środa, 30 grudnia 2015

Minął rok... i co dalej?

Minął rok odkąd jestem podwójną mamą i minął kolejny rok mojego "niby" urlopu macierzyńskiego. Urlopu, a raczej zasiłku za ten okres nadal nie otrzymałam, ale fakt przebywania z dzieckiem w domu nie da się zepchnąć na dalszy plan. Łącznie mojego przebywania z dziećmi w domu można się naliczyć już prawie trzy lata i, choć w tym czasie kalałam się pracą, a raczej formalnie, pomocą merytoryczną w prowadzeniu firmy, prawda jest taka, że mam już delikatnie dość. 

Nie, nie siedzenia z dziećmi w domu. Nie opieki nad nimi. Nawet nie samego zajmowania się domem. Mam dość pracy z dzieckiem uczepionym nogi zawsze i wszędzie. Kto próbował skupić się na czymś, nawet na płaceniu rachunków, z dzieckiem wiecznie czegoś chcącym, wie, że nie jest to łatwe, prowadzi do pomyłek i do matczynej frustracji. Zawalanie sobie każdej drzemki i każdego spania dzieciowego papierami i obowiązkami też nie jest rozwiązaniem. Zwyczajnie, z czasem zaczyna brakować tych drzemek. Dlatego marzy mi się takie miejsce, gdzie na początek raz, może dwa razy w tygodniu będę mogła znaleźć ciszę i spokój na ogarnięcie wszystkiego, z czym w domu nie mogę się zebrać przez tygodnie. Na skupienie się tylko na pracy, a nie na dzieciach, obiadach, spaniach, praniach i sprzątaniach. 

Owszem, mój powrót na łono firmy łatwy nie będzie. Potrwa to pewnie jeszcze jakiś czas, ale żeby do czegoś dojść, trzeba działać i to właśnie jest moje postanowienie noworoczne. Małymi kroczkami, powolutku szykować się do powrotu do pracy.

I tak oto:

Musimy wyszykować sobie takie miejsce, gdzie będę mogła się zaszyć sama, ale i z dziećmi, gdy będzie trzeba. Prace już trwają, powoli zmierzają do takiego punktu, gdzie będę wkraczała ja czyli urządzanie. Biuro i salonik już prawie są, ale w miejscu kuchni i łazienki jest dziura. Wiem, że to jeszcze trochę potrwa, ale już nie mogę się doczekać wybierania kolorystyki i dopieszczania szczegółów. Wizja własnego domu oddala się wielkimi krokami więc wizja takiego swojego kącika, od początku do końca takiego, jaki ja chcę, bardzo mnie cieszy. Swoją drogą, nawet nie miałam pojęcia, że można takie cuda wyczarować, jak na przykład nadruki na szkle.

http://www.cels.pl/
 
Po drugie, musimy się zastanowić, co z opieką nad Zosią. Wiadomo, najlepiej byłoby mi jeździć z nią. Najlepiej dla mojej delikatnej matczynej psychiki i pewnie dla Zośki, która jest uczepiona mojej nogi strasznie. Nie to, żeby lamentowała przy każdym zostawieniu, ale obcych się boi więc i ja się boję ją zostawiać. Do żłobka na razie nie mam w planie jej posyłać, bo wydaje mi się to za wcześnie, ale nie mówię też, że chcę z tym czekać jakoś strasznie długo. Pożyjemy zobaczymy. Jak na razie, dwa razy została z opiekunką, jak ja jechałam do firmy i jakoś dały radę więc trzeba to przemyśleć i dopracować.

Po trzecie, moja jazda samochodem, a raczej jej brak. Prawo jazdy mam dość długo, o ile dobrze pamiętam, jazda nie sprawia mi szczególnych problemów, samochód posiadam, ale jakoś się boję. Problem jest spory, ponieważ do pracy mam 50 km. w jedną stronę. Przed dziećmi jeździliśmy razem, nie było z tym problemu, ale teraz wygodniej byłoby mieć wolność godzin pracy, a nie być uwiązanym do pracy męża. Dodatkowo, Zosia rośnie, zaraz i ona będzie miała zajęcia dodatkowe i jeden, biedny, zmotoryzowany małżonek może ze wszystkim nie wyrobić. Co tu dużo mówić, w tej kwestii uniezależnić się trzeba.

To jest takie moje główne postanowienie noworoczne. Mam jeszcze jedno, ale niestety ostatnio musiało zejść raczej w strefę marzeń niż postanowień więc nie będę się z nim wyzewnętrzniać. Pozostaje mi tylko prosić was o trzymanie kciuków, a samej dążyć do realizacji celów realnych, a tymi nierealnymi się nie przejmować.

A Wy? Jakie macie postanowienia? A może lepiej nic nie wymyślać, po co sobie stawiać jakieś cele? Co ma być, to będzie...

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Święta dawniej, Święta dziś...

Święta... Jak bardzo zmieniają się na przestrzeni naszego życia. W dzieciństwie są inne, magiczne. Gdy jesteśmy nastolatkami są fajne, ale czasem nudne. Potem, gdy jesteśmy już "dorośli" albo przynajmniej nam się tak wydaje, nie potrafimy ich docenić, często uciekamy, nie korzystamy z nich tak, jak trzeba. Gdy pojawiają się dzieci wszystko znów wywraca się do góry nogami. Znów wszystko jest magiczne, inne, ale też niesamowicie męczące, zajmujące, nie dające wytchnienia.

Pamiętam Święta, gdy byliśmy dziećmi. U dziadków, podrzucani wcześniej uczestniczyliśmy w przygotowaniach, ubieraliśmy z dziadkiem choinkę, robiliśmy łańcuchy, wylizywaliśmy miski po kremach do ciast. Do tej pory nie mogę się nadziwić, jak babcia dawała sobie z naszą czwórką radę i szykowała takie idealne przyjęcie. Potem zjeżdżali się rodzice i prezenty. Całe góry prezentów.

Pamiętam Święta w Lublinie. Wigilia u jednej babci, potem u drugiej i powrót do domu rodzinnego, tego samego, gdzie wcześniej odbywały się Święta, o których piszę wyżej. Święta w domu, gdzie panował totalny leń, piżamy i śnieg za oknem. Zapach mandarynek, Coca-Cola, haftowany obrus mamy i kino familijne. Nikt nawet nie fatygował się odśnieżać podjazdu, bo po co? Było nam dobrze, nie trzeba było wychodzić, mama zadbała o wszystko i niczego nam nie brakowało.

Pamiętam ostatnie Święta z mamą. Tydzień później już jej nie było. Od tego momentu Święta stały się nudne, obowiązkowe, odbębnialiśmy Wigilię i pędziliśmy zaszyć się w domu. 

Pamiętam lenistwo przed telewizorem, na kanapie (http://meblohand.eu/), odpoczynek, wylegiwanie się, nic nie robienie. Zbieraliśmy się grupką znajomych z podobnym podejściem do Świąt i świętowaliśmy po swojemu. Drugi dzień Świąt obowiązkowo wyjściowy. Jakaś impreza, śledzik ze znajomymi, powrót do domu nad ranem, żeby kolejnego dnia, o ile był wolny, znów leżeć na kanapie przed telewizorem. Ciepła piżamka, skarpetki, czasem winko. Tak to było.

A potem przyszły dzieci. Rok 2012 z wypukłym brzuszkiem. Rok 2013 pełzającym po podłodze brzdącem. 2014 z bobasem już w pełni sprytnym, rozpakowującym prezenty i z malutką dziewczynką w wielkim już wtedy brzuchu. No i teraz, rok 2015, w końcu dwójka żywych, zmaterializowanych dzieci roznoszących nam Święta. Wszystko się zmieniło. Wszystko wywróciło się głową do dołu. Wszystko przybrało postać totalnego chaosu. Nawet życzenia przy opłatku odbywają się w atmosferze zamieszania. Nigdzie nie zdążamy, nigdzie nie możemy posiedzieć, nigdzie nie zaznajemy spokoju tak charakterystycznego dla Świąt. Mieszkanie mimo wysiłków wygląda jak pobojowisko. Tak nasze, jak i każde inne, w którym się pojawimy. To tu, to tam, w ciągłym pędzie. Nie przypomina to wcale, a wcale obrazków, jakie znamy z reklam telewizyjnych.


Ale wraz z tymi szkrabami powróciła magia Świąt. Ta sama, którą czuliśmy, gdy spędzaliśmy te dni u dziadków, w naszym rodzinnym domu. Nagle przestajemy się kłócić z rodziną, nagle dyskusje na tematy polityczne przyjmują żartobliwy ton. Nikt się nie obraża, nikt nie denerwuje. Są dzieci, biegają między nami, cieszą się z prezentów, krzyczą na widok choinki, ganiają za dziadkowym psem. Jest pisku co nie miara, hałas nie do wyobrażenia, bałagan, rozgardiasz, zamieszanie. Padamy na twarz, jak tylko przekraczamy próg mieszkania, jesteśmy zmęczeni, obolali, ale szczęśliwi. Szczęśliwi, jak nigdy dotąd. Bo dzieci, to cała istota Świąt. Bez nich byśmy ich nie znosili...


Tylko czasem, na krótką chwilkę, przypomni się ta wygodna kanapa, zapadający się fotel, miękka sofa, salon urządzony z klasą i stylem, którego ja nigdy nie będę miała (http://meblohand.eu/), ciepły kocyk, telewizor, mamina herbata, bezpieczeństwo i spokój. A już za chwilę zdaję sobie sprawę, że teraz to my mamy to wszystko zapewnić naszym dzieciom, że nasza kolejka minęła, teraz mamy inną rolę, a dzieci wskoczyły na nasze miejsce. To jest ich czas i Święta są dla nich. I choć zmęczenie wychodzi każdym członkiem naszego ciała, to warto... Dla nich warto wszystko.

czwartek, 24 grudnia 2015

Zosia i Filip 2015: 51/52, 52/52... Wesołych Świąt!!!

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły nam, jak większości, pod znakiem przygotowań do Świąt i chorowania. Jedno i drugie raczej nie lubi chodzić ze sobą w parze, było ciężko, ale przetrwaliśmy i cali i prawie zdrowi dotarliśmy do Wigilii. Z tego więc miejsca, chcielibyśmy życzyć Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie, Waszym rodzinom i przyjaciołom:

Zdrowych, pogodnych, rodzinnych dni.
Dużo miłości, radości i zaufania.
Szczerego opłatka, miłych rozmów i pysznego jedzenia.
Odpoczynku od codzienności, oderwania się od problemów i spokoju.
W skrócie:
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!

Ale że ostatnie tygodnie to też kolejne tygodnie projektowe, przedstawiam Wam nasze the best of zdjęcia...

Tydzień 51.
Zośkowy kaszel, nieprzespane noce, zmęczenie w dzień, przygotowania do jasełek, w końcu same jasełka. Łezka w oku, wzruszenia i początek szpitala w domu... 
Filip pierwszy raz taki elegancki, stremowany, występujący przed dużą publicznością. Moja pierwsza wyprawa do pracy bez Zośki i sama zainteresowana zasypiająca i jedząca z opiekunką bez problemu, gdy ze mną to istny dramat...


To poszukiwanie kreacji, tak dla dzieci, jak i dla rodziców, którzy do eleganckich wyjść mają tak mało okazji. Z pomocą jak zwykle przychodzą sklepy internetowe (https://www.chiclook.pl/), chwała im za to. Matka już nie może się doczekać, jak się wystroi. I siebie i dzieci. Jako, że chętnych do opieki nad dziećmi w Sylwestra brak, to Święta są jedną, niepowtarzalną okazją, żeby odziać się wyjątkowo...

52. tydzień...
Miał być ostatni, a tu okazuje się, że w gratisie mamy jeszcze jeden...
Chorujemy już w zasadzie wszyscy. Ciągle mamy nadzieję na ozdrowienie przed Świętami. Jedynym ratunkiem są w końcu względnie przesypiane noce. Jakoś sobie radzimy we trójkę w domu. Przygotowania idą tak sobie, ale nastrój się pojawia. Robimy wspólnie bombki, pieczemy kolejne pierniczki, sprzątamy, urządzamy, dekorujemy. Ubieramy choinkę, pakujemy prezenty. Powoli znika gorączka, ustępuje kaszelek, udaje się bez antybiotyku...


Filip pomaga, Zośka przeszkadza, ale nadrabia urokiem... jakoś to leci...
Szykujemy się, przymierzamy kreacje, smakujemy specjały i już za chwilkę, za momencik spakujemy tobołki i udamy się na Wigilię do babci. Jedyny stały element programu od lat...

wtorek, 22 grudnia 2015

Światło, nosisz je w sobie... czyli oświetlenie ma znaczenie.

Czy myśleliście kiedyś co tak naprawdę nadaje klimat waszemu mieszkaniu, domowi, pracy czy innym pomieszczeniom w jakich przebywacie. Meble, dekoracje, dodatki? A może światło? Tak, ja uważam, że światło ma bardzo duże znaczenie dla klimatu, naszego samopoczucia, tego, jak się czujemy w danym pomieszczeniu. W zależności od pory dnia, nastroju, gości czy samotności lubimy, żeby światło było inne, dostosowane do naszych potrzeb. W zależności od pomieszczenia, od przeznaczenia światło jest inne. Kiedyś wydawało mi się to nieważne, ale teraz wiem, że światło potrafi wprowadzić w nastrój. Abstrahując już od tego, że wszelkiego rodzaju źródła światła (http://www.e-klosz.pl/), mogą same w sobie być niezłą dekoracją wnętrza.

I tak na przykład w kuchni mam bardzo jasne, białe światło. Lubię wszystko widzieć dokładnie, każdy pyłek, każdy brudek. Lubię czystą kuchnię, ale żeby to ocenić muszę mieć dobre światło. Punktowe światło w suficie i kierunkowe w okapie, to jest to co rozpalam, gdy zabieram się wieczorem za prace kuchenne.

W łazience podobnie, ale fajnie, jak oprócz ostrego, jasnego światła jest też światełko ciepłe, nastrojowe, przydatne na długie wieczory w wannie z książką (takie mi się ostatnio nie zdarzają, ale trzeba być przygotowanym na wszelką ewentualność).

Pokój dziecięcy to już inna bajka. Bibułkowy klosz nadaje pomarańczowy kolor wszystkiemu co się w nim znajduje. Jest ciepło i przytulnie. A na bardziej kameralne posiedzenia na ścianie wiszą świecące, kolorowe kule wyposażone w ściemniacz pozwalający dopasować jasność do potrzeb. W praktyce prawie wcale nie gaszę tych kul, nie potykam się wtedy o zabawki, gdy przychodzę otulić w nocy Filipa.


Podobne kule wiszą też w sypialni, gdzie śpi Zosia. Oprócz lampki nad dziecięcym łóżeczkiem są klimatycznym dodatkiem do wnętrza. No i oczywiście lampka nocna. Bez niej nie wyobrażam sobie łóżka.

Salon to istna skarbnica oświetleń. Rano, gdy się śpieszymy, palimy inne światło. Gdy w dzień jest ciemno, inne. Gdy pracuję, palę lampkę przy biurku lub przy stole. Gdy bawimy się wszyscy razem, inne. Gdy oglądamy telewizję, inne. Zupełnie inne, gdy chcemy pobyć we dwoje, a jeszcze inne, gdy jestem sama i szykuję się do snu... A teraz, w okresie przedświątecznym dochodzą lampki na choince... Oczywiście w różnych konfiguracjach. Wiecie, że przez kilka lat specjalnie stawiałam choinkę w oknie, żeby ją było widać z zewnątrz. Nieważne, że zawalała nam pół salonu i zastawiała dojście do kwiatów na parapecie, ja chciałam się pochwalić, jak ładnie świeci.

Coś w tym chyba musi być, jak nawet długotrwała, ciemna zima wpływa źle na człowieka. Kiedyś dla eksperymentu wybrałam się w środku zimy na solarium, żeby sprawdzić teorię braku światła i wiecie co? Pomogło. Nie polecam, ale pomogło. Nie ma słońca, jest ciemno, zimno i ponuro... trzeba sobie jakoś radzić. Dlaczego by nie za pomocą światła? Tego co mamy w domu, w każdym pomieszczeniu. Czemu by nie wprowadzić się w nastrój za pomocą lampek, lampeczek i lampionów? Co o tym myślicie? Mam rację czy może się mylę?

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Mnóstwo zabawy i bałaganu czyli robimy bombki...

Nie ma co ukrywać, klimat świąteczny w tym roku raz przychodzi, raz odchodzi, raz tryskamy entuzjazmem, innym razem nic nam się nie chce. Pogoda za oknem nie ułatwia sprawy, bo wiosenna i jednak nijak ma się do Świąt Bożego Narodzenia. Staram się nastawiać pozytywnie, klimatycznie, nakręcam całą tą machinę przygotowań. I pół biedy, jak Szanowny podłapie i się wkręci, ale gorzej, gdy wszystko pozostawia mnie. Na szczęście są dzieci. One dbają o nastrój. Choć chore, wnoszą do tego okresu dużo więcej niż całe zastępy kolęd puszczanych w radiu.

Zosia oczywiście jeszcze nic nie rozumie. Łazi, wpycha małe łapki wszędzie, szkodnikuje, ale Fifi. Fifi cieszy się całym sobą na choinkę, pierniczki, bombki... I właśnie te nieszczęsne bombki stały się ostatnio naszym bólem głowy.
W tamtym tygodniu dzieci w przedszkolu miały jasełka. Zośka była niewyraźna, umówiliśmy ją do pani doktor, ale Fifi wyglądający normalnie jeszcze na te jasełka poszedł. Zaraz potem wizyta u lekarza i co się okazało? Zapalenie ucha. U Filipa. Bez gorączki, bez wrzasków, z marudzeniem, które ostatnio często sie u niego pojawia więc troszkę je zbagatelizowaliśmy. A na dzień następny mieliśmy robić bombki na konkurs do przedszkola. Już mu obiecałam, że zrobimy, a tu taki klops. Konkurs i tak przepadł, ale bombki z tapety nie zniknęły więc trzeba było wziąć byka za rogi. Troszkę to odwlekałam, troszkę go zwodziłam, ale jak do salonu wjechała choinka, nie było przeproś.


Nie miałam pojęcia od czego zacząć więc nataszczyłam styropianowych bombek, brokatów, cekinów, kamyczków. Mieliśmy ładnie przyklejać, miało być czysto i przejrzyście. A skończyło się na mega brokatowych bombkach, rękach obklejonych klejem i mieszkaniem błyszczącym we wszystkich kolorach tęczy. Smarowałam klejem, Fifi posypywał, rozsypywał, rozsmarowywał. Uśmiech nie znikał mu z buzi. Mi zresztą też. A sprzątania potem... Na szczęście nieklimatyczny Tatuś poczuł się troszkę w obowiązku i pobiegał za nami z odkurzaczem. Niewiele to dało, ale było warto. Oczywiście w tym miejscu mam pytanie do bardziej doświadczonych... jakim klejem przyklejać do styropianu ozdoby, bo nam trzyma się tylko brokat, a i to tak średnio. Na następny raz muszę się lepiej przygotować. Ale pierwsze koty za płoty, pierwsze bombki spod naszych rąk wyszły.


Odkąd urodził się Filip, a pewnie i jeszcze wcześniej, nie mogłam się doczekać wspólnych prac. W te Święta w końcu się udało. Wspólne pieczenie pierniczków, ubieranie choinki i wspólne robienie dekoracji.I powiem tylko tyle... jestem zmęczona, czasem się wkurzam, dzieci mi chorują akurat przed samymi Świętami, a do pomocy jakoś nikt się nie garnie, ale już wiem, że to Boże Narodzenie będzie wyjątkowe. Jak każde następne.

piątek, 18 grudnia 2015

Co zamiast piersi czyli nauka samodzielnego picia...

Uczenie dzieci samodzielności nie jest łatwe. Pamiętam, jak nadszedł ten moment z Filipem, gdy podjęliśmy decyzję o rozszerzaniu jego diety. To już samo w sobie było stresujące, a do tego trzeba było włączyć powolną naukę picia czegoś innego niż mleko z piersi. Fifi nigdy nie pił z butelki choć nie powiem, że nie próbowaliśmy. na początku chcieliśmy podawać mleko, potem w lecie wodę i herbatki, ale on tylko gryzł i jak kropelka poleciała, to się cieszył. Nic poza tym. Kombinowaliśmy z różnymi, ale wszystkie kończyły podobnie.

Potem przyszedł czas na niekapki. Uparliśmy się, że Filip będzie z nich pił i też podsuwaliśmy mu różne rodzaje. Z marnym skutkiem. Też je gryzł w nadziei, że coś poleci. Niekapki z twardym ustnikiem wcale nie zdały egzaminu. 

Po drodze zahaczyliśmy o kubki ze słomką. Te nawet załapał, ale zdecydowanie wolał pić ze zwykłych kubków. Kupiliśmy Doidy, ale roztrzepaniec nadal wylewał, a nam już brakowało cierpliwości. Kubeczek typu 360 był za trudny nawet dla nas.
I tak przez dłuższy czas wszystkie te akcesoria zagracały nasze mieszkanie. Raz tego się czepiał, raz innego aż w końcu, na wakacjach, potrzeba go przycisnęła i zaczął pić z niekapka. Było to dość późno, bo miał około 13 miesięcy, ale od tej pory wszystko już jakoś poszło łatwiej. Tak jakby załapał, że chce mu się pić i może się napić. Na początku z niekapka, potem z butelki z dziubkiem, z kartonika czy ze szklanki.

Z Zośką ten okres, że chce pić i wie, że tego chce nastąpił wcześniej. Wiadomo, jeszcze chowamy przed nią wszystko, z czego może płyn wylać, ale inne "pijaczki" już sama obsługuje. Wiadomo, jeszcze na pierwszym miejscu jest pierś, ale picie samodzielne na pewno troszkę odciąża mój biust. Odpuściliśmy sobie wszystkie akcesoria, które nie sprawdziły się przy Filipie i zostało nam tylko to, co naprawdę warto polecić z naszego punktu widzenia.


Mamy więc:
  • kubki niekapki, koniecznie z miękkim ustnikiem. Filip używa ich głównie w nocy, Zośka w dzień, jak zachce jej się pić. Zawsze gdzieś tam stoi woda w niekapku.
  • kubeczki ze słomką, odgrzebane niedawno, Zośce spodobały się strasznie, a Fifi podpatrzył i pozazdrościł.
  • Doidy Cup - sprawdza się na początku, do pojenia dziecka, które już chce pić z "dorosłego" kubka, ale kiepsko mu to idzie.
  • kubeczek z dziubkiem - do picia kaszki.
  • zwykłe kubeczki - jeszcze poza zasięgiem Zośki, ale Fifi radzi sobie świetnie.
  • różnego rodzaju pojemniczki z gotowymi piciami - butelki z dziubkiem, kartoniki (Zośka je już też opanowuje), zwykłe butelki.
To u nas zdało egzamin i tego się trzymamy. Obiecałam sobie, że nie będziemy już więcej kupować cudów techniki piciowej, zostaniemy przy sprawdzonych sposobach, ale kto wie. Patrząc na zdolności Zośki w łapaniu w mig, jak co działa, pewnie wszystko by jej przypadło do gustu , ale też mam świadomość, że za chwilkę zapragnie pić ze zwykłego kubeczka i wszystkie te cuda poszłyby w pudło, a tego by było szkoda (http://babyandtravel.pl/).

Jedno na pewno u nas się nie sprawdziło. Butelki ze smoczkiem. Przy Filipie bałam się panicznie, że przez butelkę nie będzie chciał ssać piersi, a potem nie chciałam go już uwsteczniać. Z Zośką nawet mi nie przyszło do głowy je wyciągać, a teraz, gdy łapie po kolei kolejne umiejętności, też chyba nie ma już sensu. 

A morał z tej całej historii jest taki sam, jak przy innych moich historiach. Dziecko do wszystkiego musi samo dojrzeć, nawet do tego, że chce mu się pić. Z Filipem przeszliśmy przez wszystkie sposoby napojenia go, a na koniec i tak wygrał pierwszy. Zwyczajnie mu się zachciało i znalazł sposób, żeby się z niego napić. Przy Zosi się tak nie spinaliśmy, sama pewnego razu sięgnęła po niekapek i już wiedziała co ma z nim zrobić. Teraz podpatrując Filipa zdobywa kolejne umiejętności.

czwartek, 17 grudnia 2015

Jak nie kupić niechcianego prezentu...?

Okres około świąteczny, to czas magiczny i potrafi przynieść wiele radości, zwłaszcza jak się ma dzieci. Można znów poczuć się jak dziecko, pobawić w prezenty, dekoracje, pierniczki. Mimo, że ciągle jesteśmy gdzieś zalatani, że planujemy, że męczy nas ten cały zamęt, to gdy pojawiają się dzieciaki, wszystko się zmienia. Także nasze podejście do prezentów, którymi w tym okresie obdarowywane są nasze szkraby. A trochę tego jest, bo Mikołajki, potem Gwiazdka i w końcu zośkowe urodziny. Dom, goście, przedszkole. Gdzie się nie obejrzymy, tam czai się Mikołaj. I fajnie, dzieci mają frajdę, my zresztą też, ale czy na pewno?

Jak wszędzie, tak i w przypadku prezentów dla dzieci, zdarzają się prezenty nietrafione. Tak dla nas, jak i dla nich. Wkurzamy się my, denerwują się dzieci, my nie wiemy co z fantem zrobić, żeby nie zrobić przykrości obdarowującemu i jest jeden wielki klops. Pół biedy, jak ktoś ma własne dzieci lub bywa u nas, wie czego potrzebujemy, podpyta jawnie albo jakoś przypadkiem i trafi. Gorzej, jak ktoś sam próbuje na siłę nas uszczęśliwić. A przecież tak łatwo przejrzeć strony internetowe, zapytać, nawet poprosić o sugestię (http://babydeco.eu/). Ale jeśli komuś nie pozwala śmiałość na takie pytania, podpowiem, jakie prezenty mi najbardziej działają na nerwy.

Pindolące zabawki - pół biedy, gdy mamy jedno dziecko. Jak śpi, to jedynym niebezpieczeństwem jest nasze w nie wdepnięcie i uruchomienie syreny. Gorzej, gdy mamy dwójkę i jedno pała niesamowitą chęcią grania ustrojstwem, jak drugie akurat odsypia noc. Przynoszenie czegoś takiego do domu z niemowlęciem jest dla mnie szczytem odwagi. Ale żeby nie było, nie jestem przeciwniczką wszystkich grajków. Niektóre ratują nam życie, niektóre grają ciszej albo fajniej. Najbardziej wkurzają mnie pindoły grające w niezrozumiałym dla mnie języku i nie wnoszące nic więcej oprócz hałasu do naszego życia.

Zabawki rozpadające się - najczęściej plastikowy szajs, który jest zwyczajnie niebezpieczny, z małymi elementami, do niczego nie służący, a zagrażający naszym dzieciom. Do tego niejednokrotnie rozpadają się w rękach naszych dzieci sprawiając im tym przykrość, bo przecież maluch chce się bawić, a się nie da. Wtedy oprócz wkurzenia, serce nam się kraje i szybciutko, pod osłoną nocy taka zabawka znika z naszego domu.

Książeczki z rymowankami - może ładnie wyglądają, ale są tylko powielanymi pięćset razy tymi samymi rymowankami. Mamy takich chyba z dziesięć. Oczywiście, książeczki są fajne, lubimy je dostawać, ale fajnie też, jak niosą za sobą jakąś treść albo przynajmniej fajne obrazki.

Maskotki - osobiście je kocham i zawsze mam problem co z nimi robić. Sama kupuję dzieciom ich ulubionych bohaterów czy misie na różne akcje charytatywne. Ale właśnie z tego powodu, że potem nie ma gdzie ich trzymać, że zbierają kurz, a dzieci naprawdę pokochają jedną na milion uważam, że kupując maskotkę dobrze zapytać rodziców o to, co dzieci lubią. Wtedy jest większe prawdopodobieństwo, że miś nie trafi od razu na półkę czy do kąta.

Niepraktyczne ubranka - mam na myśli sukieneczkę z falbankami w środku zimy, dla dziewczynki, która w większości siedzi z mamą w domu lub przemierza świat opatulona w śpiworek, w okresie, gdy nie zbliża się żadna impreza, na której mogłaby ją zaprezentować.

Słodycze - bezpieczniej nie kupować ich wcale. I to powie chyba większość rodziców.


Pewnie jest tego jeszcze dużo więcej, ja wymieniłam kilka, które akurat na szybko przyszły mi do głowy. Pewnie wy też macie listę prezentów, których nie chcielibyście widzieć w paczkach waszych dzieci albo z którymi macie problem. Podzielcie się, chętnie się dowiem.
A swoją drogą, ja cieszę się z każdego prezentu, jest przecież oznaką pamięci, ale... No właśnie, ale... Czasem musimy się mocno nagimnastykować, żeby nie zepsuć świątecznego nastroju. Są przecież sytuacje, gdy dziecko się przestraszy prezentu, nie spodoba mu się, zwyczajnie go oleje. A my mamy na tyle przyzwoitości, żeby całą sytuację zatuszować, obrócić w żart, nikogo przy tym nie urażając. Przecież to Święta. Z niechcianym prezentem rozprawimy się po...

wtorek, 15 grudnia 2015

Pomysł na dziecięcy pokój: łóżko piętrowe.

Wychowałam się w domku jednorodzinnym, z siostrą chwilkę miałyśmy wspólny pokój, ale potem każda dostała swój, przestronny kącik. Bardzo chciałabym, żeby moje dzieci też miały swoje królestwa, jedno dla chłopca, drugie dla dziewczynki. Już widzę je oczami wyobraźni. Już się cieszę, na myśl, że kiedyś będę je malować i urządzać, że będę układała małe ubranka w każdej, osobnej, przestronnej szafie. Chciałabym, żeby miały swobodę w przyjmowaniu gości, żeby kiedyś, kiedyś, gdy już odejdą na swoje, miały gdzie wracać. Do tego będziemy dążyć z całych sił, ale że plany mają to do siebie, że lubią się komplikować, mam też plan awaryjny tutaj, gdzie jesteśmy teraz.

A teraz pozostaje nam wizja wspólnego pokoju dla dzieci. Przynajmniej przez jakiś czas dopóki nie wygospodarujemy dla siebie miejsca w salonie, a Zofii nie oddamy swojej sypialni. Myślę, że w tym początkowym okresie nie będzie to dla dzieciaków problemem, a wręcz przeciwnie. Mam jeszcze troszkę czasu, ale już zaczęłam przeglądać aranżacje takich pokoików i jedno co mnie urzekło, to piętrowe łóżka.


Oferta jest przeogromna (http://kdcmeble.com/pl/lozka-dla-dzieci/lozka-pietrowe/), kolory, kształty, dodatki, przeznaczenia. Myślę, że w takim małym pokoiku, jaki my mamy do dyspozycji takie rozwiązanie jest całkiem niezłe. A i fajnie się prezentuje. Dodatkowo, nie zajmuje wcale więcej miejsca niż obecne łóżko Filipa więc spokojnie zmieszczą się tamte szafki, które są teraz, a jak w sypialni zwolni się miejsce po łóżeczku, to będzie można też trochę odgruzować pokój dziecięcy. Poza tym, które dziecko nie marzy o piętrowym łóżku? Pozostaje tylko problem z wyborem góra czy dół.

Wiem, że to jeszcze odległa przyszłość, bo Zośka za nic nie chce przesypiać nocy, za nic nie chce spać z dala ode mnie i wydelegowanie jej ze spaniem do drugiego pokoju tylko by nam pokrzyżowało plany nocne, ale już analizuję wszystkie możliwości.
Do tego całkiem niedawno przefancowaliśmy Filipa z jego turystycznego kojca na prawdziwy, duży tapczanik. Baliśmy się tej zmiany, ale niepotrzebnie, bo Fifi w trzy minuty pokochał swoje nowe łóżko i nawet w dzień nie ma problemu z położeniem go spać. Nie ucieka, nie spada, nie kombinuje. Wręcz przeciwnie, sam sobie aranżuje pościele i odgania Zofię, która też ostatnio zapałała miłością do przesiadywania na filipim łóżku. 


Na razie dobrze jest, jak jest, ale w głowie już siedzi myśl o przyszłych zmianach. Gdy przyjdzie czas, będzie już gotowa koncepcja.

 A jak u Was sypiają dzieci? Macie jakieś doświadczenia z piętrowymi łóżkami? Polecacie? Odradzacie? Chętnie się dowiem.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Czemu pędzę wprost przed siebie...?


Ostatnio zdałam sobie sprawę, że zapomniałam się pochwalić. Zapomniałam, pominęłam, przeszłam nad tym do porządku dziennego, wydało mi się to tak oczywiste, że zwyczajnie o tym nie wspomniałam. Zosia 29 listopada weszła w 12, ostatni w swoim niemowlęcym życiu miesiąc. Weszła na własnych, stabilnych, tylko troszkę chwiejnych nogach. Weszła, poczłapała troszkę, rozpędziła się, wpadła w zakręt, pobiegła dalej i tak teraz biegnie i pędzi już w stronę roczku cały czas. Mało tego, Zosia po drodze wspięła się na krzesło, które profilaktycznie zostało schowane na balkon, wlazła na filipkowe łóżko i nie potrafi zejść, próbuje innych akrobacji i najgorsze, że coraz więcej jej wychodzi.

Przeraża mnie, jak to wszystko gna do przodu, jak szybciutko rozwija się to moje dziecię, z którym w ramionach przecież jeszcze wczoraj witałam 2015 rok. Przecież to było wczoraj, a dziś sama już chodzi, sama wszystko sobie bierze, sama zawoła, sama rozwali, sama i sama. Zofia, duża dziewczynka. 

Zośka goni Filipa jak szalona. Koniecznie do wiosny chce się z nim zrównać i to nie tylko wielkościowo. Zabawki oddzielne dla każdego? Ale po co, one bawią się jednymi. Czasem mam wrażenie, że Zosia bardziej analitycznie i z sensem podchodzi do zabawek, które Filip jeszcze do tej pory rozwiązuje jedynym słusznym sposobem czyli walnięciem na odlew. Ułożenie piramidki po kolei, jak trzeba, dla niej to nie problem. Sorterek, klocki? Nic trudnego. Mało tego, już chce wszystko odkładać na miejsce, porządkować, segregować. Wiadomo, wychodzi jej różnie, ale widzę jej szczere chęci.

Ale, ale, w tej całej gonitwie Zosia zachowuje też ostrożność. Jest naprawdę garstka ludzi, którzy bez obaw mogą do niej podejść, do których pójdzie na rączki bez zawahania, z którymi zostanie. Cała reszta wywołuje u niej minę, delikatnie mówiąc, niepewną, często podkówkę, a i dziki lament też się zdarza. W sytuacjach niepewnych kurczowo trzyma się mojej nogi, wspina się mi na ręce, wtula mocno i z bezpiecznej odległości ocenia sytuację.
Zosia jest bardzo rozsądna, bardzo analitycznie do wszystkiego podchodzi, bada, sprawdza, kontempluje, nie pędzi na złamanie karku. Gdy czegoś sama nie potrafi, nie leci na oślep, na rympał, tylko spokojnie stanie i jęczy w celu uzyskania tego, czego oczekuje. Pięknie pokazuje paluszkiem i woła, a że jeszcze nie jest nauczona, że nie wszystko jej się należy, to bardzo często również krzyczy.


Co tu więcej napisać? Nie wierzyłam koleżankom, które na forum chwaliły się osiągnięciami swoich córeczek, kiedy mój Filip zachowywał się, jak mały szczeniaczek. Owszem, ruchowo rozwijał się bardzo szybko, ale daleki był od rozumowego podchodzenia do świata go otaczającego. Wszystko na szybko, bez zastanowienia. Tym bardziej nie wierzyłam, bo koleżanki, mamy chłopców, miały podobną sytuację, jak ja. Kiwałyśmy głowami, a i tak uważałyśmy, że mamy dziewczynek nas wkręcają. Teraz wiem, że tak nie było. Dziewczynki właśnie tak się rozwijają. Wszechstronnie, szybko, niesamowicie. A mi z każdym dniem szczęka opada coraz niżej.

PS.
Ale żeby nie było tak różowo, to jest też minus tego analitycznego podchodzenia do świata. Zosia bardzo wiele rozumie, kojarzy fakty, dzięki temu bardzo szybko pojmuje co się od niej oczekuje, ale też nie daje się oszukiwać. Z Fifim było łatwiej. Można go było zagadać, odwrócić uwagę, coś pominąć, a on niejednokrotnie się w swoim pędzie nie orientował. Z Zosią to nie przechodzi i już wiem, że odzwyczajanie jej od niektórych rzeczy będzie dużo cięższe niż było z Filipem.

czwartek, 10 grudnia 2015

Zosia i Filip 2015: 49/52, 50/52.

Jesienno-zimowe tygodnie mają to do siebie, że jednocześnie strasznie się wleką i ciągną, a jednocześnie ma się wrażenie, że dzień za dniem znika jakoś niepostrzeżenie. Ja czasem muszę się mocno zastanowić, jaki jest dzień tygodnia, bo zwyczajnie dni mi umykają. Zawsze wybieram sobie jakieś wydarzenie, na które czekam, do którego odmierzam czas i wtedy jakoś się całkiem nie gubię. Na szczęście grudzień w takie wydarzenie obfituje i zawsze coś się dzieje.

49. tydzień
Pomysłowość moich dzieci bije wszystkie rekordy. Pomysły na zabawy, pomysły na stroje, pomysły na urozmaicenie nam czasu, to to, co zaprząta główki moich dzieci w długie jesienne dni i ciemne wieczory. Nie ma co, jest ciekawie.


Zośka łazi wszędzie, wszędzie zagląda, a jednocześnie chce mnie mieć zawsze w zasięgu wzroku, a często także w zasięgu małych łapek. Lubię z nią spędzać dnie, ale przyznaję bez bicia, że czasem mam ochotę troszkę odsapnąć od tego małego wisidła.
Fifi szkudnicuje, kombinuje i wymyśla. Ma swoje humory, które czasem ciężko opanować.
Popołudnia z dwójką są zawsze przygodą. To się poszarpią o zabawkę, to za mocno poprzytulają, to wyjedzą sobie jedzenie. Jedno jest pewne, zawsze jest głośno.

50. tydzień...
... to przede wszystkim Mikołajki. Mikołajki przed Mikołajkami, Mikołajki w Mikołajki i Mikołajki po Mikołajkach. Filip bardzo długo się do nich przygotowywał, uczył się wierszyków i piosenek, piekliśmy pierniczki, potem czekał i Mikołaj przyszedł. Najpierw jeden, potem drugi, a na końcu nawet i trzeci. Zresztą nadal cały czas gada o Mikołaju, a ja staram się mu wytłumaczyć, że to przecież już po.


Między Mikołajkami, a Mikołajkami wepchnęliśmy jeszcze parę wizyt u babci, no i oczywiście ciąg dalszy kombinacji, akrobacji i zośkowych wspinaczek, w których ostatnio Zofia mocno zagustowała.
No i zaczęliśmy przygotowania do jasełek, potem Świąt, urodzin i do Sylwestra. Jest na co czekać i o czym opowiadać dzieciom w grudniowe popołudnia....
 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Pierniczki, Mikołajki, szał... Idą Święta...

Jest taki moment w roku, kiedy można powiedzieć, że to już, że to już pora, że można zacząć. Dla niektórych następuje to zaraz po Święcie Zmarłych, inni czekają do grudnia, inni do połowy grudnia, a inni zew przygotowań poczują dopiero z pierwszym śniegiem. Pogoda ostatnio nie rozpieszcza więc ciężko o atmosferę świąteczną, ale galerie handlowe pomagają we wczuciu się w odpowiednią rolę. My postanowiliśmy sobie dać troszkę na wstrzymanie, bo korciło nas już dużo wcześniej, żeby zabrać się za zakupy, strojenia, mnie nawet już ciągnie do garów i sprzątania. Nie do końca nam się to udało, bo w szafie za ręcznikami już leżą i czekają prezenty dla dzieci, a na szafce w kuchni kuszą bakalie do ciast, ale resztę zostawiliśmy sobie na później. Na "po Mikołajkach".

I Mikołajki nadeszły.

Wiecie, że nasza rodzina dość mocno odbiega od tej z reklamy Coca-Coli i, że trzeba się troszkę wysilić, żeby ją do takiej rodziny zbliżyć. Wiecie też, że zazwyczaj na nas spada cała odpowiedzialność z atmosferę i całą otoczkę jaką tworzymy dla naszych dzieci. W tym roku chcieliśmy, żeby było tak jak trzeba i na Mikołajki czekaliśmy wszyscy. Filip już od dwóch tygodni uczył się wierszyka dla Mikołaja, czekał, opowiadał. My ze swojej strony też mówiliśmy mu o Mikołaju, o pierniczkach, o mleczku, o tym, że rano będzie coś w zamian. Naturalnym dla mnie było to, że te pierniczki upieczemy razem, że razem je udekorujemy, że potem zostawimy na stoliku, żeby potem wspólnie odnaleźć tam podarki. Mimo sprzeciwów Szanownego, który przed oczami miał już wizję kuchni całej w mące czy jajek na ścianach, my zamknęliśmy się przy garach i zabraliśmy się do roboty. Filip spisał się na medal, wszystko odmierzał, mieszał, próbował, a na koniec nawet wykrajał ciasteczka. Na spokojnie, bez spinania się o bałagan. Jeszcze jakiś czas temu nie wyobrażałabym sobie wspólnych pracy z Filipem, a tu proszę. Nie doceniałam mojego syna. Bawiliśmy się świetnie.


Na drugi dzień zabraliśmy się z Fifim za dekorowanie ciasteczek. Ja miałam wizję swoją, Fifi swoją. Jak to mówi Filip, pisaliśmy ciastka. Wszystkie miały być udekorowane i kolorowe. Nawet nie wiedziałam, że tyle frajdy sprawię tym naszemu synkowi. Jeszcze po myciu zębów porwał dwa ciastka, położył na talerzyku i poprawiał, bo to przecież dla Mikołaja i ma być idealnie. Przed snem był tak podekscytowany, że baliśmy się, że nie będzie mógł spać, ale szybciutko zasnął i choć gadał przez sen, to dotrwał do rana w oczekiwaniu na prezenty.


Mikołajki to już dzień, który rozpoczął u nas z przytupem okres przedświąteczny. Było prezentowo, kolorowo, rodzinnie, choć nie za bardzo, wesoło, radośnie, spokojnie i właśnie świątecznie. Byli dziadkowie, były podarki, nie było nieporozumień, niepotrzebnych spięć. Było po naszemu. Choć choinki jeszcze nie ma, choć dekoracji też jak na lekarstwo, to z każdego kąta zaczyna wychodzić magia świąt. Znów potrafimy cieszyć się tym okresem, tymi przygotowaniami, tą pogonią za wszystkim. Teraz, gdy są dzieci, wszystko jest piękniejsze, bo to dzieci tworzą tą całą atmosferę.

A gdzie Zosia?
Zosia w pieczeniu nie uczestniczyła, ale w jedzeniu owszem. Prezentów może jeszcze nie rozumie, ale się cieszy. Uwielbia odwiedziny, lubi, gdy wszyscy są razem, chyba czuje, że coś się święci. Zosia zdecydowanie też już wie, że idą Święta. Dla niej podwójne, bo przecież to już za chwilkę na stół wjedzie tort z jedną świeczką, a nasz niemowlaczek niemowlaczkiem być przestanie.

Tym przemiłym, spokojnym dniem wpadliśmy w szał przedświątecznych przygotowań. U mnie objawiają się one częstszym wilgotnieniem oczu, u Szanownego częstszym wkurzaniem się na żonę, a u dzieci? A dzieciom więcej wolno, to przecież ich czas. Teraz tylko czekać i Wigilia. Najlepszy okres w roku.


PS.
Kochani, wciągnijcie dzieci w przygotowania przedświąteczne, nawet takie malutkie jak nasz Fifi. One też czują tą magię, też aż ich trzęsie, żeby przyłożyć do czegoś łapkę. Może nie wszystko wtedy będzie idealne jak od linijki, może trzeba się uzbroić w troszkę więcej cierpliwości, ale mówię Wam z ręką na sercu, warto.

PS2.
Tym razem do zrobienia pierniczków wykorzystałam genialny, super szybki przepis. Można go znaleźć TUTAJ. Jeśli jednak chcecie się troszkę bardziej potrudzić, to polecam zeszłoroczny przepis. Wypróbowany i sprawdzony więc tez bardzo dobry. Ze zdobieniem poszłam na łatwiznę, bo wykorzystałam gotowe pisaki cukrowe. Może nie są idealne, ale do pierwszych zdobień naszego dziecka nadają się znakomicie. Łatwo się wyciskają, ładnie nakładają i nie zostawiają zbyt dużego bałaganu. Może następnym razem pokuszę się na własny lukier.



piątek, 4 grudnia 2015

Czy załuję, że posłałam dziecko do żłobka?

Ostatnio nasze Filipisko wyruszyło ze żłobka, a raczej z klubu maluszka, do przedszkola. Takiego prawdziwego, pełnoprawnego przedszkola. Do żłobka posłaliśmy go, gdy miał 21 miesięcy. Miało być później, ale zwyczajnie trochę się przeliczyłam jeśli chodzi o moje możliwości i troszkę przerumakowałam z opieką nad dwójką. Miesiąc z rozbrykanym Fifim i wiecznie wiszącą na mnie Zośką dał mi wiele do myślenia i postanowiłam dać się przekonać. Pozwoliłam zabrać go z domu i zaprowadzić do żłobka.

Od początku nie było z tym problemu. Fi szedł zadowolony do klubiku, nie oglądał się za rodzicami. Misio w łapkę i witaj przygodo. Wiadomo, panie trochę musiały nas wyczuć, często dzwoniły, nie wiedziały czy my z tych przewrażliwionych, nie chciały kłopotów i pretensji, ale szybko się dograliśmy i w wielu kwestiach teraz rozumiemy się bez słów. Fifi też zadowolony choć trzeba przyznać, że, gdy oglądałam początkowe zdjęcia, to byłam zaniepokojona. Filip stał z boku, bawił się sam, nie płakał, nie był smutny, ale też nie potrafił dołączyć do zabawy. Szybko to się zmieniło i teraz, w przedszkolu, jest już pełno prawnym uczestnikiem zabaw, zaraz po przyjściu dołącza do grupy i w zasadzie ma nas już w nosie.

Oczywiście, nasłuchałam się sporo na temat tego, że zabieram dziecku dzieciństwo, że zła, wyrodna, mało tego, leniwa matka, która siedzi w domu, a dziecka się pozbywa. Nie będę się tłumaczyła, bo wiem, że znajdą się tacy, co powiedzą, że przecież opieka nad dwójką, to nic niewykonalnego. I owszem, ale jeśli jest inne wyjście, to czemu by nie skorzystać? I nie powiem, że nie miałam wątpliwości, że nie chciałam poczekać na ten czas, gdy będzie mógł pójść do przedszkola, ale zdecydowaliśmy się spróbować, a skoro poszło dobrze, to nie widziałam powodu, żeby go z tego żłobka zabierać czy jakoś mu ten pobyt ograniczać. Długo obserwowałam, analizowałam wszystkie zmiany w zachowaniu, dopatrywałam się smutku czy złego humoru, ale wszystko było w porządku. Nawet w kwestii zdrowia nie było tak źle, jak niektórzy straszyli. Owszem, katar nas nie ominął, ale w zasadzie to tyle. Chyba raz przez trzy dni został w domu.

I wiecie co? Teraz, gdy za chwilę minie rok z przybytkową przygodą, widzę, że była to bardzo dobra decyzja. Dla Filipa była to decyzja najlepsza. On, mocno aktywny dzieciak, w końcu ma gdzie się wyszaleć, ale też ma gdzie się wyciszyć. Grupa dzieci ma na niego dobry wpływ, panie (jakby nie patrzeć profesjonalistki) potrafią do niego dotrzeć, on potrafi się skupić i uczy się nowych rzeczy. Wiem, że nie można zrzucać na przedszkole wychowania naszych dzieci, ale przyznam się bez bicia, że w domu nie nauczył by się tak wielu rzeczy w tak krótkim czasie, a ja, zajęta niemowlakiem, nie miałabym dla niego tyle czasu. Fifi nauczył się mówić, nauczył się bawić z dziećmi, dzielić, śpiewa, opowiada bajki, recytuje wierszyki. Dzięki relacjom z koleżankami i kolegami na pewno jest nam w domu łatwiej zapanować nad relacjami z Zosią.

Wiem, że nie każde dziecko jest takie jak Filip. Zdaję sobie sprawę z tego, że z Zosią może nie być tak łatwo. Wiem również, że są dzieci, które na samą myśl o rozstaniu z rodzicami dostają spazmów. Ale naprawdę, żłobek to nic strasznego, to już nie to samo co przechowalnie, jakie były, gdy my byliśmy mali. To zabawa dla dzieci, poznawanie innych, nauka, śmiech, codzienne atrakcje, wycieczki. Panie zawsze nam meldują, co dzieje się z Filipem, co robił czy jak się zachowywał. Rozmawiają z nami, codziennie opowiadają co i jak, doradzają i czasem pocieszają. Dla mnie osobiście to ogromna pomoc, tak "fizyczna" w opiece nad dzieckiem, ale i psychiczna, bo zawsze mogę porozmawiać czy poprosić o poradę.


Podsumowując. Jeśli się wahacie, jeśli słuchacie krytyki rodziny, jeśli zastanawiacie się czy to nie za wcześnie, zanim zrezygnujecie, spróbujcie... Wszędzie można zgłosić się "na próbę", zobaczyć, jak dziecko reaguje. A nóż bardzo mu się w żłobku spodoba... Filip pierwszy raz poszedł zobaczyć, jak tam jest, gdy miał coś koło 16 miesięcy, ale ja nie byłam gotowa... Gdy poszedł po raz kolejny w wieku 21 miesięcy, został już na 3 godziny, następnego dnia już na 5... Nawet nie zapłakał... I teraz, gdy przeniósł się do przedszkola, nie żałuję, że wcześniej chodził do żłobka. Prędzej czy później każde dziecko będzie musiało zacząć swoją przygodę z edukacją przedszkolną, a potem szkolną. Chyba lepiej by zaczęło ją w sposób łagodny, zabawowy, żeby było przygotowane na to co potem je czeka. Ja decyzji nie żałuję, a Filip każdego dnia tylko ugruntowuje mnie w przekonaniu, że zrobiliśmy dobrze.

środa, 2 grudnia 2015

Warminsko - Mazurskie Spotkania Blogerów vol. 5 - sponsorzy.

Relacja była,, ochy i achy były, teraz przyszedł czas na naszych wspaniałych sponsorów, bo, jak wiecie, bez nich spotkanie i aukcja by się nie odbyło. Albo inaczej, odbyłoby się, ale to nie byłoby to samo. Także dziękujemy:











Milovia 


















Było tego wszystkiego naprawdę sporo i jeszcze więcej... 
Cała ta kupa cudowności poszła oczywiście na aukcję i na fanty w loterii więc dochód z nich przeznaczony został na słuszny cel.



A oto zawartość torebeczki, która mi przypadła w udziale:



...i fanty, jakie udało mi się wylosować:


Wiadomo, miło się dostaje prezenty, nie będę kłamała, że nie sprawia mi to przyjemności, ale nie to jest w tych spotkaniach najważniejsze. Bardzo miło było mi spotkać się ze wspaniałymi kobietami, mamami i blogerkami. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze to kiedyś powtórzyć i cały czas i wciąż liczę, że może doczekamy się w Lublinie jakiś fajnych wydarzeń w tym temacie.