A przy okazji zniknie nam z oczy w tym najbardziej drażliwym momencie. Bo nie oszukujmy się, po tygodniu proszenia o choinkę czy wyjęcie z pawlacza pudła z ozdobami, nie chce nam się już do niego nic mówić... Niech sobie idzie i się do czegoś przyda ;)

7. Nastrój
Ale nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak sobie to zaplanujemy. Dlatego nie należy się spinać, nie należy się denerwować, plan, menu, prezenty czy inne drobnostki są tylko dodatkiem. Święta to przede wszystkim nastrój i tego się trzymajmy. Tego nastroju sobie i Wam przede wszystkim życzę.


***
Nadal poszukuję pomysłu jak sprawić, by po tych wszystkich przygotowaniach, po przedświątecznej gorączce, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała rodzina przeteleportowała się, pięknie ubrana, nieumorusana, bez potarganych włosów, z uśmiechami na buziach pod babciną choinkę. Może kiedyś, może w następnym roku... A może Wy macie na to jakiś sprawdzony sposób?

środa, 14 grudnia 2016

Oswajamy zimę...

Minął, minęło, poszło, może nie wróci... 
Przeszła mi ogromna nienawiść do ciemniejszej i zimniejszej (zdecydowanie) pory roku. Nie to, że ją pokochałam, nie mam w planach długich spacerów w chłodzie i mrozie, nie skaczę z radości na wieść, że zima, śnieg, ślizgawica. Nadal bardziej lubię lato niż zimę. Może ona i jest ładna, ale umówmy się, zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia, tyle mi wystarczy. Nie lubię, ale pogodziłam się z długimi popołudniami, znalazłam jakąś równowagę, ułożyłam sobie plan dnia, plan życia, plan zimy... Zimy, której nie lubię, ale jestem w stanie się z nią pogodzić... Jestem w stanie ją oswoić... Ba, nawet ją wykorzystać ;)

A było to tak.
Nagle, po dość długim lecie, po spacerach, wycieczkach, po działkach. Po lekkich sweterkach i łatwozakładalnych butkach, po ślicznych opaseczkach i gustownych apaszkach. Po tym wszystkim fajnym, łatwym, lekkim i przyjemnym przyszło coś odmiennego (brr...). Zmusiło nas do przegrzebywania pudeł i piwnic w poszukiwaniu ciepłych ubrań, do gonitwy po sklepach, które jeszcze nie przygotowane na najgorsze nadal oferowały bardziej wczesnojesienne odzienia niż kożuchy i futra. Zapanowała panika i, nie bójmy się tego powiedzieć głośno, blady strach na nas padł. Na powierzchnię nosów naszych pociech wypełzły gile, gluty, smarki. Pierwsze, nieśmiałe gorączki, wizyty u lekarzy, mierzenie się z kwitami do ZUS, bo choróbska rozgościły się na dobre. W międzyczasie dotłukła nas do podłogi zmiana czasu, która odbijała się na nas jeszcze przez miesiąc. Popołudnia się dłużyły, wojna domowa zbierała żniwo, noc polarna nastała dla nas na dobre. I, gdy już wydawało się, że nie ma dla nas ratunku, stało się...


Niespodziewanie, powolutku, niezauważalnie... Po ciuchy, zagłuszana przez dziecięce wrzaski... Może kominem wraz z Mikołajem? Nie wiem jak i nie wiem do końca kiedy, ale przyszła zgoda z jesienio-zimą. I owszem, nadal nie znoszę tego całego majdanu z wychodzeniem z domu. Wkurza mnie zimno, ślisko, czasem mokro. Drażni mnie góra ciucha na mnie i na dzieciach. Nabieram coraz większej wprawy i choć do przyjemności to nie należy, to staram się myśleć pozytywnie. Bo przecież każdy czas ma swoje plusy i minusy. Zima też. Lato, na które tak teraz czekamy, też. Pogodziłam się z tym.

A jak?
Najgorsze są poranki, bo ciemno, zimno, Zośka koniecznie chce mamę i tak naprawdę nie pamiętam już, kiedy wstałam nie zrywana niczym, tak zwyczajnie. Tutaj jeszcze od czasu do czasu pojawia się bunt, ale... Na szczęście, odpukać, początkowy szok zimowy minął i odporność powróciła więc dzieciaki docierają do przedszkola. Popołudniami, niemal codziennie mamy jakieś zajęcia. Fifi ma tańce, Zosia piłkę, zostają dwa dni na zabawy i znów jest weekend. A w weekend działka, dziadkowie, basen, teraz przygotowania do świąt. Nie siedzimy na tyłkach, nie próżnujemy, szukamy, kombinujemy, tworzymy (tak, tak, to nas bawi najbardziej), nawet spacery po galerii z Zosią uczepioną ręki, gdy Fi wywija hołubce, stały się naszym rytuałem. Nie wchodzimy do sklepów, nie ogarnia nas szał zakupów, po prostu oglądamy. A dekoracje zimą zapierają dech w piersiach. A gdy zaczynam wątpić, zaczyna mi brakować cierpliwości i pomysłów na spędzenie czasu, przypominam sobie siebie w wieku nastu lat. Wtedy na pewno nie spędzałam dni z rodzicami. Jeśli w ogóle byłam w domu, to raczej w swoim pokoju nad swoimi sprawami. I jak sobie tak pomyślę, przeanalizuję ile czasu nam zostało, jakie jest prawdopodobieństwo, że z nami będzie inaczej, to zaraz przychodzi nowa energia i chęć wykorzystania tego czasu jak najlepiej. Tak więc jesteśmy razem...

I na koniec...
Zima to piękne widoki, ciepłe koce, pyszne słodycze, Mikołaj, Święta, prezenty, rodzina, wspólny czas, przytulanki, długie wieczory, ciepło, dom, pierniki, zabawa. Zima to wstęp do wiosny, a wiosna to przedsionek lata więc mamy już prawie lato. Warto chwilkę poczekać, uzbroić się w cierpliwość, wykorzystać ten czas na coś fajnego, a ani się obejrzymy, w będzie maj... A potem czerwiec ;)

***
PS. Gdyby była taka prawdziwa zima, dużo śniegu, słońce, nawet mróz, to nie mówię nie... Pewnie okutałabym się w kożuchy i pognała z dziećmi lepić bałwana i zjeżdżać na sankach... Ale nie oszukujmy się, to co mamy od kilku lat zimą nazwać nie można... Ostatnią prawdziwą zimę pamiętam z kwietnia 2013... Czekałam wtedy na Filipa, miała być wiosna, a przyszły śnieżyce ;)

czwartek, 8 grudnia 2016

Mózg rodzica...

Siedzę w fotelu, na stole obok leży telefon, z którego pani Anna Dereszowska czyta "Światło między oceanami", w rękach trzymam druty, próbuję pracować... Próbuję, bo łzy zasłaniają mi wszystko, a spazmy płaczu nie pozwalają mi sklecić choćby jednego oczka. Książka wzruszająca, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, o miłości, rodzinie, złych decyzjach, niezbadanych kolejach losu... Ale gwarantuję Wam, że, gdybym w tym momencie oglądała reklamę proszku do prania, w której choć przez chwilkę byłoby małe dziecko, ryczałabym pewnie nie gorzej. Ostatnio płaczę na wszystkim co jest związane z rodziną, rodzicielstwem, dziećmi... Tak już mam.

Pisząc, że ostatnio, mam na myśli ten jakże długi dla mnie, a przecież naprawdę krótki okres kiedy jestem mamą. Złośliwi mówią, że wraz z dzieckiem kobieta rodzi również część swojego mózgu. Mogę się bulwersować, mogę się na takie stwierdzenie złościć, ale gdzieś tam w głębi muszę przyznać rację temu, że logika matki, to też logika natury, która wie co robi, że tak programuje kobiety... i jak się okazuje, nie tylko...


A dzieje się tak...

Nagle zaczynają mnie wzruszać zwykłe rzeczy. Patrzę na małe dzieci, nie tylko swoje, i łzy same napływają mi do oczu. Reklamy w telewizji, teledyski, wiadomości o ciążach gwiazd czy wieloraczkach urodzonych gdzieś tam powodują, że robię się jak galareta. Kino świąteczne czy familijne rozkleja mnie na dobre. Robię się sentymentalna, mam wrażenie, że hormony mi wariują, a myśli błądzą tylko wokół dzieci i ich szczęścia. Przytulam wtedy, wybaczam wszystko, nie mogę się napatrzeć, nie chcę wypuszczać z objęć. A Małżonek patrzy na to wszystko z boku i nie komentuje. Może to i lepiej, bo pewnie usłyszałabym, żem wariatka. A może gdzieś tam z tyłu głowy wie, co czuję...?

Ale przychodzą i takie chwile, że ta wrażliwość powoduje niemal fizyczny ból. Gdy przychodzą wiadomości o cierpieniu lub śmierci dzieci. Gdy czytam o rodzicach, którzy powinni być oparciem, a skrzywdzili. Słyszę o bliskich, którzy tak bardzo zawiedli małe istotki całkowicie od nich zależne i czuję, jakbym rozpadała się od wewnątrz. Pół biedy, gdy wiem, że to fikcja, choć i wtedy zalewam się łzami, ale w momencie, gdy mam do czynienia z faktami, z wydarzeniami, które dzieją się naprawdę, które mają miejsce gdzieś obok nas... Wtedy płacz, bezsilność i ból przeradzają się w niesamowitą złość i zacięcie, które każe mi codziennie sobie obiecywać, że nigdy, przenigdy nie pozwolę, żeby moje dzieci poczuły, że jestem dla nich zbyt daleka.

I choć czasem jest o uciążliwe, czasem mam ochotę schować się ze swoimi wilgotnymi oczami gdzieś w kącik, mam ochotę wyłączyć to męczące uczucie, to powiem Wam coś, co zawsze sprawia, że nie czuję się aż tak bardzo wyalienowana... Tatusiowie mają podobnie... Też wilgotnieją im oczy, gdy widzą, jak ich dzieci śpiewają piosenkę dla Mikołaja, też wzruszają się na filmach familijnych, serce im mięknie, gdy widzą reklamę Allegro, a gdy w telewizji słyszą o kolejnym pobiciu dziecka przez konkubenta matki, krew się w nich gotuje. Oni też patrzą na swoje małe skarby i obiecują sobie, że dla nich dadzą się pokroić... Bo ten sławetny wyżarty mózg matki, to nie jest do końca mózg matki... To mózg rodzica, który kocha...Kocha tak mocno, że nie raz przez to wariuje...

PS. 
Niedługo Święta więc nasze wariactwo zbiera żniwo, a nasze dzieci muszą się liczyć z większą ilością przytulań i gapień się nocnych... ;) Jak one to zniosą, to ja nie wiem ;) A jak do tego wszystkiego dojdą wspomnienia...

środa, 30 listopada 2016

Dekoracja wnętrz... czy warto korzystać z pomocy profesjonalisty?

Chyba niewiele jest osób na świecie, którym nie zależy, żeby ładnie mieszkać, żeby ich miejsce na ziemi było przytulne, dostosowane do jego potrzeb, spełniające większość jego wymagań. Ja osobiście znam jedną osobę, której jest to obojętne, ale zdecydowana większość urządza, remontuje, dekoruje swoje mieszkania, domy czy biura według swojego gustu i według swoich standardów. Dobrze, jeśli takie wnętrze jest jednocześnie ładnie, jak i funkcjonalne i praktyczne. Pytanie tylko, jak to pogodzić.

Ja, chodząc po marketach budowlano-wykończeniowo-wnętrzarskich oglądam wiele aranżacji, przeglądam gazetki i internety. Wiele rzeczy mi się podoba w zestawieniu, wiele pomysłów chciałabym przenieść do swojego domu czy biura. Patrzę, podziwiam, a jak przychodzi co do czego, to mam problem, jak to wkomponować w swoje wnętrze. Jeśli chodzi o mieszkanie, to takiego kłopotu raczej nie mam, bo, żeby coś pozmieniać musiałabym zaorać wszystko i dopiero działać. Na to sobie pozwolić nie możemy więc łatamy co się da swoimi siłami i niewielkimi nakładami środków, zmieniając tylko niewielkie fragmenty naszej rzeczywistości. Schody zaczęły się ostatnio, gdy w pracy, całkowicie zrównana z ziemią łazienka, wymagała jakiegoś pomysłu na siebie. Coś tam postanowiliśmy, ale szczerze powiem, dalej nie wiem, jaki będzie efekt końcowy. Ale to praca. Chciałabym, żeby tam było ładnie, ale nie inwestując w to całego majątku. Mogę sobie pozwolić na jakieś niedociągnięcia czy dysonanse. A co z domem?

No właśnie, dom. Miejsce, które większość z nas urządza od początku do końca. Zapełnia je według swojego pomysłu, dokłada meble, dodatki, oświetlenie. Każde pomieszczenie, to kolejny zawrót głowy, kolejne decyzje, miliony koncepcji, aranżacji. Na co się zdecydować, jak to ogarnąć, żeby było dobrze, żeby wszystko pasowało do siebie nawzajem, żeby było tak, jak być powinno. Jeśli ktoś nie ma dobrze rozbudowanej wyobraźni przestrzennej, to bywa z tym ciężko. Nawet jedna, nie do końca dobrze dobrana rzecz, może wprowadzić niemały rozdźwięk. Ja, mimo tego, że jako taką wizję wszystkiego mam, chyba przy ogólnym koncepcie zasięgnę rady kogoś mądrzejszego. Mam to szczęście, że znajomych zajmujących się tą branżą kilku posiadam, nie będę musiała daleko szukać, mam nadzieję, że pomogą, wiem, że znają się na swojej robocie i mają pomysły lepsze od moich, ale moja wrodzona ciekawość kazała się też przyjrzeć tematyce szerzej.


Firm i firemek na rynku jest mnóstwo. Od takich mocno nadętych, z cenami niemal z kosmosu i pomysłami dla Carringronów po małe, niejednokrotnie jednoosobowe, które chętnie pomogą lub poradzą takiemu komuś, kto potrzebuje niedrogiej porady. Od takich, co to zajmują się całymi willami czy apartamentami po takie, które doradzą na jakiej wysokości powiesić półki, żeby było ładnie. Od takich, które wezmą od nas klucze i, gdy jak wrócimy, zastaniemy dom gotowy do zamieszkania po takie, które wytłumaczą co jak zrobić i przejrzą z nami katalogi marketów wnętrzarskich doradzając co kupić. Można szaleć według własnych możliwości. 

Jedną z takich pośrednich firm jest http://www.ardeko.pl/ . Firma specjalizuje się w dekoracji wnętrz. Doradza, konsultuje z klientem, podsuwa pomysły. Ze swojej strony oferuje również bogaty wachlarz produktów dopasowanych do konkretnego stylu  oraz elementy wystroju tworzone na zamówienie. Towarzyszy urządzającemu na wszystkich etapach pracy nad wnętrzem, nadzoruje, pomaga, by na koniec nasz dom lub mieszkanie spełniało wszystkie nasze wymagania i cieszyło oko jeszcze przez bardzo długi czas. Taki dobry kolega z doświadczeniem jeśli ktoś nie ma tyle szczęścia co ja i nie ma gdzieś blisko kogoś, kto popatrzy i komu zaświeci się żaróweczka z pomysłami, co by można było z naszym wnętrzem jeszcze uczynić.

No cóż, podsumowując. Dobrze, przy tak ważnym etapie tworzenia własnego gniazdka, mieć kogoś, kto jeszcze spojrzy z boku, oceni bardziej krytycznym wzrokiem, doradzi, gdy nam zabraknie pomysłu, a może podsunie coś fajnego i praktycznego. Nawet, gdy sami mamy zmysł dekoratorski, to ktoś "obcy" może spojrzeć na całość z innej perspektywy, może dostrzec coś czego sami nie widzimy, coś ująć, coś dodać. Ja mam nadzieję, że kogoś takiego znajdę, gdy przyjdzie ten czas, ale gdyby nie, to rynek jest pełen ofert i warto się im przyjrzeć. Naprawdę, jak lepiej poszukamy, przeanalizujemy, to wcale nie wychodzi, że jest to luksus tylko dla najbogatszych i sprawa, na którą nie można sobie pozwolić. A niejednokrotnie, ktoś z większym doświadczeniem znajdzie dla nas rozwiązanie, które jeszcze pozwoli nam zaoszczędzić. Nie tylko pieniądze, ale i czas i miejsce.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Szkło czyli nie lada wyzwanie - Dziecko na Warsztat.

Listopad nas nie rozpieszczał... I nastrojowo i chorobowo dał nam się nieźle w kość. Ale powiedziało się A, trzeba powiedzieć B i wziąć byka za rogi. Szkło stało nam kością w gardle, pomysłów było może i sporo, ale wiek i roztrzepanie moich dzieci skutecznie eliminowało kolejne z nich z realizacji. Chodziły nam po głowie szklane kulki, wycieczka do fabryki bombek, zdobienie butelek... Niestety, jakoś w głowie to tylko pozostało. Może kiedyś uda się i za takie aktywności zabrać... Może już ze starszymi dzieciakami. Ale nie pozostawimy Was z niczym na te listopadowe i grudniowe popołudnia i zasypane weekendy. 

***
Czasem ciężko jest opanować warsztaty z dwójką dzieciaków więc w tym miesiącu postanowiłam skorzystać z tego, że Szanowny zabiera je pojedynczo na basen i urządzić im twórczość trochę bardziej zbliżoną do ich indywidualnych możliwości. Na pierwszy ogień poszła Zosia i jej list do Mikołaja pisany na szkle. Poszłam po najmniejszej linii oporu i wykorzystałam gotowe, dostępne w sklepach rozwiązania.
  • ramka na zdjęcia (ja wykorzystałam taką, którą miałam w domu, kupioną kiedyś na zapas w Pepco),
  • mazaki do rysowania na szkle


Większości dzieci lubi rysować, malować, tworzyć... Jeśli dodamy do tego, że robi to razem z mamą, to frajda jest podwójna. Zosia z takim zaangażowaniem dobierała kolory, podawała mi te, którymi miałam malować ja, sama też mazała z zacięciem. Godzinka nieobecności brata upłynęła tak szybko, że nawet się nie spostrzegłyśmy. Żal tylko, że miałyśmy jedną rameczkę, bo Zofia tak się rozpędziła, że spokojnie stworzyłybyśmy list do Mikołaja i stojące laurki dla dziadków na meblościankę ;)


Zabawa zabawą, ale naukę jakąś z tego wyciągnąć trzeba. Poza twórczym rozwojem oczywiście ;) Po wszystkim Zosia z nie mniejszym zapałem zabrała się za sprzątanie po sobie. Och, ona nas kiedyś wszystkich porozstawia po kątach... Bo przecież porządek musi być. Cóż, że czasem taki zosiowy, ale zawsze...


A oto nasze, a raczej Zosi dzieło w całości... Myślę, że niejeden dziadek ucieszyłby się z takiego prezentu. Można dodać w kąciku jakieś zdjęcie autora i mamy podarunek jak znalazł.


 ***
Na dzień następny to Zosia basenowała, a warsztatował Filip. Plan był taki, że będziemy robić witraże. Zaopatrzyłam nas w specjalny zestaw, farbki, folijki, szablony do odrysowania i mnóstwo dobrych chęci. No i niestety trochę polegliśmy. Może, gdybyśmy mieli więcej cierpliwości... Średnio szło mi, starej babie po szkole plastycznej, a co mówić dziecku 3,5-letniemu. Efekty możecie zobaczyć niżej...

Pozostał nam po tej próbie taki oto koślawy żółw. Może kiedyś go dokończymy, może ja sama spróbuję, co to z tego wyjdzie, na razie w tej kwestii skapitulowaliśmy, ale nie do końca. W sklepach już się zaczął szał świąteczny, różne ozdóbki DIY święcą triumfy więc i ja znalazłam coś dla nas. Sam w sobie zestaw nie zawiera szkła, ale przeznaczony jest do powieszenia w oknie więc myślę, że mieścimy się w temacie. Miał być witraż, będzie witraż.


Zestaw bardzo fajny. Jest ich kilka wzorów do wyboru. Ja go kupiłam w jednym z marketów, ale widziałam i w innych sklepach. Farbki akurat na jedno użycie, potem można wyrzucić, a nawet trzeba, bo przysychają, więc odchodzi wieczny problem ze słoiczkami niedobitków. Jedno co radzę od siebie, to zaopatrzyć się w więcej pędzelków w różnych wielkościach.

Szczerze powiem, że nie wierzyłam w swojego synka. Myślałam, że raczej będzie smarował farbą jak popadnie, pomiesza kolory lub coś takiego. Może znudzi się od razu, może będzie chciał rozsmarowywać po stole wszystko chusteczkami. Nic z tych rzeczy. Malowaliśmy w skupieniu, razem ustalaliśmy kolory, wielkość pędzli, kolejność. Ja mniejsze fragmenty, Fi większe. Precyzyjnie i starannie. 


Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Nawet Zosia po powrocie z basenu wykrzyknęła gromkie "WOW". Nie zdążyłam jeszcze powiesić ozdoby w oknie, ale zaświadczam, że pod światło wygląda o wiele, wiele efektowniej niż na białej powierzchni. A ja już dokupiłam kolejne. Będziemy działać dalej...

 
***
Ale żeby nie było, że ja tak teraz rozdzielam dzieciaki, zrobiliśmy też coś razem. A mianowicie wykorzystaliśmy nasze mazaki do malowania po oknach i... , jak pewnie ciężko Wam się domyślić..., pomalowaliśmy okno... Filip jak zwykle orzekł, że to list do Mikołaja i po wstępnych mazach kazał mi dorysowywać właśnie domki mikołajowe, sanie i inne stwory, a on z własnej strony dołożył dwie zjeżdżalnie... Zosia też nie pozostała obojętna. Chętnie przyłożyła małe łapki do ozdabiania naszej szyby balkonowej. 


Teraz pytanie czy to się zmyje. Producent zapewnia, że tak... Ale jak na razie nam się podoba więc pewnie jeszcze u nas pogości. Do tego dzieci są strasznie dumne ze swojej pracy i już zapowiadają takie przystrojenie reszty okien a w perspektywie nawet ścian ;)


A oto nasze dzieło w pełnej okazałości wraz z zadowolonymi z siebie autorami.


Mam nadzieję, że nasze pomysły na wykorzystanie powierzchni szklanych Wam się podobają. Ja niestety z tego miejsca muszę się pożalić, że tym razem nasz Szanowny Tatuś odpadł z warsztatowania, a tak obiecywał pomoc i zaangażowanie, ale nic, następnym razem bardziej go przyciśniemy.  A na razie Filip na tym korzysta i szkoli się w fotografii. Podpatrzył, że ja robię mu zdjęcia, jak maluje, klei, rysuje, to i on mnie fotografuje. I powiem Wam, że coraz lepiej mu to wychodzi... 
Oto jedno z jego zdjęć...


Nieco niewyraźne, ale czyni postępy. Biorąc pod uwagę, że na imieniny dostał swój własny aparat dla dzieci, to wróżę mu szybki rozwój w tym kierunku. Choć nadal woli mi podprowadzić komórkę i nią fotografować wszystko wkoło.

Dziecko na warsztat Namaluj mi Latorośle Borsuczkowo Schwytane chwile I&K w domowym zaciszu Jake, jeże nici i inne takie Animart - animacje z twojej bajki Tymoszko Dzwoneczkowa Karolowa mama Co robi Robcio Dzika Jabłoń Gugusiowo Cały świat Karli Elena po polsku Sopelkowo Igranie z Tosią Świat Tomskiego Ina i Sewa On ona i dzieciaki Czytoczary Kreatywnie z dzieciakami Kreatywna dżungla Mama Aga sztuka i dzieciaki Więc bawmy się My home and heart Myshowelove Słowo mamy Kusiatka Zakręcony Belfer Kreatywna mama Kreatywnym Okiem Pomysłowe Smyki Kreatywnie w domu Kinderki Worldschool Explorers Nasza szkoła domowa Jej cały świat Nasza przygoda DIY

piątek, 25 listopada 2016

Człowiek człowiekowi... czyli chamstwa nie zniese...

Jak jedna, w sumie mała rzecz, potrafi zepsuć humor na sporą część dnia...
Przedwczoraj, gdzieś tak koło 11, zadzwonił kurier, że ma paczkę... Zostawi w kiosku, już tak zostawiał, ale pyta, żeby nie było... Ok... Po jakimś czasie dostaję smsa, że zostawił jednak u fryzjerek w bloku obok... Myślę, ok, znam, mąż tam lata... Nic specjalnego, ale tanio i chłopa jakoś ostrzygą, nie będzie problemu... 
Wczoraj, koło 10 wychodzimy z domu... Po drodze zajdziemy po paczkę... Humory nam dopisują, trzeba się jakoś nastawić na cały, zaganiany dzień... Wchodzimy... Pani fryzjerka mi wcześniej nie znana... Szanowny miło przedstawia sprawę, że kurier, paczka, wczoraj...
"I co z tego?" - to pani fryzjerka tonem, który zbił mnie z tropu...
"No" - duka Szanowny, bo jego chyba też zaskoczyła - "Czy moglibyśmy ją odebrać?"
"A dlaczego on tutaj zostawia? Nas się szefowa czepia... To nie są moje obowiązki... Ja nie muszę jej wam oddawać..."
Ton pani jest daleki od uprzejmego, jest raczej opryskliwy i chamski, co bardzo nieładnie się prezentuje w komplecie z jej bardzo ładną, umalowaną buzią... Mąż próbuje się tłumaczyć, że przecież my nie mieliśmy na to wpływu, że jeśli to taki problem, to przecież mogła odmówić, przyjechałby kiedy indziej lub zostawił u kogoś innego. Do mnie też nie raz kurier dzwonił z prośbą czy wezmę paczkę dla któregoś z sąsiadów, którego nie znam i grzecznie odmawiałam. Nie ma problemu. Pani ani drgnie i nadal toczy pianę z ust z miną wściekłego psa. A na fotelu przed nią siedzi właśnie strzyżony klient, który już sam nie wie czy ma się śmiać, czy wstać i wyjść.

"Ale dlaczego pani ma do nas pretensje...?" - próbuję zacząć grzecznie...
"Czy ja coś do pani mówię? Ja nie z panią rozmawiam? Niech się pani nie odzywa" - powiem Wam szczerze, że po tych słowach zdębiałam. 
Niby nic, zwykła nieuprzejmość, ale gdy na człowieka spada taki cios znikąd, to nie bardzo wie jak zareagować. Pani w końcu niemal rzuciła w męża tą nieszczęsną paczką, mi autentycznie łzy w oczach stanęły. Wyszłam roztrzęsiona. Humor i nastawienie poszło się paść. Nie wiem, może ja jestem jakaś inna, może się mylę, ale uprzejmość w zawodzie fryzjerki jest dość podstawową cechą. Mało tego, ona jest wizytówką salonu, jest w pracy i nawet, gdybym weszła z ulicy zapytać o jakąkolwiek rzecz, to jestem potencjalnym klientem i odrobina kultury osobistej obowiązuje. Druga sprawa, że regularnym klientem jest, a raczej był mój mąż i od czasu do czasu teść. Od tej pory mają o tych dwóch klientów mniej. Dodam do tego to, że na fotelu, przez cały czas trwania tej żenującej sceny, siedział strzyżony pan, od którego się oderwała, żeby prawić nam swoje chamskie tyrady.

PS.
Zadzwonił kurier... Nie było nas w domu... Powiedziałam mu, żeby oddał paczkę do punktu, sama sobie odbiorę, nie potrzebuję już takich uprzejmości... Ja sobie cenię swój nastrój i nie pozwolę się tak traktować... A pani długiej kariery nie wróżę...

EDIT
Dziś...
Jako, że  niesiona nerwem wystawiłam pani fryzjerce ocenę bliską 1 (zostałam potem posądzona, że przecież ocena powinna dotyczyć usług ich zakładu, a nie fryzjerki... no nie wiem, pracownik jest wizytówką firmy przecież), odezwała się do mnie, o zgrozo, córka właścicielki "salonu" (to chyba jakieś nowe stanowisko) z prośbą o wyjaśnienia... Myślę, co mi szkodzi, interesują się, dobrze to o nich świadczy. Wyjaśniłam również grzecznie, dostałam odpowiedź... Powiem to najdelikatniej, jak umiem, najwyraźniej szefostwo dobiera sobie kadrę stosując się do dobrze sobie znanych standardów, a wzorce zachowań czerpie z samych siebie... Najdziwniejszą obelgą (chyba obelgą, bo sama nie wiem, co to miało być) było to, że chyba czytuję tylko aukcje internetowe... Może Wy wiecie czy powinnam się czuć urażona czy raczej pani coś nie styka pod sufitem i takie bzdury wypisuje... Ogólnie, dowiedziałam się, że tak sobie po prostu lubię z rana, przed pracą narobić rabanu, naobrażać ludzi, szkalować dobre imię ich firmy, a do tego wszystko na oczach ich "stałego klienta", który poświadcza, że to fryzjerka została zaatakowana przeze mnie, arogancką, niewychowaną, nieoczytaną (?) chamicę... Gdyby nie to, że kosztowała mnie ta sytuacja trochę nerwów, to uznałabym ją za kuriozalną i śmieszną... A tak, mogę tylko spuścić głowę i przejść nad tym do porządku dziennego...

czwartek, 24 listopada 2016

Jesień - oczekiwania vs. rzeczywistość...

Jesień.
Listopad.
Plucha.
Nawet jak ładnie, to zimno.
Wcześnie ciemno.
Nudno i marudno.

Co roku niesamowicie cieszę się z jesieni, mam wobec niej poważne plany, oczekiwania. Gdy byłam młodsza jesień kojarzyła mi się z powrotem do szkoły, na studia, z kocykiem, herbatką, większą ilością czasu na aktywności domowe, czasem spędzonym tylko we dwoje, nadrabianiem zaległości filmowych. Gdy pojawiły się dzieci, z czasem, gdy stają się coraz większe, coraz kreatywniejsze, czekam na jesień i na nasze wspólne popołudnia, na nowe pomysły, na książeczki, wylepianki, czytanki, wspólne zabawy i wiele, wiele radości. Czekam, czekam, gromadzę materiały, żeby nic nie zbrakło, gdy tak będziemy razem tworzyć, a za oknami będzie hulał wiatr. A jak już się w końcu doczekam, to jakoś nie jest tak kolorowo, jak to sobie wyobrażałam.


Nie, nie jest źle. Jest fajnie, wesoło, barwnie i ciekawie, ale jest też głośno, bałaganiarsko, kłótliwie, a nawet czasem agresywnie. Tak, tak, moje dzieci potrafią też się bić. Codziennie, gdy zbliża się pora powrotu do domu, dwoję się i troję, żeby wymyślić coś, co zajmie moje małe pociechy na jakiś czas. Trochę nas mobilizuje projekt Dziecko na Warsztat, trochę podpowiadają inni, trochę wychodzi spontanicznie, ale czasem pomysłów brak, czasem mamy ochotę na odrobinę odsapnięcia. Zaczynają nas męczyć nasze cztery ściany, które już po dwóch minutach od wejścia dzieciaków zaczyna przypominać pobojowisko. Każdy, kto ma dzieci, zwłaszcza takie żywe, jak nasze, wie, że najlepsza zabawa jest z rodzicami, że najlepiej, gdy rodzice cały czas zwracają na nie uwagę, najlepiej niczego po sobie nie sprzątać, a jeszcze lepiej jest się pobić o jedną zabawkę, która do tej pory leżała przez pół roku nie używana, a w tym jednym, konkretnym momencie, chcą ją wszyscy.

Wspomagamy się zajęciami dodatkowymi, tańcami, piłkami, salami zabaw, nawet zakupami, które dla dzieciaków są atrakcją. I żeby nie było, ja bardzo to lubię. Przecież właśnie na te popołudnia czekałam, przecież wystarczy uwaga poświęcona dzieciom i nie ma tych wrzasków, nie ma kłótni, nie ma gryzienia się nawzajem, czas upływa miło i przyjemnie choć czasem z małymi zgrzytami. Problem leży w tym, że oprócz tej zabawy przeciętny rodzic ma też inne obowiązki. Może nie ma ich zbyt wiele, ograniczył je do minimum, gdy wrócił z pierwszym bobasem ze szpitala, ale jednak. Czasem trzeba się odwrócić na pięcie i zrobić coś innego.

I tutaj dochodzę do sedna sprawy... Weekend poza domem, wakacje, wcale nie długie, trzydniowe, pobyt, z dziećmi oczywiście, gdzieś, gdzie te wszystkie obowiązki przestają obowiązywać. Jest końcówka listopada, a mi się marzy jakaś odskocznia, miejsce, gdzie mogę wybawić się z dziećmi za wszystkie czasy, gdzie nie muszę gotować, sprzątać, nie muszę myśleć o praniu czy prasowaniu. Nie mamy dziadków na wsi, u których można się zaszyć, a którzy zajmą nam się dziećmi, ale zawsze, gdy tylko jest okazja, a finanse na to pozwalają, uciekam gdzieś na chwilkę. Nie za często. Przynajmniej nie tak często, jakby to nam się marzyło. Nie zawsze pozwala na to czas lub finanse, ale marzyć można zawsze. Można marzyć, fantazjować, pomagać szczęściu grając w totka (to takie moje małe uzależnienie), no i dokształcać się, co by, gdy już wygramy tą wycieczkę na Malediwy nie wydawać majątku na tłumacza...

I wziąć udział w konkursie. Wystarczy mieć konto na Instagramie, wykazać się odrobiną kreatywności i już. Można zawalczyć o miesięczny kurs online z native speakerem, który zdecydowanie zwiększy naszą pewność siebie w posługiwaniu się językiem angielskim, a co za tym idzie, wszelkie wakacje i wyjazdy uczyni przyjemniejszymi. Po więcej szczegółów zapraszam na http://angloville.pl/konkurs/ .

poniedziałek, 21 listopada 2016

Działam... z domu...

Większość z Was, czytających mojego bloga, wie, że mam tą przyjemność/nieprzyjemność pracować w domu (a raczej z domu). Część też pewnie zauważyła, że od jakiegoś czasu czynię starania, żeby choć część tej pracy wynieść jednak gdzieś indziej, do miejsca bardziej do tego przystosowanego, do miejsca, gdzie można się skupić tylko na jednym, gdzie rekwizyty do pracy potrzebne nikomu nie przeszkadzają i, co chyba jeszcze ważniejsze, im nic nie zagraża.

Ktoś kiedyś zauważył, nie powiem, że do końca niesłusznie, że nie powinnam narzekać, bo mam ten przywilej, że tą pracę mogę wykonywać tutaj, w domu, nie odrywając się od obowiązków mamy i żony. No właśnie, z jednej strony to przywilej, ale jak tak to głębiej przeanalizować, to chyba nie do końca. Bo niby jak pracować nie odrywając się od obowiązków domowych...? Jednocześnie zajmując się dziećmi, gotując, sprzątając? Jednocześnie mam przekładać papiery, wypełniać druki czy, biorąc pod uwagę Borsuczkowy domek, rozłożyć się z drutami i szydełkiem? Każdy kto ma dzieci wie, że średnio to możliwe.  Powiecie, że przecież dzieci chodzą do przedszkola, mogę się wszystkim zająć, wszystko zorganizować tak, żeby było łatwo, miło i przyjemnie. Niby tak, i powiem Wam, że zdarzają się takie dni, gdy to się udaje, ale nadal jest to czas pracy dzielony z zajmowaniem się domem, bo "przecież, jak siedzisz w domu, to możesz ugotować i ogarnąć". Cały czas, zasiadając przed komputerem, widzę tę stertę prania, mam z tyłu głowy nieposkładane dziecięce ubranka i to co zjedzą, jak wrócą z przedszkola. Dodajmy do tego okres jesienny, częste choroby, zostawania w domu, wizyty u lekarzy i mamy kolejne schody. Terminy gonią, wszystko poumawiane, a ja tulę, przytulam, leczę, odkładam, przekładam. A potem nadganiam zaległości wieczorami, gdy Szanowny Małżonek leży już w najlepsze na kanapie, bo przecież on był w pracy, a ja siedziałam w domu.


Oczywiście, plusów taka sytuacja ma również sporo. Sam fakt, że nie musiałam na złamanie karku wracać do pracy po zakończeniu macierzyńskiego, że mogę tu być zawsze, jak zachorują, że gdy coś się dzieje, jestem dyspozycyjna, że widziałam wszystkie pierwsze razy, nacieszyłam się, naprzytulałam, nabawiłam. Ale takie są uroki i walory prowadzenia własnego interesu. Szanowny też by mógł, ale mi wygodniej, jestem przyzwyczajona, moje plany są łatwiejsze do zmiany. 

I tak staram się godzić wszystko w jednym miejscu, powiem szczerze, że czasem z problemami. Co by nie mówić, pewnie znajdą się i zwolennicy i przeciwnicy takiego rozwiązania. Moim celem jest pogodzenie pracy w domu, bo Borsuczkowy domek niewątpliwie lepiej się sprawdza w tych warunkach (choć niesamowicie marzy mi się własna pracownia, gdzie cicho gra radyjko, wszystko ma swoje miejsce, a ja mogę się rozłożyć i nie składać w pośpiechu, jak dzieci wrócą lub wstaną), z pracą biurowo-firmową, która, jak sama nazwa wskazuje, lepiej odnajduje się w miejscu do tego przystosowanym, gdzie można w ciszy się skupić nad tym, co wymaga odrobiny pomyślenia. W tej kwestii rzeczywiście mam luksus, ale zanim do tego dojdzie czeka mnie jeszcze wiele przygotowań i organizacji, a na razie przychodzi mi mierzyć się z pomieszczeniem się ze wszystkimi odnogami mojej działalności w naszym mieszkaniu. A radzić sobie jakoś trzeba. Trzeba ogarnąć miejsce, żeby się ze wszystkim upchnąć, trzeba mieć czas, gdy nie przeszkadzają nam dzieci i domowe obowiązki, trzeba zorganizować sobie pracę, gdy los nam nie sprzyja, gdy jestem uziemiona w domu, gdy u nogi przez większość dnia mam moje malutkie pociechy.
I tutaj z pomocą zdecydowanie przychodzą mi wszelkie usługi internetowe. Zdecydowanie, wiele rzeczy można załatwić przez sieć. Obejrzeć, zainspirować się, poradzić, zamówić i wysłać. Właśnie ta ostatnia, wysyłka, do tej pory była moim utrapieniem. Musiałam stawać na głowie, żeby towar zapakować, musiałam lecieć na pocztę, stać w kolejce, do tego nigdy nie wiedziałam ile taka wysyłka mnie, a co za tym idzie, klienta, pokosztuje. Nie raz się zdarzało, że koszty ponosiłam ja, bo źle oszacowałam wysyłkę. Ale jakiś czas temu Szanowny podsunął mi rozwiązanie.  Zajrzałam do serwisu http://www.epaka.pl/ . Mój małżonek już wcześniej korzystał z ich usług, ale nie był zarejestrowany na stronie internetowej. Ja postanowiłam to zmienić i sprawdzić, jak dam radę z nimi współpracować. No i już dobrych parę miesięcy udaje mi się sprawnie wysyłać swoje prace bez zbędnych kombinacji, wiedząc na czym stoję, ile zapłacę i mając wybór między firmami kurierskimi i usługami przez nie oferowanymi.

Także, ja nie narzekam, doceniam swoją sytuację, cieszę się, że mam co robić, ale przyznaję, że czasem brakuje mi komfortu pracy, jaki daje odpowiednie do tego celu miejsce. Brakuje mi własnego kącika, spokoju i wyliczonego czasu tylko na pracę. Na głowie staję, proszę Małżonka o pomoc, jęczę i kwęczę, żeby coś z tym zrobił, ale na razie, już prawie trzy lata doprosić się nie mogę... A moja działalność się rozrasta i zajmuje coraz więcej miejsca...

sobota, 19 listopada 2016

W sferze marzeń czyli wykańczanie, meblowanie...

Mówi się, że wykańczanie domu/mieszkania/biura/pokoju wykańcza samego wykańczającego. Wykańcza finansowo, wykańcza czasowo, ale i wykańcza nadmiarem wrażeń, nadmiarem wyborów i możliwości. Ci bardziej niezdecydowani mogą wykańczanie odczuć jako coś co można porównać z pracą w kamieniołomach. Nie ma jednak chyba nikogo, kto na takie wykańczanie nie czekałby z zapartym tchem jak na Mikołaja. Bo to chyba, mimo tych wszystkich niedogodności, jest całkiem fajne. I ja czekam i czasem lubię sobie tak pomarzyć i czasem lubię się z Wami tymi marzeniami podzielić.

My do wykańczanie na razie nie mamy za wiele. Mamy mieszkanie do wiecznego remontu, ale to już nie to samo. Remont ma to do siebie, że najpierw trzeba zaorać to co jest, żeby potem coś poprawić. Trzeba gdzieś upchnąć siebie i dzieci, nasze rzeczy, nasze obowiązki i znaleźć czas, żeby wszystko z powrotem doprowadzić do porządku. Nie jest to łatwe, wymaga gimnastyki, dlatego my skutecznie się od tego migamy. Pewnie po nowym roku nie uciekniemy przed remontem w dziecięcym pokoju, trzeba pomyśleć o łóżku dla Zofii, może o piętrowym, ale na razie odganiam od siebie te myśli. Nie zmienia to faktu, że oglądam i analizuje. To nic nie kosztuje.


Mamy do urządzenia jeszcze nasze miejsce pracy, ale to też nie to samo, bo ciągnie się jak lazania, wiecznie są jakieś przestoje, zmieniają się koncepcje i nie na wszystko, mimo szczerych chęci, mam wpływ. Do tego wieczne wyrzuty sumienia ze względu na koszty, w końcu z tyłu głowy wiecznie siedzi ten nasz wymarzony, własny dom, i jakoś tak zapał spada. Co prawda, ostatnio miałam niewielką namiastkę wykańczania i jego wykańczającej siły, gdy przyszło mi od nowa wybierać płytki, bo te, które wybrałam ostatnio jakimś dziwnym sposobem wyparowały ze sklepu. Cóż, po pół roku miały prawo. Na szczęście trafiłam do sklepu z małym wyborem, ale i tak łatwo nie było. Potem przyszedł czas na wymierzanie, wyliczanie i przeszacowanie kosztów, które miały być skromne, a wyszły jak zwykle. Ale myślę, że o wiele łatwiej byłoby przełknąć tą pigułkę, gdyby to był ten nasz wymarzony...

No nic, nie o tym chciałam dziś. Dziś chciałam o tym, jak bardzo nie mogę się powstrzymać przed oglądaniem ofert sklepów, jak bardzo nie mogę się powstrzymać przed przeskoczeniem etapu planowania, etapu budowy, nawet etapu wykańczanie, żeby wielkim susem wskoczyć w etap urządzania. I tutaj też można dostać oczopląsu. Meble, mebelki, takie, owakie, eleganckie, luzackie, skandynawskie, biurowe, sypialniane, dziecięce, kolorowe, stonowane... No, nawet nie wiem, jakie jeszcze, bo dzień za dniem rzuca mi się coś nowego w oczy, co "koniecznie muszę mieć u siebie w domu". Istne szaleństwo, zwłaszcza, że na razie więcej skaczę po sklepach internetowych niż po stacjonarnych. Aż się boję myśleć, co będzie, jak w końcu zacznę zwiedzać sklepy stacjonarne. Takim tropem, już po raz któryś trafiłam na http://kdcmeble.com/.  Co by nie mówić, jak bardzo by się nie starać, wyobraźnia zaczyna pracować i pojawiają się piękne obrazy. Dodając do tego, że każdy z mebli można dostosować pod siebie, dobrać tapicerkę, kolor czy wzór, można się rozmarzyć. Piękne wypoczynki, gustowne sypialnie, najchętniej już bym się do takiego domu przeprowadziła.

Ech, co poradzić, że na razie jest to tylko w strefie marzeń. Ale jak to mówią, trzeba o czymś marzyć, do czegoś dążyć, czymś się kierować. W najbliższym czasie się okaże czy będziemy wykańczać i urządzać ten nasz wymarzony, czy w końcu doprowadzimy nasze mieszkanie do takiego stanu, że nie będzie nam się chciało stąd wyprowadzać. Na razie nadal przeglądam i zapisuję pomysły "do zrealizowania".

A jakie jest Wasze doświadczenie w tym temacie? Słusznie na to czekam czy raczej jeszcze kiedyś będę głośno przeklinała ten czas, gdy będę wcielała w życie wizje mojego wymarzonego gniazdka?
Jak to jest z tym wykańczaniem? Rzeczywiście wykańcza?

poniedziałek, 14 listopada 2016

Ciążowym kapciom mówimy nie!!!

Zdradzę Wam pewną naszą tajemnicę. Jakiś czas temu podjęliśmy decyzję o tym, że będziemy mieć trzecie dziecko. Wszystko było zaplanowane, lekarze poodwiedzani, nawet większe samochody pooglądane. Plan był chytry, bo gdyby wszystko ułożyło się po naszej myśli, to termin porodu wypadałby dokładnie w moje urodziny. Ale jak już nie raz pisałam, plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Pewne nieplanowane okoliczności kazały nam jeszcze raz wszystko przemyśleć i przeanalizować. Co będzie, jeszcze nie wiemy... Może odłożymy plany na później, może całkiem z nich zrezygnujemy... Czas pokaże, ale nie o tym dzisiaj chciałam...

Przez pewien czas żyłam przeświadczeniem, że już za chwilkę, już za chwileczkę będę w ciąży... Że potem zalegnę uziemiona w domu znów na jakieś półtora do dwóch lat... Że moje inne plany będą musiały poczekać, bo przecież kto, jak nie ja to wszystko lepiej ogarnie. Potem był pewien czas, gdy musiałam wiele przetrawić, przeżyć zmianę decyzji, troszkę ochłonąć, a potem... Potem spojrzałam na siebie w lustrze i autentycznie się przestraszyłam. Przeraziłam się nie na żarty, bo nie poznałam siebie sprzed pewnego czasu. Nie poznałam tej kobiety, która planowała siłownie, baseny, nowe interesy, budowę domu, zajęcia dodatkowe dla dzieci. Nie poznałam tej kobiety, której już od jakiegoś czasu weszło w nawyk regularne odwiedzanie fryzjera czy kosmetyczki. Nie poznałam tej kobiety, która postanowiła zmienić swoje nawyki żywieniowe, żyć zdrowiej i aktywniej.

Co takiego się stało, że momentalnie na wadze pojawiło się plus dwa kilo, że buzia zrobiła się szara, że paznokcie obskubane, a brwi jakieś takie zakrzaczone? Co wpłynęło na takie skapcawacenie i jak bym wyglądała, gdyby jednak wszystko poszło po naszej myśli? Czemu sama decyzja o kolejnej ciąży spowodowała moje zleniwienie, zaniedbanie, zaszycie się w domowych pieleszach i sflaczenie? No właśnie, co?

Powiem tak, jestem matką już ponad trzy lata. Mam na swoim koncie dwie, zupełnie różne od siebie ciąże. Mam też wiele koleżanek z dziećmi i widziałam je w ciąży. Zdecydowana większość z nich właśnie tak reaguje, tak się zachowuje w ciąży. Myślenie w stylu, po co mam o siebie dbać, jak i tak nikt tego nie będzie oglądał? Po co mi nowe ciuchy, jak zaraz i tak się w nich nie będę mieściłam? Po co mi ładne ciążowe ciuchy, jak to tylko na parę miesięcy i to miesięcy, w których nie będzie mi się nigdzie chciało wychodzić? Po co fryzjer, po co manikiurzystka, po co kawa z koleżanką na mieście? 
Błąd...
Duży błąd...
Bardzo duży błąd...


Wiem coś o tym, bo podobnie zachowywałam się w ciąży z Filipem. Owszem, pracowałam do dziewiątego miesiąca, ale pracowałam u siebie i nikomu się nie pokazywałam. Kupiłam parę par spodni, przywdziałam rozciągliwe swetry, stare buty, wyciągniętą kurtkę typu oversize w kolorze czarnym i już. Jedyny kontakt z ludźmi miałam na szkole rodzenia, a i tam czułam się niezbyt komfortowo, bo jakoś tak szaro na tle tych kolorowych, wesołych przyszłych matek. Do porodu i do szpitala wzięłam ze sobą popularne, ale szare i niezbyt atrakcyjne koszulki do karmienia, bo ktoś mi doradził, że i tak się zniszczą więc nie warto inwestować. I co było potem? Potem ciężko było się wygrzebać z tego marazmu, z tej szarości, ciężko było wyjść do ludzi, zacząć żyć od nowa.

Z Zosią było inaczej. Szłam przez ciążę przebojem. Fryzjerka miała okazję obserwować moją ciążę miesiąc po miesiącu, kupowałam nowe ciuchy, nie za dużo, ale wystarczająco, żeby nie czuć się jak szara myszka, jeździłam, zwiedzałam, planowałam. A wszystko z małym Filipem u boku. I żeby nie było, ciążę z Zośką znosiłam gorzej niż z Filipem. Przez pierwsze trzy miesiące męczyły mnie straszne mdłości, trzy ostatnie miesiące bolało mnie wszystko i czułam się jak ogromny, ociężały słoń, ale to mi nie przeszkadzało zadbać o siebie. Do porodu kupiłam sobie śliczną koszulkę, która owszem, trochę ucierpiała, ale ja, mimo sflaczenia, czułam się ładnie. No i dla Zofii zabrałam śliczne pajacyki, w które niestety się nie mieściła, bo urodziła się wyjątkowa. A potem? Potem łatwiej było wyjść, pokazać się, odwiedzić kosmetyczkę czy zobaczyć się ze znajomymi. Wiadomo, co nie co po ciążach zostało, ale podejście jest ważniejsze od jakichś tam wałeczków na brzuchu.

Także drogie ciężaróweczki.... Te późniejsze i te całkiem wczesne... Można poczuć się jak księżniczki, można się wylegiwać na kanapie, to wasz czas, trzeba korzystać. Ale nikt o was tak nie zadba, jak wy same. A warto, bo to procentuje. Nastawienie jest naprawdę ważne. Uśmiech, zadowolenie z siebie i wszystko staje się piękniejsze. A potem, nawet gdy zostanie wam troszkę po ciąży, nawet, gdy będziecie trochę niewyspane, to banan na buzi wszystko zatuszuje.