poniedziałek, 26 września 2016

Przyjemne z pożytecznym czyli robimy pudła do przechowywania - dziecko na warsztat...

Zawsze z zaciekawieniem przyglądałam się wszelakim wpisom na temat kreatywnego spędzania czasu z dzieckiem, na temat miejsc, prac, zabaw, zabawek i akcesoriów, które mogą nam pomóc w zajęciu maluchów, ale i wniosą coś wartościowego w ich wychowanie. Macie tak, że z niecierpliwością czekacie, aż dziecko dorośnie do jakiś zadań? Ja tak mam, że czekam na te wspólne prace domowe, pieczenia, bombkowania, lepienia i tworzenia. Gdy po raz kolejny zobaczyłam, że rusza projekt Dziecko na Warsztat, pomyślałam, że już czas, dzieciaki są już na tyle duże, że damy radę. Przecież Filip to przedszkolak pełną gębą a Zosia we wszystkim go chce naśladować, będziemy coś działać twórczo, wesoło, rodzinnie.

Nie wzięłam jednak pod uwagę jednej małej sprawy. Owszem, Fifi wszystko już kuma, wszystkim się interesuje, wszystkiego próbuje, fakt, że krótko, ale taki wiek i taki charakter, ale Zosia... Zosia też się interesuje, też próbuje, ale jeszcze nie dobrze rozumie co do czego i przy okazji, nie oszukujmy się, chce Filipowi we wszystkim przeszkadzać. Na swój bobasowy sposób i czasem z gracją, ale częściej z krzykiem i przytupem. No i zaczęły się schody. Jednak skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B i zadziałać. Mam nadzieję, że coś nam z tego wyjdzie, że podeślemy paru rodzicom tak małych dzieciaków, z niewielką różnicą wieku, trochę pomysłów na prosty sposób na zajęcie pociech i przy okazji wciągnięcie do zabawy tatusiów, bo nie oszukujmy się, żeby coś stworzyć z naszymi dziećmi trzeba przynajmniej czterech rąk.

To tak tytułem wstępu, a dziś zaczynamy pierwszy temat:

Papier

Plany miałam zacne, chciałam czegoś dużego, plenerowego... Ale jak to często z planami bywa, spalają na panewce i trzeba szukać alternatyw. Mnie powaliła choroba, ale pochorobowy powrót do formy zmusił mnie do zweryfikowania porządku w naszym mieszkaniu. I tak narodził się pomysł...
Zaangażujmy dzieciaki do wspólnego wynoszenia sezonowych ubrań, starych gazet, nawet niepotrzebnych narzędzi. Dla takich maluchów jak moje, samo wrzucanie do pudeł jest frajdą. Wiadomo, czasem coś nie tak poleci, coś nie do tej przegródki trafi, ale to nie ważne, ważne, że jest fajnie, a przy okazji coś już w małych główkach zostaje na temat pomagania w domu.

Ale zanim "obowiązki" to czas na trochę przygotowań.
Przygotujmy sobie warsztat do pracy czyli pojemniki, które potem posłużą nam do porządkowania. Żeby był fun, na początku musi się zrobić troszkę bałaganu. Tekturowe pudła będą tu kluczowe. Możemy je przyozdobić, jak nam się podoba. My zaczynamy oczywiście od klejenia, co gwarantuje Wam, już samo w sobie bardzo interesuje dzieci.


Potem przystępujemy już do dzieła zniszczenia, a raczej tworzenia. My zaczynamy od farb. Trochę brudzą, trochę potem sprzątania, ale i Filip i Zosia mają już jako takie pojęcie o tym, jak ich używać. Brak pędzelków zrekompensowaliśmy dobie nawilżanymi chusteczkami, którymi malowaliśmy kolorowe mazaje na pudle.


Jak się potem okazało, Zosia nie zawsze trafiała w pudło i nasz dywan mógłby ucierpieć więc z pomocą przyszedł nam papier pakowy. Nie dość, że sam w sobie zainteresował Zosię, bo fajnie się zwijał i szeleścił, to jeszcze powstało na nim oddzielne dzieło. Niesamowity efekt też powstał na samych chusteczkach, które maczane w różnych kolorach farb, same zamieniły się w tęczowe papierki.

Takie pudło możemy zostawić do wyschnięcia, dać dzieciom chwilkę odpoczynku, wiem z doświadczenia, że takie małe bobasy szybko się nudzą i po pewnym czasie nawet najlepsza zabawa jaką jest ciapanie farbami zaczyna je nużyć. Ale pomalowane pudło to jeszcze nie udekorowane pudło więc po przerwie przystępujemy do dalszych prac. Przydadzą się plastikowe nożyczki, klej oraz wszelkiego rodzaju oklejańce. My mieliśmy akurat blok papieru kolorowego i stertę starych gazet. Stawiamy pudło na środku, dostawiamy dzieciom krzesełka, rozsiadamy się obok i kleimy. Pełna dowolność. Filip chce ciąć na kawałki, Zosia drze, ja smaruję klejem, oba przyklejają, tata się przygląda. Powstaje nasza wariacja na temat pudła.


Żeby nie było tak monotematycznie, to teraz w ruch idą gazety. Mamy na składzie sporo czasopism, w których można znaleźć zdjęcia zwierzątek, samochodów, kwiatuszków. Tata wybiera i wycina, dzieci się cieszą, Zosia za każdym razem woła głośne "wooow", ja smaruję klejem, Filip nalepia, Zosia też próbuje, ale zazwyczaj tą nie posmarowaną stroną. Wychodzi nam totalna abstrakcje.


Na koniec, gdy już dzieci się nudzą, dopadamy naszego pudełka z kredkami i mazakami. Dzieci chcą rysować więc czemu nie dokolorować naszego pudła. Każde dokłada coś od siebie maże i rysuje czym chce i już. Ostatnie szlify i prawie gotowe dzieło. 

Może ciężko to nazwać typowym warsztatem, ciężko dać gotową instrukcję na takie pudło, ale na pewno jest to instrukcja na dobrą zabawę całą rodziną. Każdy wkłada swoją pracę, my pilnujemy, żeby wszystko odbywało się bezpiecznie, bez kłótni i poróżnień, co u naszych dzieci jest częste i na pewno jest to sposób na nie jedno jesienne popołudnie.

A potem, tak jak na początku zakładałam, można pudło wykorzystać do wspólnego składania ubranek, zabawek, do wrzucania klocków lub, tak jak my zrobiliśmy, do zapakowania starych gazet i zmagazynowania ich potem na pawlaczu. Ale zanim pudło skończyło ukryte gdzieś głęboko...


A może Wy macie jakieś fajne pomysły na takie pudła. Może wiecie, co jeszcze można do takiego pudła dokleić, co na nim narysować? A może znacie jakąś technikę, która nam nie przyszła do głowy? Chętnie poczytam Waszych pomysłów, żeby następne nasze prace były jeszcze bardziej zwariowane...


Dziecko na warsztat Namaluj mi Latorośle Borsuczkowo Schwytane chwile I&K w domowym zaciszu Jake, jeże nici i inne takie Animart - animacje z twojej bajki Tymoszko Dzwoneczkowa Karolowa mama Co robi Robcio Dzika Jabłoń Gugusiowo Cały świat Karli Elena po polsku Sopelkowo Igranie z Tosią Świat Tomskiego Ina i Sewa On ona i dzieciaki Czytoczary Kreatywnie z dzieciakami Kreatywna dżungla Mama Aga sztuka i dzieciaki Więc bawmy się My home and heart Myshowelove Słowo mamy Kusiatka Zakręcony Belfer Kreatywna mama Kreatywnym Okiem Pomysłowe Smyki Kreatywnie w domu Kinderki Worldschool Explorers Nasza szkoła domowa Jej cały świat Nasza przygoda DIY

piątek, 23 września 2016

Co mnie stawia na nogi czyli natura na pierwszym miejscu... KONKURS

Ostatnio za mną troszkę męczące dni... Choroba, bezsenność, stres, zmęczenie, wiecznie kłócące się dzieci... Wszystko to "cudownie" odbija się na naszym ciele, twarzy, włosach i paznokciach. Gdy po raz pierwszy po paru dniach koczowania w domu postanowiłam wstać rano, wziąć się w garść i wyruszyć w świat, to co zobaczyłam w lustrze odebrało mi ochotę na cokolwiek. Owszem, krem, makijaż, fryzura... Ale nic nie było w stanie odjąć mi tych dziesięciu lat, które dołożyły mi te ostatnie przeżycia. Stanęłam na nogi i poszłam, ale w trakcie dnia postanowiłam się za siebie zabrać.

Jak tylko wszyscy powróciliśmy do domu zapowiedziałam, że ja potrzebuję wieczoru dla siebie. Owszem, uśpię dzieciaki, ale wcześniej to ja okupuję łazienkę, a potem rozsiadam się ze specyfikami i się relaksuję. Muszę się zregenerować. Zajrzałam do swojej przepastnej szafy z kosmetykami w poszukiwaniu czegoś, co mnie postawi na nogi i co nie co odmłodzi. Przekładam, rozglądam się, kieruję zapachem i bach... Maseczka, peeling, balsamy i mazidła. Wszystko pachnące i naturalne. Wystarczyło jedno popołudnie i jeden wieczór, żebym już następnego dnia z większą przyjemnością szykowałam się do wyjścia. 


Na co dzień używam różnych kosmetyków. Wiadomo, nastolatką już nie jestem, same olejki mi nie pomogą, trzeba się wspomagać mocniejszymi metodami. Ale, gdy chodzi o relaks, regenerację, postawienie się na nogi i dodanie sobie energii zawsze stawiam na kosmetyki naturalne. Kocham, wracam, nie mogę się powstrzymać. Żadne inne nie pachną tak obłędnie, żadne inne nie wprowadzają mnie w taki nastrój, żadne inne tak na mnie nie działają. Mój chyba ulubiony żel do mycia twarzy Biolaven, peeling kawowy Body Boom, wszelkiego rodzaju specyfiki do włosów i nie tylko od Babuszki Agafii czy moje ostatnie odkrycie kawowy scrub do twarzy FitoKosmetik to tylko niektóre z cudeniek, które przewijają się przez moją łazienkę. Poluję, kupuję, dostaję też wiele na szczęście, czasem przypadkiem trafię na wyjątkowy skarb. A na dopełnienie wszystkiego kilka kropel olejku lawendowego na poduszkę i nawet chrapanie męża mi nie straszne. Szczerze polecam spróbowanie takiej regeneracji każdej zmęczonej mamie, kobiecie, a nawet mężczyźnie. 
A całą ferię różnorodnych kosmetyków, polskich, ale i na przykład modnych ostatnimi czasy, rosyjskich, znajdziecie w Sklepie Kalina.

A żeby nie być gołosłownym, to mam dla Was mały upominek. Mały zestaw kosmetyków naturalnych "na spróbowanie"...
Wystarczy wejść na Borsuczkowo na Facebooku, znaleźć post konkursowy i napisać za co lubicie (bądź nie lubicie) kosmetyki naturalne. 

Regulamin:
Rozdani trwa do 30.09 do północy.
Konkurs przeznaczony jest dla fanów strony Borsuczkowo na Facebooku.
Nagrodą jest zestaw kosmetyków widoczny na zdjęciu.
Ogłoszenie wyników w ciągu najbliższych dwóch dni od zakończenie konkursu.
Wygrana osoba będzie zobowiązana do podania w ciągu tygodnia swoich danych do wysyłki nagrody wraz z numerem telefonu (dla kuriera). W przypadku nie zgłoszenia się w tym terminie, zostanie wyłoniony inny wygrany.
Wysyłka nagrody tylko na terenie Polski.
Organizatorem konkursu jest Borsuczkowo.
Facebook nie ma nic wspólnego z organizacją konkursu.

wtorek, 20 września 2016

Dlaczego nie oglądam horrorów...?

Chyba nie znam nikogo, kto nie lubiłby horrorów lub nie lubił się bać (przynajmniej w młodości). Każdy w dzieciństwie, w tajemnicy przed rodzicami zerkał zza drzwi na to, co oni oglądają wieczorami. My w sekrecie nagrywaliśmy filmy na video (całe szczęście ciocia z wujkiem za bardzo nie znali się na sprzęcie i nie zauważali czerwonej diodki świecącej gdzieś pod szafką), a potem, w dzień, po powrocie ze szkoły zaszywaliśmy się gdzieś na pięterku i oglądaliśmy choćby kolejny odcinek Z Archiwum X lub kolejnego ataku Zombie.

Nawet potem, już na studiach, umawiałyśmy się z koleżanką na seanse. Nie musiało być w nocy czy wieczorem, mogło być w dzień, gdy udało nam się zgrać przerwy w zajęciach (lub zrobiłyśmy sobie "wolne"), zasłaniałyśmy okna, siadałyśmy przed komputerem z michą popcornu albo prażynek, czasem piąty raz ten sam film, wiedząc już kiedy będą "momenty" i tak krzyczałyśmy z przerażenia. Potem chodziłyśmy razem do łazienki albo odprowadzałyśmy się nawzajem do domu do momentu aż nie uznałyśmy, że to bez sensu i nie zostałyśmy w jednym mieszkaniu.

A w czasach narzeczeństwa? Kto nie lubił na randce obejrzeć czegoś strasznego, żeby potem mieć pretekst i mocniej się przytulić? Z tym, że mój narzeczony mieszkał wtedy daleko, bywał tylko w weekendy, ale cóż, jakoś cierpiałam te strachy sama, żeby potem znów móc pobyć bliżej. Ha, problem pojawiał się, gdy rodzice prosili, żebym im popilnowała domu, a Szanowny nie mógł za nic wyrwać się z pracy. Wtedy zaczynałam dostrzegać dyskomfort związany z tym, że pobudzona horrorami wyobraźnie zaczyna płatać mi figle. Bywało, że nie spałam wtedy po nocach, bo bałam się zmrużyć oczy. Ale nie było to często, raz na jakiś czas można było sobie pozwolić na noc przy dobrej książce. Zresztą horrory też się zmieniały, nie były to już gnioty o rozlewającym się, zjadającym wszystko glucie czy zmutowanym psychopacie w masce mordującym wszystkich na obozie w lesie. Pamiętam Blair Witch Project... To było wtedy woow... Ostatnia scena, po której już nigdy bez strachu nie weszłam do piwnicy rodziców... Albo kino japońskie, które jeszcze teraz, jak mi się przypomina, to wolałabym nie być sama w domu. 


Tak było, ale już nie jest. Teraz niestety, choć wiele filmów mnie kusi, stronię od horrorów nawet, gdy Szanowny mocno namawia. Przyszło dorosłe życie, ale z nim pojawiła się bezsenność, a lęki i wyobraźnia pozostały. Są też dzieci, do których trzeba wstawać nawet, gdy w kącie coś się czai i najbezpieczniejsze wydaje nam się nasze łóżko i nasza otulająca pierzynka. Są obowiązki, których nie można przełożyć na później, bo właśnie odsypiamy niespanie do rana, gdy baliśmy się zgasić światła zanim się nie rozwidni. To teraz my mamy utulać zlęknione dzieci, a nie my mamy być utulane. Pojawił się zwykły rozsądek. A poza tym, znam siebie, znam swoje "straszki", wiem, że od dzieciństwa miałam w tym względzie wyobraźnię rozhulaną do granic, najpierw cierpieli na tym moi rodzice i babcia, która zawsze przygarnęła, gdy bałam się sama spać a potem mąż, który wywracał oczami, gdy prosiłam, żeby wstał mi zapalić światło w łazience więc nie chcę ryzykować. Teraz mam być wyspana, mam mieć głowę wolną do upiorów, mam się przemieszczać po mieszkaniu bez rozglądania się po kątach i panicznego wskakiwania na łóżko. Tyle.
Dlatego teraz nie oglądam horrorów...

PS.
Przyznam Wam się szczerze, że jakiś czas temu się złamałam. Myślę sobie, w kinie to przecież nie strach, wyjdę, zapomnę, nie będzie mnie męczyła chora wyobraźnia, nie będę sobie przypominała strasznych scen... Wybrałam się z Szanownym na "Demona" Marcina Wrony. Swoją drogą bardzo dobry film, ale też straszny. Saczku wszystkiemu dodaje fakt, że był to ostatni film reżysera przed jego tragiczną śmiercią, ale to nie wszystko... Klimat tak mi się wgrał, że potem, za miastem, jak się ściemniało, bałam się odejść od domu teściów w stronę naszej działki. Wiecie, taki podmiejski klimat, las, sąsiedzi oddzieleni, ciemność... Patrzyłam w dal i myślałam: tam ma stać nasz dom, ja mam tam mieszkać? O nie!!! Nawet w domu długo siedziały mi w głowie sceny z filmu... Ba, teraz, jak to piszę, rozglądam się po pokoju i mam ciarki na plecach... 
A teraz możecie się śmiać... Taka głupia, stara baba, co to lubi horrory, ale ich nie ogląda.

wtorek, 13 września 2016

Szkoła tuż, tuż czyli czy poślę dzieci w wieku sześciu lat do szkoły...

Ostatnio mieliśmy w przedszkolu spotkanie organizacyjne dla rodziców. Oprócz oczywistego zbierania składek poznaliśmy wstępny program, nowe menu dla dzieciaków i posłuchaliśmy trochę, co mają do powiedzenia nasze ciocie przedszkolanki. Nasze zebranie, rodziców 3/4 latków było połączone z zebraniem rodziców 4/5 latków czyli dzieci, które teoretycznie już za rok mogą pójść do szkoły czyli im była poświęcona większość uwagi. Nie zmienia to faktu, że słuchałam wszystkiego, co panie miały do powiedzenia, bo zdałam sobie po raz kolejny sprawę, że czas przy dzieciach pędzi szybko i nieubłaganie. Zdałam sobie sprawę z tego, że za rok, to my będziemy na miejscu tych rodziców i to my będziemy podejmowali bardzo trudną decyzję, co dalej z naszym małym synkiem. Bo dzieci, które wybierają się do szkoły w wieku sześciu lat, już rok wcześniej muszą zacząć się przygotowywać, a co za tym idzie przedszkolanki muszą wiedzieć o tym wcześniej, które dzieci "zerówkować", a dla innych mają jeszcze dodatkowy rok.

Po chwilowym wzruszeniu i zaparciu tchu faktem, że czas gna i to już tuż, tuż, przyszło przerażenie. Do tej pory raczej skłaniałam się do tego za czym był mój mąż, że nie ma sensu czekać, jeśli dziecko jest gotowe, to czemu nie, niech idzie do szkoły, niech się rozwija i dobrze przy tym bawi. Ale teraz... Zaczęło mi się to śnić po nocach. Bo powiem wam, że mamy wybraną szkołę dla dzieci, szkołę prywatną, przyjazną, znaną dzieciakom, bo chodzą tam na zajęcia z piłeczki, ale ta szkoła ma też swoje wymogi. Po pierwsze, dla szkoły najlepszym rozwiązaniem jest posyłanie dziecka już do zerówki (oczywiście można od razu do pierwszej klasy, ale...) czyli w wypadku sześciolatka idącego do szkoły, to będzie pięciolatek czyli analogicznie w przypadku Filipa to za rok. Nie wyobrażam sobie tego w żadnym wypadku. Po drugie, dziecko idące w wieku sześciu lat do szkoły musi tam przejść przez pewnego rodzaju testy (swoją drogę, przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji uważam, że takie testy na gotowość są bardzo wskazane), a ja co do tego czy nasz Fifi będzie gotowy mam czasem wątpliwości. Owszem, jest inteligentny, radzi sobie sam ze wszystkim (zwłaszcza, jak nas nie ma w pobliżu), liczy, rozpoznaje niektóre zapisane wyrazy, zapamiętuje. No i przecież to jeszcze tyle czasu, a u takiego dziecka rok to wieczność. Ale ja i tak mam wątpliwości czy będzie gotowy emocjonalnie. Bo już teraz widzę, jak przeżywa już drugie odejście jego przedszkolanki, widzę, że choć nic nie mówi, czuje się zagubiony, przywiązuje się do miejsca, czuje się tam jak w domu, lubi chodzić więc nie mam ochoty tego psuć tej sielanki przed czasem. Do tego, to nadal mój malutki synek, którego trzeba pilnować, niańczyć, zabawiać. Wiem, wiem, teraz jest malutki, a za rok czy dwa będzie co innego, ale...

Ostatnie spotkanie w przedszkolu kazało mi troszkę zweryfikować swoje poglądy na temat sześciolatków w szkole. I żeby było jasne, ja nadal jestem jak najbardziej za, ale pod warunkiem, że ten sześciolatek będzie wśród innych sześciolatków, a nie będzie jedynym wśród starszych dzieci, bo to nie posłuży ani jemu, ani innym dzieciom. W wydaniu obecnym szkoły, gdzie więcej jest zamieszania, więcej niewiadomych, ja jednak, gdy będę miała wątpliwości, wolę zostawić dziecko w znanym mu miejscu niż narażać na stres. Mówię tu teraz konkretnie o Fifim, bo Zosia choć jeszcze malutka i dopiero zaczyna swoją przygodę z przedszkolem, to już widzę, że z nią będzie zupełnie inaczej. Bo jak w każdym innym przypadku, każde dziecko jest inne i każde potrzebuje indywidualnego podejścia. Nie każde dziecko jest gotowe w wieku sześciu lat przeżywać kolejną rewolucję, kolejne przenosiny, kolejne zmiany. Także, sześciolatki do szkoły, ale z głową, pomyślunkiem, rozsądkiem. Ja jeszcze muszę tą sprawę przetrawić, ale na pewno nie zmienią Filipowi przedszkola w wieku pięciu lat. Co potem, jeszcze pomyślimy...

PS. Jak teraz obserwuję zamieszanie związane ze szkołami, z gimnazjami, z programami nauczania, to już się boję, skoro tak na wyrost przeżywam pójście dzieci do podstawówki, co będzie na późniejszych etapach. A przecież tych etapów jeszcze przed nami niezliczona ilość... Podstawówka to pikuś... Pamiętam moją mamę czekającą na mnie pod szkołą, jak zdawałam maturę... 

piątek, 9 września 2016

Lekko i smacznie czyli szynka w warzywach.

Rok temu o tej porze byłam chuda jak patyk. Może miałam problemy z brzuszkiem, ale z nim nie mogę się uporać od dłuższego czasu i chyba przyjdzie mi się z nim trochę zaprzyjaźnić, ale rączki i nóżki miałam szczuplutkie i biust, mimo karmienia, znormalniał. Zdaję sobie sprawę z tego, że w dużej mierze szybki powrót do formy zawdzięczam chorobie, ale też nigdy nie miałam problemów z przemianą materii, raczej, o ile nie przeginałam, mogłam jeść co chciałam, nawet jak przytyłam, to szybko wracałam do normy. Niestety, moja radość nie trwała długo, bo gdy zaczęłam przyjmować leki zaczęły się moje problemy. Bardziej może z samopoczuciem niż wyglądem, ale jednak. Czuję się ociężała, przytyły mi ręce, które zawsze, ale to zawsze były jak gałązki, nabrałam masywności. Waga za bardzo nie ucierpiała, ale ta ociężałość powoduje, że czuję się sama ze sobą bardzo źle.

Dlatego nadszedł czas, gdy trzeba coś zmienić.
Nie jestem zwolennikiem diet restrykcyjnych, za bardzo wkurza mnie jakiś rygor, z ćwiczeniami jestem na bakier, bo ciężko mi wygospodarować czas, choć bardzo się staram, ale kilka zmian postanowiła w swoim trybie życia i odżywianiu wprowadzić. Małymi kroczkami, powoli dojdziemy do wszystkiego. Czy to pozwoli mi schudnąć, nie wiem, ale na pewno zmieni moje podejście do jedzenia, do aktywności, do życia ogólnie.

A dziś mam dla was na dobry początek przykład prostego, a fajnego, smacznego i, mam nadzieję, nie obciążającego zbytnio dania. Szynka w warzywach. Voila!!!

  • 1 kg. szynki,
  • duża cebula lub dwie mniejsze,
  • dwie duże marchwie,
  • pietruszka, 
  • czerwona papryka, 
  • mały groszek konserwowy,
  • przyprawa do mięsa,
  • liść laurowy,
  • ziele angielskie,
  • coś do zagęszczenia (może być odrobina mąki).
Mięso kroimy na średnie plastry, doprawiamy ulubioną przypraw, obsmażamy na maśle i przekładamy do garnka. Zalewamy wodą (można przygotowanym wcześniej bulionem, wtedy mięso nabierze więcej smaku), dodajemy liść laurowy i ziele angielskie, gotujemy na małym ogniu.
Cebulę, marchewkę i pietruszkę kroimy w kostkę. Dodajemy do mięsa i gotujemy ok. 45 minut.
Paprykę kroimy i też dodajemy do garnka. 
Dodajemy groszek konserwowy, przyprawiamy do smaku i gotujemy jeszcze ok. 15 minut.
Można zagęścić jeśli potrzeba, a można zostawić jak jest.
Gotowe.

Podajemy z kaszą, ryżem, kuskusem, jak kto woli.
A ja wam powiem w tajemnicy, że danie jest bardzo lekkie i smaczne. A do tego cieszy oko i nie jest nudne. Niby nic wyjątkowego, a sprawia radochę. A i na spacer po takim obiedzie chętniej się wychodzi.
Spróbujcie.

wtorek, 6 września 2016

Polak na wakacjach...

Wakacje teoretycznie dobiegły końca. Niektórzy jeszcze pewnie gdzieś wyjadą, inni już wrócili do szarej rzeczywistości, jeszcze inni będą korzystać z ostatnich przebłysków lata lokalnie, wycieczkowo, rodzinnie. Lato sprzyja odpoczynkowi, relaksowi, podróżom, poznawaniu nowych miejsc i ludzi. Lato i wakacje pozwalają naładować akumulatory, poczuć odrobinę świeżości, która gdzieś ulatuje w natłoku codziennych obowiązków i przy ciężarze rutyny. Zazwyczaj wybieramy takie miejsca, które kojarzą nam się z luzem, z ciepłem, nie tylko tym klimatycznym, z pięknem, z czymś, co nam pozwala odciąć się troszkę od problemów i trosk.


Taki według mnie powinien być cel wakacji. Radość, radość, jeszcze raz radość. Niestety, całe lato natykałam się w internetach i nie tylko na artykuły, posty, komentarze, które świadczyły zgoła coś innego. Tam źle, tu niedobrze, tam brud, tu jeszcze większy, tam nie sprzątają, jeszcze gdzie indziej plaża za daleko, za głośno, za cicho, na dużo luksusu, za mało luksusu, basen za zimny, za płytki, za taki, za owaki... I ja jak najbardziej rozumiem krytykowanie czegoś jeśli nam się nie podoba. Rozumiem wystawianie opinii miejscom, hotelom, obsługom, usługom. Rozumiem, bo sama niejednokrotnie korzystam z portali, które zbiór takich opinii oferują. Ba, sama takie opinie piszę, ale przyznam szczerze, że jeszcze nie zdarzyło mi się trafić w miejsce, które okazałoby się katastrofą w każdym calu i, w którym nie znalazłabym choć jednej dobrej cechy, jednej zalety. A mam takie wrażenie, że większość komentatorów właśnie takiego pecha ma. Narzekaniom nie ma końca, wieszaniu psów na organizatorach nie ma końca. Marudzenie na linie lotnicze, na hotele, na żarcie, na obsługę, na wszystko. Wiem z doświadczenia, że zawsze można się do czegoś przyczepić, zawsze znajdzie się coś, co nam nie pasuje, czegoś nie dopilnuje touroperator, coś będzie wynikiem przypadku, czasem coś jest dopiero dopracowywane i taka krytyka jest niezmiernie ważna, ale aż tak? Po tych wszystkich lekturach mam wrażenie, że Polak jedzie na wakacje się biczować i jak nie wróci z porcją porządnych hejtów, to jest nieszczęśliwy.

A co przeszkadza Polakowi na wakacjach najbardziej. A no, drugi Polak mu przeszkadza. Sami siedzimy w hotelu, do woli korzystamy z all inclusive, ale inni to "wieśniaki", bo przyjechali tylko się piwa nachłeptać. A tamci? Tylko nad basenem siedzą, zamiast coś zobaczyć, tacy oni ograniczeni. A ci, co samochód wynajęli? No głąby totalne, w hotelu wszystko za frajer, a oni na obiad gdzieś jadą. Tamci tak, inni srak, ale zawsze źle. Pogadają, źle, nie pogadają, jeszcze gorzej, bo buraki. Siedzą, nie siedzą, piją, nie piją, z dziećmi, bez dzieci, wszystko jest powodem do krytyki. Czy to w Polsce czy za granicą, mam wrażenie, że wszędzie jest tak samo. Dramat, totalny dramat i nie wiadomo za co się tyle pieniędzy płaci. A  w ogóle to po co oni wszyscy tam jadą, przecież to atrakcja dla mnie, dla wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju Kowalskiego.

Tak czytam i czytam i trochę nie wierzę, bo może nie jestem jakimś globtroterem, ale na jakieś wczasy jeździmy, odwiedzamy różne miejsca, stykamy się z różnymi ludźmi i jakoś nie widzę na około stada niezadowolonych ludzi. Owszem, zdarza się, sami nie raz upominaliśmy się o coś, czasem grupowo wyrażaliśmy niezadowolenie do organizatora, ba, nawet raz złożyliśmy reklamację na zakwaterowanie w hotelu, a chyba ze dwa razy zdarzyło nam się oddawanie pieniędzy, bo coś tam się nie zgadzało, ale nie powodowało to zniesmaczonej miny przez cały wyjazd i zakodowania sobie wczasów jako największego koszmaru. Nie spotkałam się z warczeniem na drugiego człowieka, z krytykowaniem czy komentowaniem. Może taka inwencja twórcza pojawia się już po powrocie, może to takie odreagowanie, że już się skończyło, może taki sposób na obrzydzenie sobie wakacji i poznanych tam ludzi, żeby za tym wszystkim nie tęsknić w szarej rzeczywistości. Może, nie wiem.

Ale drodzy moi wczasowicze, nastawienie to połowa sukcesu. Nigdzie nie jest idealnie, jak wiele byśmy nie zapłacili, jak daleko byśmy nie polecieli, zawsze znajdzie się coś lub ktoś, co będzie mogło nas wyprowadzić z równowagi lub zniesmaczyć. Ale wakacje rządzą się swoimi prawami, my mamy bawić się dobrze, to nasz czas, nasze wolne, nasza odskocznia. Zostawmy niechęci za drzwiami mieszkania i wyluzujmy. Czy białe skarpetki w sandałach aż taką krzywdę nam robią? Czy to takie straszne, że ktoś nałoży sobie troszkę więcej jedzenia niż zje? A jak ktoś pije piwo do śniadania, póki nie dochodzi do ekscesów, to nie jest nasz interes. Albo bicie brawa w samolocie...? To tylko ułamek zarzutów, jakie ma jeden "wypoczywający" do drugiego "wypoczywającego". Zajmijmy się sobą i swoim odpoczynkiem, na pewno lepiej wtedy z niego skorzystamy. Wakacje należą się każdemu, nawet tamu za parawanem. Tyle.

PS.
Owszem, są przypadki, kiedy narzekanie jest jak najbardziej na miejscu, są takie wałki, przestoje, kurioza, których nie można puścić płazem. Nawet mniejsze niedociągnięcia należy reklamować, żeby organizatorzy nie czuli się świętymi krowami, komentować na portalach, pozostawiać opinię dla innych, żeby wiedzieli czego się spodziewać.


czwartek, 1 września 2016

Dobra zabawa plus dobroczynność czyli Spotkajmy się w Trójmieście vol. 2 - charytatywnie.

Spotkań blogerskich w całej Polsce jest tak wiele, że nie sposób nawet ich zliczyć, nie sposób się w nich połapać. Chciałabym być na wszystkich, chciałabym poznawać więcej ludzi, chciałabym brać udział w ciekawych wykładach, uczyć się nowych rzeczy, promować swoją działalność. Niestety, z wielu też muszę rezygnować. Czas, i nie oszukujmy się, budżet nie są z gumy i czasem przychodzi mi wybierać między wydarzeniami i wtedy zaczynają się schody. Co więc decyduje o tym, gdzie się wybierzemy, a gdzie nie? Och, różne aspekty, ale jest jedna sprawa, na którą zwracam szczególną uwagę. Czy, prócz osobistych korzyści, takie spotkanie będzie za sobą coś niosło.

Zapanowała ostatnio moda, bardzo słuszna moim zdaniem, na pomaganie. My, blogerzy, jesteśmy ludźmi poniekąd medialnymi. Mamy mniej lub więcej czytelników, ale do jakiejś grupy ludzi docieramy. Nie raz apelujemy do nich o pomoc dla dzieci, o dorzucenie się do jakiejś wzniosłej akcji. Fajnie, bardzo fajnie, ale wypadałoby również od siebie dać przykład. Stąd idea dodania do naszych, blogowych spotkań, licytacji na słuszny cel. I tym razem, na Spotkajmy się w Trójmieście, taki pomysł zaświtał i miałyśmy możliwość wylicytować piękne przedmioty, z których pieniążki zostały przekazane na małych podopiecznych z Domu Hospicyjnego "Bursztynowa Przystań" prowadzonego przez Stowarzyszenie Hospicjum im. św.Wawrzyńca w Gdyni


A oto nasi zacni sponsorzy, bez których nic by się nie udało:

9. Robótki z klasą - https://www.facebook.com/robotkizklasa/
10. Oceanic - http://www.oceanic.pl/
18. emiko-store.com - https://www.facebook.com/emikostore/
24. Publicat S.A - Grupa Wydawnicza - https://www.facebook.com/GrupaWydawniczaPublicatSA/

A ja z licytacji wróciłam ubogacona o takież oto piękne przedmioty.  
Cudna lampeczka, w której zdecydowanie zakochały się moje dzieci od Mablo, aromatyczne świeczunie od Bispol Candles i super gacioszki, które pewnie poczekają na następny rok, bo są za duże, ale nie mogłam się im oprzeć od Mamaja.


Oczywiście nie obyło się też bez standardowych i tradycyjnych toreb, z którymi każda blogerka wyszła ze spotkania. Zasilili je darczyńcy licytacji, ale również niezależni sponsorzy.

1. eprezenty - https://www.facebook.com/eprezenty/

 
 
8. Baby Shower Trójmiasto - https://www.facebook.com/babyshowertrojmiasto/

Nieskromnie powiem, że i ja miałam swój mały udział w licytacji, i to nie tylko jako ta licytująca, ale także jako darczyńca. Otóż dwie poduchy od Borsuczkowy domek znalazły tam swoich nowych właścicieli.


Myślę, że spisałyśmy się na medal. Doszkoliłyśmy się troszkę, poznałyśmy wzajemnie, pomogłyśmy dzieciakom, a w nagrodę dostałyśmy parę prezentów. Było fajnie i oby więcej takich akcji, bo warto pomagać.

Relacja ze spotkania dostępna TUTAJ.