poniedziałek, 30 listopada 2015

Zosia i Filip 2015: 47/52, 48/52.

Nie ma to jak jesienne tygodnie, przeraźliwie ciemne poranki i ciągnące się w nieskończoność popołudnia. Pewnie tak już będzie do Świąt, a potem do końca roku i długo, długo potem do wiosny. Trzeba sobie jakoś radzić, wymyślać atrakcje, kombinować, żeby nie popaść w marazm. Dlatego właśnie nam tydzień 47 upłynął pod znakiem jesiennych wakacji. Celem zrobienia sobie frajdy wybyliśmy na wywczas.


Frajdziocha dla dzieciaków, basen, kulki, zwierzątka i ogólna inność, a dla nas troszkę oddechu i odpoczynku od codzienności. Sam fakt, że nie trzeba prać, prasować i gotować jest wart swojej ceny, a miny zadowolonych dzieci są bezcenne. Fifi jeszcze długo powtarzał w domu, że on idzie do pokoju, gdy mu coś zabranialiśmy, bo tam miał więcej luzu, a o "basenku" mówi do dziś.

48. tydzień to już powrót do codzienności. Ech, ciężko się pozbierać znów do kupy i zmobilizować do działania, ale co poradzić, trzeba wziąć się w garść. Gdy nam pomysłów brak, to dzieci na pewno nie zawiodą, a ich pomysłowość jest nieprzewidywalna. Nie ma chwili, by któreś z dzieciaków nie siedziało nam na głowie. Kicają, brykają i dokazują. Nie ma co, jest wesoło.


A najfajniejsze są dni, kiedy nic nie trzeba, gdy można chodzić pół dnia w piżamach, wałkonić się po łóżku i nikomu się z niczego nie tłumaczyć. To ja lubię w jesieni, bo oprócz tego, to chyba nie bardzo za nią przepadam.

piątek, 27 listopada 2015

Warmińsko-Mazurskie Spotkania Blogerów vol. 5 - relacja.

Jak pewnie niektórzy z Was pamiętają, na wiosnę wybraliśmy się na naszą pierwszą, daleką wyprawę we czwórkę. Powodem były IV Mazurskie Spotkania Blogerów w Węgorzewie. Tak bardzo nam się tam spodobało, że gdy dowiedziałam się, że organizowane się już piąte, tym razem Warmińsko-Mazurskie Spotkania Blogerów w Centrum Wdrażania Innowacji w Olsztynie, bez zastanowienia wysłałam zgłoszenie i zaczęłam szukać miejscówki na weekend. Miejscówkę znalazłam świetną, ale pech chciał, że na spotkanie się nie załapałam, co nie przeszkodziło nam i do Zalesia pojechaliśmy na przedłużony weekend. Na miejscu, gdy już zwątpiłam, że jednak uda się dostać na spotkanie, odezwała się Roksana z bloga Dzwoneczkowy Raj Mamy (organizatorka zamieszania), że jednak zwolniło się miejsce i jeśli chcemy, to mamy zaproszenie. Szybciutko przedłużyliśmy pobyt o jeden dzień i szykowaliśmy się na niedzielne atrakcje.
 

Do Olsztyna, do Centrum Wdrażania Innowacji dotarliśmy chwilkę przed czasem i od razu zauważyłam kilka znajomych twarzy. Fajnie, bo zazwyczaj mocno obawiam się takich spotkań, gdy nikogo wcześniej tam nie znam. Pierwsze co zwróciło moją uwagę to pokój, a raczej sala dla dzieci. Zawsze przykładam dużą wagę do odpowiedniej opieki i zajęć dla dzieci, bo moje, jak pewnie niektórzy wiedzą, są nadaktywne i skupienie się z nimi na czymś innym zwyczajnie graniczy z cudem. Groszki i Warmiolandia spisali się na medal i nawet nasze ruchliwe dzieci przysiadły na dwie minuty, a ja miałam troszkę czasu dla siebie. No i M. nie narzekał, jak ma to w zwyczaju, gdy tylko obarczę go opieką nad dwójką.



Gdy już wygodnie się rozsiadłyśmy zostawiając nasze pociechy pod opieką mężów i pań opiekunek rozpoczęła się część poważniejsza spotkania. Na pierwszy ogień poszły agentki ubezpieczeniowe, life plannerki z Towarzystwa Ubezpieczeniowego Pramerica. Jak ważne jest zabezpieczenie bliskich i siebie w razie wypadku czy innych okoliczności życiowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Takie prezentacje są potrzebne, by nikt z nas nie musiał się przekonywać na własnej skórze, jak to jest zostać bez wsparcia, głównie finansowego, w ciężkim okresie.
 

Kolejnym wystąpieniem było wystąpienie Pani dr inż. Hanny Płuszki, która opowiedziała nam o prawidłowym żywieniu naszych dzieci, odpowiedziała na nasze pytania z tym związane i naprowadziła nas na  projekt "Głodni zmian", o którym z kolei opowiedziała nam Magdalena Kołodziej z My Pacjenci. Jest to program wspierany przez blogerów, dietetyków i partnerów mający na celu wprowadzenie w pełni refundowanego dostępu do porad dietetycznych dla kobiet w ciąży oraz dla rodziców dzieci w wieku 0-3 lata. Inicjatywa słuszna więc zachęcam do podpisania petycji.


A jeśli już o żywieniu mowa, to na spotkaniu przyszedł czas na przerwę obiadową, pogaduchy, kawkę, herbatkę i ciacho. Wszystko smaczne, wyważone i w sam raz. Nawet mój nic nie jedzący Filip skusił się na aż trzy serki. W między czasie miałyśmy okazję się lepiej poznać, przedstawić siebie i bloga, powiedzieć kilka słów, odpowiedzieć na pytania lub samemu zadać je innym. Miło i na luzie, z dużą dawką humoru.


Następnie przyszła pora na coś, na co ja osobiście czekałam najbardziej. Jako, że już wiem, że przy mojej pierwszej wizycie u dentysty z synkiem zostałam posądzona o nadgorliwość, nasłuchałam się swojego i zostałam wprowadzona w błąd przez co troszeczkę zaniedbałam jego ząbki o co mam do siebie ogromne pretensje, to teraz słuchałam z uwagą i zaciekawieniem. Takie prelekcje powinny być moim zdaniem wygłaszane wszystkim rodzicom, może wtedy nie będą dawali się zbywać dentystom, którym zwyczajnie nie chce się pracować z dziećmi. A był to wykład Pani dr Mileny Długozima z Krainy Zdrowego Uśmiechu. 


A na koniec jeszcze jedna atrakcja. Aukcja pięknych przedmiotów, z której zysk został od razu przekazany na ręce przedstawicielki Fundacji "Przyszłość dla dzieci" pani Agnieszki. Przyznam szczerze, że ja miałam ochotę na kilka przedmiotów, ale nie miałam śmiałości zbyt odważnie licytować i przeszły mi koło nosa, a szkoda. Może na następnej takiej akcji będę bardziej zdecydowana.



No cóż więcej mogę dodać. Była to bardzo miło spędzona niedziela. Jestem szczęśliwa, że wyjazd w tak odległy kraniec Polski nie skończył się tylko na odpoczynku w SPA, ale że mogłam spotkać te fajne dziewczyny, wiele się dowiedzieć i przy okazji przyczynić się dla słusznej sprawy. Bo, mimo że nie wylicytowałam żadnego przedmiotu na aukcji, to kupiłam dwa losy na loterii, w której fantami też były cudowności od sponsorów. Dla każdego coś miłego. I tort...


PS.
1. Zdjęcia dzięki uprzejmości Magdy z bloga Ona Jedna A Ich Dwóch oraz Natalii z bloga Natalia Jarocka Blog.
2. Druga część relacji z jeszcze większą ilością zdjęć i szczegółami blogerskich toreb już wkrótce...


wtorek, 24 listopada 2015

Karmienie piersią - kolejny kryzys...

No i nadszedł ten czas, kiedy znów muszę napisać, że mam kryzys. Że nie chce mi się już momentami karmić piersią, choć tak naprawdę chcę nadal i to jeszcze długo. Złoszczę się tą całą sytuacją, mam ochotę się odwrócić, nie zwracać na nią uwagi, wysłać męża do apteki po mleko modyfikowane i zakończyć temat raz na zawsze. Ale ja nie umiem. Po pierwsze, nie potrafię zostawić Zośki w potrzebie, a wiem, że ona mnie teraz potrzebuje, że ona też ma kryzys i jestem jej potrzebna. Po drugie, ja nie wiem, jak się karmi butelką. Nigdy butelką nie karmiłam i dla mnie chyba byłby to ogromny stres, skok na głęboką wodę i w zasadzie wcale bym nie osiągnęła tego mojego wymarzonego spokoju. A po trzecie, nikt mi nie zagwarantuje, że nawet gdybym jednego dnia opanowała karmienie butelką do perfekcji, to spokój bym osiągnęła, bo przecież nie koniecznie Zosia musi zacząć mi przesypiać noce, nie koniecznie musi spać w swoim łóżeczku i nie koniecznie musi chcieć się ode mnie odczepić choć na chwilkę. Może właśnie dlatego, że zabiorę jej pierś, to będzie potrzebowała więcej bliskości i spadnę z deszczu pod rynnę.

Jak wiecie, bo nie raz już o tym pisałam, jestem zwolenniczką pozwolenia dziecku do wszystkiego dorosnąć. Mam zdanie, że na wszystko przyjdzie czas, że można dziecko delikatnie naprowadzić, ale jak nie będzie gotowe, to nie opanuje tego co od niego oczekujemy. Ta teoria sprawdziła mi się wiele razy przy Filipie i przy Zosi również staram się ją stosować. Jak dotąd z sukcesami, co nie oznacza, że czasem to czekanie jest irytujące i chcemy coś niecoś przyśpieszyć. Próbujemy, mimo że wiemy, że to nie ma sensu, ale łapiemy się czasem ostatniej deski ratunku. Irytuje nas to jeszcze bardziej i wpadamy w błędne koło. Tak właśnie jest teraz ze mną. Mój poziom irytacji osiągnął chyba zenit.

A wszystko rozbija się właśnie o to, że jestem już tym wszystkim zmęczona i wszystkie męczące i dręczące sprawy zwalam na karb karmienia piersią. Zosia zrobiła się mocno wymagająca, nie chce spać w łóżeczku, budzi się co 1,5 godziny, najpóźniej koło północy musi wylądować ze mną w łóżku, bo inaczej nie zaśnie, a i tam nie ma pewności, że pośpi spokojnie. No i oczywiście jedynym uspokojeniem jest pierś w buzi. Najgorsze, że ostatnio ta pierś nie służy jej tylko do jedzenia. Po prostu dobrze mieć ją w buzi i tyle. Większość nocy jestem uziemiona w łóżku w jednej pozycji i nie ważny jest Fifi w drugim pokoju, nie ważne są matczyne potrzeby tak momentami silne, że mam wrażenie, że będzie nam potrzebny osuszacz (http://www.osuszacze.watersmile.pl/), nie ważne obolałe kości i zdrętwiały biust. Dokładając do tego moją chorobę, która daje się mi mocno przy takiej aurze we znaki i nerwy związane ze sprawami niezależnymi od dzieci, jestem padnięta i już mi te przytulanki przestają sprawiać taką przyjemność, jak powinny. 

W dzień niestety nie jest lepiej. Zofia nie chce jeść nic, jak ja jestem w pobliżu. Ona ode mnie oczekuje piersi, a nie jakiś owocków, kaszek czy obiadków. A ja, mimo zmęczenia, staram się bardzo, a potem się denerwuję, bo ona nie chce jeść. Nie chce jeść, a potem płacze, bo chce pierś. Ja czasem się zaprę i nie dam, ale potem panienka i tak sobie odbije przed spaniem albo w nocy na mnie i koło się zamyka. A poziom mojej irytacji rośnie.


W momencie, gdy piszę ten post i tak sytuacja idzie ku lepszemu, bo zdałam sobie sprawę, że irytacja jest niepotrzebna, że nic nie wniesie do sprawy, nic nie zmieni, a tylko nas wszystkich pokosztuje wiele nerwów. Znów wiem, że muszę wziąć na luz i czekać spokojnie, że przyjdzie czas, gdy wszystko się unormuje. Joga, oddechy, spokój. Ale czasem łatwo jest mówić, gdy oczy trzeba podtrzymywać na zapałki, a biust wydaje się nie mieć końca. Także przyznaję się, że mam teraz kryzys i choć bardzo kocham tą bliskość, jaką daje karmienie piersią, to teraz tego nie lubię. Mam nadzieję, że szybko znów wszystko powróci na swoje miejsce.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Jak przypadkiem zostałam blogerką kulinarną...

A niech tam, pochwalę się, a co.
Matka z blogerki parentingowej zupełnie nieświadomie stała się blogerką kulinarną i to blogerką kulinarną, którą publikują w poważnych wydawnictwach. Zupełnie nieświadomie wzięłam udział w konkursie, w którym nie brałam udziału i w tym konkursie zostałam jedną z wygranych. Nagrodą była właśnie publikacja w Wielkiej Księdze z Wypiekami. 

A jak to się stało?
Jakiś czas temu dostałam maila na skrzynkę pocztową bloga z zapytaniem czy zgodzę się na umieszczenie mojego przepisu na ciasto z rabarbarem w wyżej wymienionej Księdze. Księga powstawała w wyniku konkursu ogłoszonego przez Bakalland i Delectę na najlepszy przepis i związaną z nim historię. Ktoś użył mojego przepisu i okrasił podobno swoją opowieścią. Zgodziłam się, bo zaproponowano mi podpisanie przepisu moim imieniem i nazwiskiem wraz z adresem do bloga. Bez wysiłku mogłam stać się zwyciężczynią w konkursie i dodatkowo mieć swoistą reklamę. Jakie było moje zdziwienie, gdy organizatorzy podesłali mi stronę z moim przepisem, zdjęcie ciasta i opowiastkę, która miała być historią tamtego uczestnika, a okazała się żywcem przepisaną z posta na blogu. Podejrzewam, że wydawcy też już się w tym zorientowali, bo na stronie nie było wzmianki o innym autorze, byłam wymieniona tylko ja. Na tym nasza korespondencja się skończyła, spokojnie czekałam na wiadomość o wydaniu Księgi.


Aż pewnego dnia, jakieś dwa tygodnie temu, dorwałam w ręce ulotkę z Rossmanna, w której wyczytałam, że do dwóch produktów Bakalland będą dokładali właśnie tą Księgę. Zaczęłam się zastanawiać czy wydawcy potraktują mnie, jak zwycięzcę konkursu i wraz z publikacją dostanę również nagrodę. W międzyczasie wybraliśmy się na wywczas, na wywczasie mąż mnie zaopatrzył w wyżej wymienioną publikację i moje ambicje zostały zaspokojone. Jakie było moje zaskoczenie, gdy po powrocie zastałam paczkę z nagrodą. I nie była to jedynie Księga z moim przepisem, ale cały zestaw nagród, który przysługiwał zwycięzcom. Tak więc dostałam śliczną paterę na ciasta, kwadratowy kosz wiklinowy i zestaw produktów marki Bakalland i Delecta. Przyznam, że ucieszyłam się strasznie i jestem wdzięczna komuś, kto bez mojej wiedzy próbował użyć przepisu i mojej opowieści, bo gdyby nie to, nadal byłabym tylko blogerką parentingową, a tak mogę spokojnie poszerzać swoje horyzonty... Żartuję oczywiście, jest mi bardzo miło i jestem dumna z siebie, ale pozostanę jednak tu, gdzie jestem. Uśmiech na ustach jednak będzie się jeszcze długo pojawiał na samą myśl o tym wyróżnieniu.



A Was zapraszam do zapoznania się z Księgą, bo oprócz mojego przepisu jest tam wiele fajnych ciast. Wiem, bo przeglądałam i mam w planach wszystkie wypróbować. Czy mi się uda, to się jeszcze okaże.

piątek, 20 listopada 2015

Jak spokojnie i bez nerwów spakować się na rodzinny wyjazd...

Wyjazd z małymi dziećmi to nie lada wyzwanie. Planowanie, zbieranie, pakowanie,w końcu załadowanie wszystkiego i wszystkich do samochodu i podróż. Niektórzy bezdzietni nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielki jest to wysiłek i jak wielkich umiejętności wymaga. Ale da się i nawet może pójść sprawnie, ale jak wszystko wymaga wprawy, a żeby mieć wprawę, trzeba ćwiczyć. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.

My ćwiczenia rozpoczęliśmy dość późno, bo jak Fifi miał 14 miesięcy, bo wcześniej wszyscy z naszego otoczenia wbijali nam do głowy, że z dziećmi się nie da, a przede wszystkim nie powinno się podróżować.  Jako że już byłam w ciąży z Zofią, łezka mi się w oku zakręciła i żal mi się strasznie zrobiło, bo z dwójką to już przecież nigdy i nigdzie, przełamałam strach i wyciągnęłam chłopa na te wymarzone rodzinne wakacje. Co do pakowania, to mieliśmy zadanie ułatwione i utrudnione, bo podróżowaliśmy samolotem więc trzeba było się ograniczać. Łatwiej, bo trzeba było się wepchnąć w dwie walizy i jakoś ograniczyć niepotrzebne tobołki więc od razu trening w umiejętności logicznego wybierania co jest potrzebne, a bez czego się obędziemy. Ale trudniej, bo tutaj dziecko, potrzebuje wiele, tutaj ja w ciąży, tam ciepłe kraje, atrakcje, nie wiadomo co się przyda, no i znów decyzje, z czego zrezygnować. Wszystko to, dopakowywanie, odpakowywanie, dokładanie, odejmowanie, wszystko to jeszcze z małym dzieckiem jako pomocnikiem, wprowadza chaos, zamieszanie, zdenerwowanie i niesamowity bałagan, z którym przychodzi nam się zmierzyć, gdy po upragnionym urlopie wracamy do domu.


Gdy podróżujemy własnym samochodem, zwłaszcza większym, rodzinnym, mamy zadanie ułatwione, bo można wziąć więcej. Kończy się to jednak zazwyczaj zabraniem ze sobą całego mieszkania, załadowaniem samochodu aż po sufit, podróżą jak tabor cygański, a na końcu zawaleniem pokoju hotelowego całą masą niepotrzebnych toreb. Nie obywa się oczywiście bez tego, o czym pisałam wcześniej to znaczy bez nerwów, chaosu i wszechogarniającego bajzlu. Pamiętam to ze swojego dzieciństwa, gdy wyjeżdżałyśmy z mamą nad jezioro i odnotowuję to przy każdym naszym teraźniejszym wyjeździe. Ja ładuję w walizy, dzieci się szwendają i rozwlekają wszystko co się da, a M. marudzi, że dużo, żeby na koniec dowalić jeszcze swoje trzy siaty i nakładkę na kibelek, bo przecież "na plecach tego nie nosimy", ale i tak idzie nam coraz lepiej i obserwuję poprawę.

A co trzeba zrobić, żeby pakowanie w asyście dwójki dzieci i marudnego męża obyło się bez spięć, nerwów, czegoś zapominania i tobołów miliona zabrania?

Po pierwsze, zacznijmy odpowiednio wcześniej. Jak chcemy uniknąć wkurzania się, zadbajmy również o męża. Mój ostatnio, dzień przed wyjazdem, o godzinie 20.30, przypomniał sobie, że nie ma kąpielówek, bo zgubił. Super, tu trzeba się pakować, a on się wybiera na zakupy. To samo ze sprzątnięciem, umyciem przede wszystkim zatankowaniem samochodu. Według M. najlepiej zrobić to już po drodze. To błąd. Lepiej wcześniej. Zaplanujmy, zapiszmy, pokupujmy, pogrupujmy, poukładajmy na kupki, jeśli mamy taką możliwość, poza zasięgiem dzieci. Potem tylko hyc w walizki i torby, doładować ostatki i gotowe.

Po drugie, dowiedzmy się co jest na miejscu, z czego możemy zrezygnować, jakie jest menu, jakie udogodnienia dla dzieci i dla was. Po co targać ze sobą coś, co można wypożyczyć lub dostać na miejscu. Ja zawsze mam problem z ręcznikami, bo nigdy nie wiem czy są, ale przecież wystarczy zadzwonić i się dowiedzieć. To samo ze szlafrokami czy wyżej wspomnianymi nakładkami na kibelek dla dzieci. No i jedzenie dla dzieci. Targam ze sobą całe sklepy, jakbym na miejscu nie mogła kupić. No cóż, nad tym jeszcze muszę popracować.

Trzecie, nie bierzmy za dużo. Po co nam na trzy dni 5 koszulek? Nawet jak coś się stanie, to przecież można przeprać. Kilka par spodni, eleganckie sukienki,kosmetyczka pełna drogich perfum, cuda wianki. Jasne, potrzebne to na weekend z dziećmi jak cholera. Dwie walizki i torba bagażu podręcznego zdecydowanie wystarczy przecież w bagażnik musi wejść jeszcze wózek. Łatwiej i przyjemniej będzie się wam wychodziło z domu.

Czwarte, przygotujmy sobie wszystko na wyjście. Ciuchy dla siebie i dzieci, kosmetyki, których używamy, jedzonko. Rano wstajemy, ubieramy się, jemy, malujemy, dopakowujemy co zostało i wychodzimy. Szybko i sprawnie, bo ociąganie i guzdranie generuje nerwowość.

Po piąte, postarajmy się zostawić po sobie porządek. Wiem, że nie jest łatwo, ale naprawdę wiele fajniej się wychodzi ogarniając wzrokiem swoje mieszkanie w stanie nadającym się na używanie, a nie jak po przejściu tornada. I o wiele fajniej się do tego mieszkania wraca, które wygląda jak prosto od dewelopera (http://apm-development.com.pl/). My mamy tyle fajnie, że mamy dziewczynę, która pod naszą nieobecność karmi nam kota i jest tak kochana, że zawsze, jak zostawimy jakiś niewielki nieład, to troszkę ogarnie, ale był czas, że zostawiałam klucze osobom, które zostawiały nam jeszcze większy bajzel niż sami zostawiliśmy więc też uważajcie, kto wam się zajmuje pozostawionym zwierzyńcem czy kwiatami.

No i szóste, ostatnie i najważniejsze. Spokój, spokój, spokój. Nawet jeśli ten małżonek faktycznie lata za tymi gaciami dzień wcześniej, nawet jeśli dzieci skrupulatnie wyciągają z toreb to co ty tak pieczołowicie tam układałaś, jeśli zostaną nawet nieumyte szklanki w zlewie i piżama rzucona obok łóżka. Spokój, spokój, spokój. Banan na gębę, jedziecie przecież na wakacje, macie się dobrze bawić, a nie stresować, że za dużo bagażu czy za mało. Żeby wspomnienia były dobre i chęci na następny wyjazd ogromne. Spokój i radocha.

PS.
Nie bierzcie tego posta zbyt serio, to tylko parę moich spostrzeżeń, które mogą pomóc sprawniej i bez spinki wybrać się na wywczas z dziećmi. A wierzcie mi, moje są nad wyraz ruchliwe i chętne do pomocy więc to nie jest łatwe. Ale ja ciągle próbuję i dążę do perfekcji, bo z wyjazdów, wbrew temu, co tłukła mi do głowy rodzina, nie mam w planie rezygnować.

środa, 18 listopada 2015

Akcja motywacja: ruszamy się!!!

Ostatni wyjazd uświadomił mi, jak bardzo brakuje mi czasu tylko dla siebie, czasu, gdy to ja będę najważniejsza, gdy ktoś o mnie będzie się troszczył, a nie ja o resztę. Kosmetyczka, fryzjer czy SPA to jedno, ale mi zwyczajnie brakuje czasu na jakiekolwiek aktywności. Dopiero na tym wyjeździe zdałam sobie sprawę, jak bardzo sflaczała jestem, jak potrzebuję ruchu innego niż szarpanie się z dziećmi. Bo nie oszukujmy się, codzienne zajmowanie się dziećmi uruchamia mięśnie, o których do tej pory nie mieliśmy pojęcia, ale, przynajmniej dla mnie, nie jest to zdrowa, wyważona aktywność. Inaczej bolą mięśnie po takim całym dniu z bobasami, a inaczej po godzince na basenie. I właśnie tego basenu chyba najbardziej mi brakuje.


Nigdy nie byłam za bardzo pro sportowa. W szkole bardziej unikałam W-Fu niż na niego goniłam. Nie znaczy to, że nie lubiłam fizycznych aktywności, przeciwnie, w wolnym czasie często biegałam, grałam w coś czy chodziłam na basen. Zwyczajnie forma zajęć lekcyjnych mi nie odpowiadała. Co innego zajęcia dodatkowe, SKSy czy zespół taneczny. Z czasem jednak czasu zaczęło brakować, po pracy było więcej spraw do ogarnięcia, gdy już mieliśmy wolne, to pędziliśmy na spotkanie towarzyskie a nie na basen i w końcu z mojej garderoby wyparowały sportowe buty, ciuchy czy akcesoria. Potem pojawiły się dzieci, jedyny wolny czas, to były wieczory, a wieczorami wiadomo, matka zmęczona, z mężem chce pobyć czy posiedzieć w spokoju. Na sam koniec choroba i zakaz przemęczania się... I tak jakoś do dziś nic nie robię. 

Wiem, wiem, to wszystko są wymówki, ale zrozumcie. Żeby teraz zacząć chodzić na siłownię czy basen musiałabym zacząć od zakupów. Odwiedzić sklepy ze sportową odzieżą, kupić sobie buty (http://trampki.sklep-luz.pl/), a przyznam, że już odwykłam od tego rodzaju sprawunków i nie nadążam za modą. Musiałabym wygospodarować sobie i Szanownemu czas, bo przecież, gdy ja wychodzę, ktoś musi pilnować potomstwa. Musiałabym ten czas zgrać z czasem działania wyżej wymienionej siłowni bądź basenu. Ułatwieniem na pewno nie jest to, że ja tak w zasadzie jestem szczupła. Może brzuszek obwisły mam i może taka trochę fioletowa się czasem wydaję, ale jakoś tak to ukrywam i jest ok. Jakoś zawsze nie mam siły i mi nie po drodze...

Podejrzewam, że nie tylko ja mam takie wytłumaczenie siedzenia na tyłku w domu. Ale nie tędy droga. Ja postanowiłam sobie postanowić więc dziś postanawiam zrobić coś dla siebie. Bardzo mi się spodobało na Mazurach korzystanie z różnych zabiegów, to na buzię, to na dłonie, są fajne i poprawiają samopoczucie, ale to nie wszystko. Trzydziestka na karku już parę lat więc nie wystarczy tylko dobry makijaż czy fryzura. Trzeba się troszkę postarać, rozruszać, porozciągać, a na to potrzeba czasu. Nie mówię, żeby poświęcać cały swój wolny czas na ćwiczenia, ale raz w tygodniu na pewno dobrze nam zrobi. Zupełnie inaczej się wtedy oddycha, ma się inną energię, ba, nawet inne podejście do dzieci. 

Zapewne lepiej jest, gdy ma się kogoś, kto motywuje, kto pomaga wygospodarować ten czas, ale ja już dość długo czekałam na koleżankę lub siostrę, która zechce ze mną zapisać się na basen, czekałam aż mąż mnie wygna z domu, żebym poszła zrobić coś dla siebie, bo przecież on chodzi, ale się nie doczekałam. Dotarło do mnie, że albo sama coś postanowię, albo nadal będę kapcawacieć w domu. Na początek postanawiam, że raz na dwa tygodnie przynajmniej (mam nadzieję, ze częściej) pojawię się na basenie. Czasem z dziećmi czasem sama czasem z mężem. Mam bliziutko więc będzie łatwiej. Co wy na to? Uda się czy znów poczuję lenia w sobie i nie będzie mi się chciało? A może z czasem opracujemy z mężem jakiś plan i uda nam się razem poćwiczyć, a nie na zmianę. 

A jaki jest wasz sposób na aktywności? Macie jakieś swoje ulubione czy zostajecie przy gonitwie za dziećmi? W domu czy może na zorganizowanych zajęciach? Same czy z przyjaciółkami lub mężem? Może macie dla mnie jakąś radę, jak wytrwać w postanowieniu i nie znaleźć kolejnej wymówki?

wtorek, 17 listopada 2015

Szarość dnia zeza ma czyli co zrobić, żeby mieszkanie nam nie zbrzydło...

Zawsze, gdy gdzieś wyjeżdżam, po powrocie to moje mieszkanie wydaje mi się jeszcze bardziej moje, jeszcze bardziej przytulne i zwyczajnie ładniejsze. Po jakimś czasie jednak wszystko wraca do normy i zaczynam na swoje cztery kąty patrzeć mocno krytycznym wzrokiem. No bo nie oszukujmy się, niedociągnięć i zaniedbań tam jest mnóstwo. Może gościom się to nie rzuca w oczy, ale ja wiem co jest nie tak i zawsze mnie to uwiera. Do tego wszechobecny bałagan, wszędzie zabawki, które sprzątane miliard razy i tak przyłażą prosto nam pod nogi.

Czasem mam ochotę wynająć czołg i wszystko to rozjechać, żeby mieć pretekst do urządzenia od nowa, po swojemu, według swojego gustu. Za chwilkę przychodzi opamiętanie, bo przecież to sporo kosztuje, a my mamy: a) dwójkę małych dzieci, które wszystko potrafią rozłożyć na części pierwsze, nawet dywan, b) kota, który drapie, sierści i po złości sika. Nowe meble, dywany czy drzwi w dwa tygodnie pewnie nosiłyby już ślady bytności wyżej wymienionych, a nas kosztowałoby to wiele, wiele nerwów. Bo gdy słyszę jak po raz setny pazury kota rozrywają nasze skórzane fotele, to i tak trafia mnie szlag, a przecież jest to już po raz setny, one i tak nadają się już tylko na śmietnik, a ja i tak to przeżywam. To co by było, gdyby to były nowe skórzane, albo i nie, meble? Wolę nie myśleć. A dzieci? Przecież wiem, że to są dzieci, przecież nie chcę ich zanadto ograniczać w ich domu, ale czasem zaciskam pięści i liczę do dziesięciu, gdy po raz n-ty budyń ląduje na dywanie. A dywan to przecież tylko średniej jakości, obrębiona wykładzina, fakt, ma dopiero 1,5 roku, ale już jest i tak zniszczona. A pomyśleć, że chciałam kupić prawdziwy dywan. Biorąc pod uwagę metraż naszego salonu dość kosztowny. Co bym teraz przeżywała?

Ale wracając do tematu. Jest jak jest i jeszcze długo tak będzie więc trzeba się z tym pogodzić. Ale są sposoby, żeby sobie to mieszkanko uprzytulnić. Poczynając od zwykłego malowania czy to odświeżenia, czy to zmiany koloru, przez tapety ścienne w pokoju dziecięcym czy fototapety w sypialni przez różnego rodzaju dodatki, poduszki, roślinki. Ja uwielbiam zdjęcia. Czy to w ramkach na komodzie czy w formie plakatu na ścianie. Zawsze coś drukuje i oprawiam, żeby za jakiś czas zmienić. Kwiaty też uwielbiam. Takie doniczkowe. A doniczki mogą być różne, kolorowe, we wzorki, w kształty. Teraz mam mniej czasu, ale kiedyś codziennie siedziałam w roślinkach. Przesadzałam, rozsadzałam, dekorowałam nimi balkon i mieszkanie. Problem tryliarda drobiazgów też można fajnie rozwiązać. Wystarczy tylko raz wybrać się do sklepu typu Pepco czy Jusk, żeby oszaleć na punkcie pojemniczków, pudełeczek i koszyczków. Jest tego ogrom. Również świeczek, wazoników, bibelotów. Zwłaszcza przed świętami można poszaleć i udekorować ładnie mieszkanie. Ja, gdy to wszystko oglądam, to jeszcze bardziej marzę o domu.


Dlatego, żeby nie oszaleć w swoim mieszkaniu, żeby nie było tak szaro i monotonnie, warto raz na jakiś czas z czymś poszaleć. Coś sobie poprzestawiać, poprzesuwać, dodać, odjąć i od razu jest inaczej. Prawie tak, jakby się wróciło z urlopu i odkrywało swoje gniazdko na nowo. Warto, dla siebie.


A Wy co lubicie zmieniać w Waszych mieszkaniach. Dekorujecie je tylko na święta czy czasem tak bez okazji coś podstroicie? Lubicie bibeloty?A może uważacie, że niepotrzebnie zajmują miejsce?

piątek, 13 listopada 2015

Zosia i Filip 2015: 45/52, 46/52.

Czas zapiernicza jak szalony, ani się obejrzałam, a już minęły kolejne dwa tygodnie i czas wybierać kolejne zdjęcia, które będą świadczyły o upływającym czasie. A upływa on szybko, bardzo szybko. Wstajemy, jest ciemno, w dzień przeważnie też jest ciemno, Fifi wraca z przedszkola, zanim się obejrzymy, znów jest ciemno. I tak ciągle i tak w kółko. Trzeba się mocno nagimnastykować, żeby zapełnić popołudnia dzieciom, gdy pogoda nie pozwala na wyściubienie nosa za drzwi. I tak...

45. tydzień

Nasze 3. Halloween. Nie włączam się w dyskusję nad tym "świętem". Dla mnie to po prostu fajna zabawa dla dzieci i przyznam, że nie mogę się doczekać, kiedy dzieci będą bardziej czynnie brały w nim udział. Do tej pory nasze działania ograniczały się do przebierania Filipa w okolicznościowy bodziak i na powycinaniu dyni. W tym roku po raz pierwszy Fi wykazał jakąś interakcję, a dynie sprawiły mu dużo frajdy. Zośce zresztą też, biegała za Filipem i próbowała mu ją zabrać.

Ale, żeby nie było, nasze polskie, tradycyjne święto też świętowaliśmy. Tak się składa, że święto zmarłych ma dla nas bardzo duże znaczenie i obchodzimy go co roku z rodziną, spotykamy się na grobach, a potem razem jemy obiad u babci. Podobnie było i w tym roku, z tym, że my 1. listopada odpuściliśmy cmentarz, poszliśmy z dziećmi w sobotę rano, poporządkowaliśmy groby, postawiliśmy znicze i kwiaty, żeby w niedzielę dołączyć do rodziny już na miejscu. Było ładnie, ciepło i klimatycznie, a Fifi zaliczył swoje pierwsze dwa długie spacery bez pieluszki i bez wpadki.

Reszta tygodnia przebiegła nam raczej tradycyjnie. Z racji gwałtownego pogorszenia się pogody, zwyczajnie większość przebimnaliśmy w domu. Zośka z impetem wskoczyła nam w jakiś skok rozwojowy więc było wesoło plus nieprzewidywalnie.

46. tydzień

Nudy, nudy, nudy. Zośka galopuje przez jakiś kryzys, nie wiadomo czego się można po niej spodziewać. Dynda na matce, a jak nie dynda, to jęczy i tak w kółko i tak wciąż. I to ciągłe dążenie do samodzielności. Sama chodzić, sama jeść, sama pić. Szkoda, że sama spać nie chce.



Fifi przedszkoluje, zaczyna przygotowania do jasełek, jest grzeczny, wesoły, inny. Jeszcze czasem się buntuje, ale to kwestia charakteru, a nie buntu, który, miejmy nadzieję, już minął. Przytula, pogłaszcze, dzieli się, gdy trzeba. Cud, miód, malina można by powiedzieć.

I pomyśleć, że już lecą kolejne tygodnie, że za chwilkę Mikołajki, potem Święta i koniec tego projektu. Już się zastanawiam czy zaczynać go też w nowym roku czy już sobie darować.

środa, 11 listopada 2015

Polska piękna jest... i bezpieczna.

Ostatnio cały czas siedzi mi w głowie sprawa katastrofy rosyjskiego samolotu. Serce łamie mi się na samo wspomnienie zdjęcia malutkiej dziewczynki przy oknie terminalu na lotnisku. Traf chciał, że mamy bardzo podobne zdjęcie Filipa przed wylotem na Kos. Cały czas wałkuję sobie ten temat i nie może do mnie dotrzeć, że to byli zwykli ludzie. Ludzie, którzy wracali z wymarzonych wakacji, każdy miał swoje życie, każdy swoją historię, a ktoś dla swoich chorych celów to życie przerwał. Ale oprócz uczucia niesprawiedliwości jakie we mnie siedzi, kiełkuje we mnie strach. Strach nie tylko, jak do tej pory przed zamachami na ziemi, ale strach przed tym, że nie można być pewnym niczego. Że gdzieś w czyjejś chorej głowie może zrodzić się jakiś poroniony pomysł, który będzie chciał wprowadzić w życie.

Coraz bardziej kurczy się bezpieczny świat. Do tej pory wydawało mi się, że Grecja jest miejscem pozbawionym niebezpieczeństw. Że tam można spokojnie polecieć, nic przecież się nie stanie. W momencie, gdy rozpoczęła się fala imigracji, Grecja przestała być spokojnym krajem, a przynajmniej jej część. Czy bezpiecznym, nie wiem, mam pewne obawy. Planowaliśmy na ten rok wczasy na którejś z greckich wysp. Mieliśmy kilka wybranych. Takich spokojnych, nie bardzo popularnych. Pech chciał, że te same wyspy ukochali sobie imigranci. Do tego troszkę kłopotów z dzieciakami i wakacje odwołaliśmy. Jak na razie do wiosny, ale jak będzie, wszystko się okaże. Jak dalej potoczy się sprawa z uchodźcami, jak rozwinie się konflikt, który teraz możemy obserwować? Wszystko będzie miało znaczenie przy wyborze miejsca, które wybierzemy.

Ale przecież jest jeszcze Polska. Dopiero teraz, gdy są dzieci, zdałam sobie sprawę, jak wielu miejsc nie widziałam. I nie mówię tylko o drugim krańcu kraju, ale też o naszej najbliższej okolicy. Jest tyle pięknych miejsc wartych zobaczenia, a i baza hotelowa, to już nie to samo, jak wtedy, gdy rodzice wysyłali nas na kolonie. Oferty wcale nie odbiegają jakościowo od ofert wycieczek i wczasów zagranicznych. Dla każdego coś miłego. Hotele z ofertą all inclusive, wycieczki objazdowe, odchudzające, SPA, domy, mieszkania, z basenem, z garażem, czego dusza zapragnie. Morze (http://www.burco.pl/), góry, Mazury. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jest tyle miejsc przystosowanych dla rodzin z małymi dziećmi. A i podróż własnym, dużym samochodem daje nowe możliwości.

Już mam w głowie całą listę miejsc, które chciałabym odwiedzić. Wiecie, że ostatni raz byłam nad morzem w podstawówce. Niezapomniane trzy tygodnie na koloniach we Władysławowie. Ale przecież to strasznie dawno temu. A góry? Przelotem w klasie maturalnej. Jechałam ze znajomymi na Sylwestra na Słowację. W Zakopanem byłam pod koniec podstawówki. Za to Paryże, Barcelony, Pragi i wiele, wiele innych miast europejskich znam bardzo dobrze. Wrocław, Poznań, Szczecin to dla mnie czarna magia. Jest wiele do zobaczenie i wiele do nadrobienia. Wiadomo, póki dzieci malutkie ze zwiedzaniem może być ciężko, ale odpoczynek w specjalnie dla nas przystosowanym ośrodku gdzieś na drugim końcu Polski jest jak najbardziej w naszym zasięgu. 

PS. 
Z wczasów zagranicznych pewnie nie zrezygnujemy całkiem. Na razie śledzimy, co się dzieje w Europie, z obawą patrzymy na naszą ukochaną Grecję, ale przecież nie tylko Grecja jest na naszej mapie. Wiem za to jedno, dużo wody upłynie nim ktoś mnie przekona do wakacji w kraju, gdzie panuje islam. Byłam, widziałam, starczy mi na długo. Bo co to za wakacje pod czujnym okiem strażników z karabinami. I nikt nie jest mi w stanie wytłumaczyć racji ludzi, którzy teraz latają do Egiptu. Bo taniej? Bo już zapłacone? Dla mnie to głupota i szastanie własnym życiem. Tyle w temacie.


Saidia w Maroku, na samej granicy z Algierią. Niby bezpiecznie, ale wycieczki z ochroną, a hotel pilnowany z każdej strony. Teraz, z dziećmi, bym tego nie powtórzyła. Bałabym się.

poniedziałek, 9 listopada 2015

2,5 roku... zmiany...

Ostatnio najczęstszym bohaterem moich postów na blogu jest Zofia. Rośnie, rozwija się, zmiany są bardziej spektakularne. Ale Fifi też się zmienia. Gdy pojawiła się Zosia, Filipiasty miał 20 miesięcy, teraz skończył 30 czyli minęła jedna trzecia jego życia, a to ogrom. Przez ten czas mój malutki synek wydoroślał, nauczył się wielu rzeczy, przeszedł pierwszy, duży bunt i dotarł do tego momentu.

Filip zmienił się fizycznie, wyrósł, przeskoczył parę rozmiarów i zrezygnował z bodziaków na rzecz spodni i koszulek. Nadal jest chudziutki, sporo je, ale tylko to co mu się podoba. Ukochał zupy, a drugiego raczej nie rusza, no chyba, że są to kluski. Lubi też słodycze, ale nie przesadnie. Sępi, żeby potem nosić i chełpić się tym, że je ma. Nie jest na nie pazerny i potrafi czasem nieźle utrzeć nosa babci, która za naszymi plecami próbuje go nimi rozpieszczać. W przedszkolu je ładnie sam, ale w domu, gdzie jest Zosia, zwycięża zazdrość i czasem czeka aż mama go nakarmi. I ma to być konkretnie mama. Odpuszczam i czasem robię mu tą przyjemność, bo wiem, że potrafi sam, ale czasem potrzebuje w ten sposób okazanej mu uwagi.

Przez ostatnie 9 miesięcy Fifi chodził do żłobka. W zasadzie 8 miesięcy był w klubie malucha, a ostatni miesiąc uczęszczał już do przedszkola. To wyjście z domu, pójście do dzieci, do cioć, do zajęć bardzo wiele mu dało. Fi bardzo długo nic nie mówił, potrafił komunikować się niewerbalnie, wszystko pokazywał. Nie powiem, trochę się tym martwiliśmy, panie uspokajały i miały rację. Przez dwa miesiące w żłobku Filip jeszcze próbował po swojemu, a potem ruszył z kopyta. Teraz potrafi powiedzieć wszystko, zapamiętuje wierszyki, śpiewa piosenki. Przekręca po swojemu, ale buzia mu się nie zamyka, gada, gada, opowiada. Trzeba strasznie uważać, co się przy nim mówi, bo powtarza wszystko. Nawet, gdy w pierwszej chwili wydaje nam się, że czegoś nie usłyszał, to potem potrafi wyciągnąć to w najmniej odpowiednim momencie.

Kolejną zmianą, dla nas bardzo ważną i wyczekaną, jest odstawienie pieluszek. Sprawa dla nas świeża. Trochę to trwało, do Fifula nie docierało czego od niego oczekujemy, aż w końcu dojrzał i w jeden dzień postanowił, że kibelek jest fajny. No dobra, troszkę go przekupiłam, ale ważne, że się udało i do przedszkola poszedł już jak prawdziwy przedszkolaczek czyli bez pieluszki.

Ale nie było tylko różowo. Przez ostatnie pół roku wiele z nim przeszliśmy. Niesamowicie dał nam się we znaki tzw. "bunt dwulatka". Mieliśmy dość, czasem łapałam się na tym, że bałam się momentu, kiedy Filip wraca ze żłobka. A potem, z dnia na dzień, wszystko minęło. Fifi wydoroślał, przestał robić histerie o wszystko, zrobił się układny, skory do dyskusji i negocjacji, grzeczny, kochany chłopczyk. Zdarzają się chwile rozpaczy, czasem Zosia mu coś zabierze, coś mu się nie spodoba. Wtedy najlepszym rozwiązaniem jest przytulanie się do mamy. Ogólnie, Fifi stał się strasznie przytulaśny. Rano zaczyna dzień od poleżenia koło mamy, potem przytula się co chwilkę, rozdaje buziaki, śpiewa piosenki, potrafi zjednać sobie nas w każdej chwili. Czasem coś przeskrobie, dostanie reprymendę, ale za chwilkę stanie przede mną z miną kotka ze Shreka, powie "pseplasam", przytuli i moje serce się rozpływa. A gdy się wzruszę, łezka poleci, głos się załamie, albo zwyczajnie, gdy jest mi smutno, przychodzi, głaszcze mnie po głowie i mówi "mama, nie plac". Jestem wtedy cała jego.


No, zmienia się, zmienia się strasznie ten mój synek. Nie jest już taki "na nie". Niestety, jeszcze trochę nam wchodzi na głowę, próbuje wprowadzać swoje porządki, próbuje rządzić, ale powoli, powolutku staramy się nad tym zapanować. Zwłaszcza nad sobą i moją niekonsekwencją, bo tą Filip potrafi wykorzystać znakomicie. Popołudnia z nim znów stały się przyjemnością, poranki, mimo że gwałtowne, mogę zaliczyć do najlepszych momentów dnia, a wieczory znowu są spokojne. Ogółem, Fifi jest przykładem dziecka, które do wszystkiego musi dorosnąć, wszystko musi przeczekać, nie można niczego zmienić na siłę, do wszystkiego sam musi dojrzeć i wtedy jest w porządku.

Wiem, że jeszcze niejeden kryzys nas czeka, że jeszcze wiele jest przed nami, ale wiek 2,5 roku, to w porównaniu do ostatnich miesięcy, najlepszy wiek. Wszystko się ustabilizowało, wszystko się ułożyło. Wiadomo, czasem są schody, czasem trzeba policzyć do dziesięciu, ale nie są to już sytuacje dla mnie niezrozumiałe, wszystko wydaje się mieć jakieś rozwiązanie, zawsze można jakoś do Filipa dotrzeć. Oby jak najdłużej.

PS.
Nie napiszę tu, jak bardzo go kocham, nie opiszę swoich uczuć do niego, bo nie umiem nawet tego objąć słowami. Nie ogarniam tego uczucia, tego jak mocno... Ale co będę więcej pisać, każda Matka to wie. Mam rację?

piątek, 6 listopada 2015

Borsuczkowy pomysł na obiad: tarta serowa z pomidorami.

Jakiś czas temu, całkiem niedawno, gdzieś koło Świąt Wielkanocnych, odkryłam tarty. Ci, którzy mnie znają z Instagrama, może pamiętają tartę z jajkiem, która stała się hitem na naszym świątecznym śniadaniu. Potem podchodziłam do nich z dystansem, by ostatnimi czasy zarzucić Szanownego Małżonka coraz to nowymi plackami na obiad bądź kolację. Dziś mam dla Was kolejny pomysł. Przepis znalazłam jakiś czas temu gdzieś w odmętach internetu i tak siedział mi w głowie i siedział, aż się za niego wzięłam. Wzięłam się raz, drugi, trzeci... za każdym razem ku radosze męża... A teraz się z Wami nim dzielę:

Tarta serowa z pomidorami.

Potrzeba:
  • opakowanie ciasta francuskiego (albo okrągłe, pasujące do formy, albo XXL),
  • 2 jajka, 
  • śmietana 18%, mała,
  • 2 małe, twarde pomidory,
  • mozzarella (jedna kulka lub garść z kawałkiem tartej),
  • gorgonzola (jak kto woli, u mnie weszło ok 70g., 1/3 opakowania sprzedawanego w Lidlu),
  • feta (ok. 80 g., 1/3 opakowania),
  • ser żółty, starty, według uznania,
  • oregano, 
  • zioła prowansalskie (jak ktoś lubi)
Ciasto francuskie wykładamy na formę. Ja mam taką, której nie trzeba smarować masłem, zawsze, jak smarowała, to ciasto mi zjeżdżało do środka, ale jak macie inną, to posmarujcie. Pieczemy ok. 15 minut, aż będzie kruche.
Jajka mieszamy ze śmietaną, dodajemy pokrojone w kostkę pomidory, porwane na drobno sery, zagęszczamy serem żółtym i przyprawiamy oregano i ziołami. Pieczemy aż góra się ładnie zarumieni, nawet przypiecze, ok. 30-40 minut. 
Gotowe!!!


Mój M. uwielbia pizzy, zamawiamy często właśnie serową, ale ja uważam, że w tej wersji jest o niebo lepiej.
Smacznego!!!


środa, 4 listopada 2015

Każdy dobry, kogo nie ma...

Fifi ostatnio przeszedł niesamowitą przemianę. Rozwiną się strasznie szybciutko, zaczął gadać, rozumować, idzie się z nim ułożyć w niektórych kwestiach. Jest fajnym, wygadanym dzieciakiem, ale nadal jest dwulatkiem. Coraz mniej ma histerii o byle gieee, ale bywa niezadowolony z naszych decyzji i zakazów. A niestety, wprowadzać jakieś reguły musimy, bo oprócz tego wszystkiego, jest też niesamowicie rozpieszczonym bobasem. Troszeczkę to nasza wina, troszkę dziadków, troszkę naszego poczucia winy na początku istnienia Zofii. To raz, a dwa to to, że mały książę chce nami rządzić, a my nie możemy na to pozwolić.

Od jakiegoś czasu, na szczęście, Filip nie manifestuje swojego niezadowolenia tak gwałtownie. Nie drze się w niebo głosy, nie rzuca się na ziemię, jakoś odpuścił i spuścił z tonu. Filip ostatnio, gdy coś mu się nie podoba, robi skrzywioną minę, łzy napływają mu do oczu i głosem łamiącym woła kogoś, kto w jego mniemaniu uległby jego prośbom, zrobił coś inaczej, tak jak on chce, albo zwyczajnie wybawiłby go z opresji. Koniecznie musi to być ktoś, kogo w tym momencie nie ma w okolicy. 

I tak mamy kilkanaście razy dziennie (bo woła nawet, gdy nie za tą rękę go złapię, a on chciał za drugą) wszelkiego rodzaju ciocię z przewagą cioci Gosi (i tutaj nie wiem czy chodzi o przedszkolankę, czy o moją cioteczną siostrę, która u nas bywa i, którą Fifi uwielbia) i cioci Reginy (ciotka męża, która się nimi zajmuje, jak my musimy gdzieś wyjść). Pojawiają się jeszcze inne ciocie, w zależności od tego, co mu właśnie przyjdzie do głowy, pojawia się dziadek, czasem nawet doda, że chodzi o dziadka Marka i pojawia się tata, jak go akurat nie ma. 

Wygląda to mniej więcej tak:
- Fifi oddaj ten telefon, ile razy mówiliśmy, że samemu nie można brać...
- CIOOOCIAAA LEEGINNNA!!! - przeciągle, smutno, żałośnie...

- Filipciu, śpij już, mama wyjdzie, ale będzie w pokoju obok...
- TAAATAAA - cichutko, przeciągle, żałośnie...

- Fifciu, ale teraz nie pójdziemy, troszkę później...
- DZIA DEK MA LEK - dukająco, smutno, żałośnie...

Biorąc pod uwagę, że Fifi ostatnio ogólnie jest smutny i wymagający więcej uwagi, bo wychodzą mu ostatnie dwie piątki i nie za dobrze to znosi, to serce się kraje, jak to cwane malutkie stworzonko szuka sobie sojuszników. A że spryciula z niego wielki, to można się przekonać, gdy jesteśmy całą rodziną i ja lub M. mu czegoś zabroni lub czegoś nie chce mu dać, czy pójść gdzieś z nim. Potrafi wtedy obejść wszystkich z miną kota ze Shreka i tonem żałosnym, że coś się w człowieku łamie i ktoś mu w końcu ustąpi. Ja osobiście walczę z tym ustępowaniem, bo on już wie, że w domu na takie emocjonalne szantaże nie może sobie pozwolić, a już u dziadków owszem. Wkurza mnie to, że do nich nie dociera, co się im tłumaczy i co się do nich mówi, ale wiem też, że Fifi dużo rozumie i wie, że gdy powiem stanowcze nie, to ani żadna ciocia, ani babcia z dziadkiem nic nie pomogą.


PS.
Fifi ostatnio nauczył się, że gdy się uderzy, to coś go "boli" i każde, dosłownie każde stuknięcie, potknięcie, potrącenie kończy się litanią co to go boli. Albo zwyczajnie żałosnym okrzykiem "CIOOOOCIAAA LEEEGINNNA". Nawet, gdy wpakuje się na moje kolana i mocno się przytuli, zdarza mu się wołać ciocię, która by go poratowała.






poniedziałek, 2 listopada 2015

10 miesięcy Zosi... pierwsze kroczki...

Ech, szybko ten czas leci. Nasza Zofia skończyła parę dni temu dziesięć miesięcy. Wydaje się mało, ale jak pomyśleć, że za dwa miesiące już roczek, to już spojrzenie się zmienia. W zasadzie, ani się obejrzymy, a będzie 29 grudzień. No bo teraz nasz wyjazd, potem Mikołajki, Święta, do wszystkiego trzeba się przygotować, troszkę pomyśleć i bach mamy koniec roku, a co za tym idzie pierwsze urodziny naszej Księżniczki. Jak tak o tym myślę, to oczami wyobraźni widzę tą dwuosobową salę w szpitalu, gdzie spędziłyśmy Sylwestra rok temu. To jest wspomnienie... wielkie okno z widokiem na dużą ulicę, sztuczne ognie i Zośka śpiąca w najlepsze koło mnie na łóżku... 

Ale wracając do Zofii i jej 10 miesięcy. Malutka idzie jak burza i to dosłownie, bo stawia już pierwsze samodzielne kroczki. Wstaje sama, stoi już dość pewnie, ale, że jest odważna, to raz, dwa trzy i idziemy. Potem oczywiście klap i siedzimy na pupie, ale to jej nie zniechęca. I wspina się na mnie, trzyma za rączkę, chce chodzić i chodzić. Jestem daleka od prowadzania jej teraz za rękę, ale czasem się zdarzy, że się uczepi i ten kawałeczek przejdzie. Zdecydowanie wolę, gdy sama wstaje, sama poczłapie i sama usiądzie. No i guzów na głowie szybko przybywa, bo czasem się zachwieje, czasem Fifi potrąci, albo się zagapi. Tydzień temu były pierwsze dwa kroczki, potem trzy, a dziś cztery. Wiem na pewno, że jak tak dalej będzie ćwiczyć, to w nowy rok wejdzie pewnie na swoich nóżkach, już bez poobijanej główki.


No i zaczął się etap, gdy nic nie może stać w zasięgu jej małych łapek. Wszystko ląduje na podłodze, wszystko jest obiektem jej pożądania, które wyraża piskiem, krzykiem, pretensją. Podobnie jest, gdy czegoś nie może dostać, potrzebuje naszej pomocy czy zwyczajnie coś jej się zamarzy. Pisk, krzyk, pretensja. O dziwo, jeszcze nie odkryła szafek i szuflad, ale wszelkie zabawki, papierki, książeczki, wszystko, co tylko można, ląduje w dwie minuty na podłodze. Idzie takie małe tornado przez wszystkie pomieszczenia w mieszkaniu i wprowadza swoje porządki.

Ale Zosia, to nie tylko mała demolka. Zosia, to super inteligentna, rozsądna i bystra dziewuszka. Nie wiem czy to kwestia płci, czy tego, że podpatruje Filipa, ale mam porównanie i widzę, że wyprzedza o długość Fifula w jej wieku. Potrafi skojarzyć fakty, połączyć przyczynę ze skutkiem, trafia kształtami w odpowiednie dziury w sorterze, reaguje na niektóre polecenia, daje buzi, przychodzi, gdy się ją zawoła, wie co do czego, dużo rozumie i potrafi wyrażać swoje zadowolenie, ale i niezadowolenie. No i wymaga tego, co jej się należy. Potrafi już być zazdrosna o brata i żądać tych samych przywilejów co on. To oczywiście nie wszystkie umiejętności Zofii, wiele mi w tym momencie uleciało, ale jest tego sporo. Owszem, jest przylepą, śpi ze mną, domaga się tego, w dzień chodzi za mną i jęczy, żeby nosić i przytulać, zwracać na nią uwagę i zajmować tylko nią, mam obawy czy kiedykolwiek odczepię ją od piersi, ale też potrafi bawić się sama ze sobą. Potrafi siąść z zabawkami i przesiedzieć tak 15-20 minut. Jeździ samochodzikami, układa klocki, wrzuca kształty do sorterka, przykleja i odkleja magnesy na lodówce, bawi się aż sobie o mnie nie przypomni. Z Filipem, gdy ten ma na to ochotę, też bawi się świetnie. No i próbuje coś mówić. "Mama" i "tata" wychodzi jej już świetnie. Stara się po nas powtarzać, naśladować cmokanie, wystawianie języka, przedrzeźnia nas. Jestem pod wrażeniem, że taka mała istotka tak wiele potrafi.


Co tu dużo pisać, mam w domu małą panieneczkę, za dwa miesiące już nie będę miała niemowlaczka. I pomyśleć, że gdy Fifi był w wieku Zosi, podjęliśmy decyzję o drugim dziecku. Teraz mi się to nie mieści w głowie ;)