sobota, 30 grudnia 2017

Super prosty sernik nawet dla lebiegi kulinarnej (na Sylwestra, urodziny, imieniny) - zawsze się udaje.

Nie jestem masterchefem, nie jestem nawet pół lub ćwierć masterchefem, gotuję, piekę, nawet robię przetwory. Nie popełniam strasznych kulinarnych baboli, jakoś mi to wychodzi, ale nie błyskam super potrawami, choć rodzina nigdy nie narzekała. Nie spędzam w kuchni godzin, staram się wynajdywać przepisy proste, z prostych składników, bez użycia skomplikowanych ustrojstw i takie, które wybaczają błędy i chwilowe niedopatrzenia. Może i bym się w kulinariach odnalazła, bo lubię i umiem używać przypraw, ale każdy kto ma dzieci wie, że ciężko jest wygospodarować czas na dłuższe pobyty w kuchni, że zawsze stanie się coś takiego, że mleko wykipi, budyń się przypali lub kruche ciasto się pokruszy, a takie porażki zawsze wprowadzają mnie w stan przygnębienia więc zwyczajnie staram się unikać takich sytuacji. 
W ciastach nie jestem najlepsza, ale od czasu do czasu, na przykład na urodziny dzieciaków czy w Sylwestra, trzeba coś upiec i coś podać gościom, którzy raz przyjdą, raz nie przyjdą... Jakieś trzy lata temu trafił do mnie przepis, który za każdym razem zmienia nieco swoją postać, ale idea jest jedna. Ma być prosto, szybko, bez wtop i wyględnie. Niektórzy mówią, że sernik wymaga czułości... Mój sernik wymaga chwili na przygotowanie, godziny na upieczenie i nocy na stężenie... Ostatnio zapomniałam o nim i siedział w piekarniku o 20 minut dłużej i nic mu się nie stało więc wiecie... Nic tylko stawać i działać...



czwartek, 21 grudnia 2017

Przygotowania do Świąt... czyli dlaczego wyrzuciłam Męża z sypialni...

Do Świąt zostało już tylko trzy dni, wszyscy szaleją, wszyscy szykują, sprzątają, planują. Ja też planuję. Nie dość że Święta, to jeszcze urodziny Zosi, które, jak co roku (takie zbieg okoliczności), przypadają na dwa dni przed Sylwestrem więc trzeba się nieco nagimnastykować, żeby je godnie obejść. Owszem, mam to szczęście, że na Wigilię uciekamy do Babci, mam to szczęście, że w Święta mogę się wcisnąć na obiad do Taty, ale okres świąteczno-noworoczny to nie tylko Wigilia i jeden dzień świąteczny, to cały, długi, a nawet przedłużony tydzień siedzenia z dziećmi w domu. Żeby było miło, przyjemnie i uroczyście, trzeba się jakoś do tego czasu przygotować i dlatego właśnie i ja wpadam w wir przygotowań. Oczywiście, na chwilę obecną jestem daleko w lesie, ale staram się jak mogę, uwijam się jak w ukropie i końca nie widać. 

Co roku przed Świętami mam dużo pracy. Nie dość, że w branży rękodzielniczej wtedy nagle coś się rusza i wszyscy sobie na raz przypominają, że fajnie by było mieć taką ręcznie wydzierganą serwetę na stole... albo bombki na choince... albo kocyk dla dziecka... Cały rok cisza, spokój, ani żywej duszy, namawiać muszę, gadżety reklamowe oferować (promotiontops.pl), a w okresie, gdy przydałoby się troszkę luzu, każdy sobie o mnie przypomina... To dodatkowo zwala się milion pięćset różnych inny propozycji, które wymagają czasu, zaangażowania i nieco skupienia, a w tym całym rozgardiaszu o to ostatnie najtrudniej. No i właśnie w tym okresie, gdy ja mam najwięcej pracy, jest też najwięcej spraw pobocznych do załatwienia. W przedszkolu jasełka... Żeby to jedne. Zosia ma warsztaty, Filip jasełka, i drugie, i trzecie... Jako że najlepiej zapamiętuje wszystkie kwestie robi za dublera dla wszystkich dzieci, którym zdarzy się zachorować, a tych troszkę jest, z racji pogody za oknami. Na szczęście nasze dzieciaki na razie zdrowe, ale i takie przypadłości zdarzają się przed Świętami, a to też nie ułatwia przygotowań. O budowie, zamawianiu materiałów przed Nowym Rokiem, kapryśnych murarzach i upierdliwych paniach z banku nawet nie będę mówić, bo kto tego nie przeżył, ten zapewne i tak nie zrozumie. Jak dobrze, że są zakupy przez internet, bo to wiele ułatwia i pozwala wiele załatwić wieczorem, z wygodnego fotela. Nie mniej jednak, okres jest gorący i nie da się tego ukryć, trzeba sobie jakoś radzić. Najlepiej jak się ma kogoś do pomocy, a z tym bywa różnie.


środa, 20 grudnia 2017

Wystarczy chcieć... czyli zmiany na lepsze, jak się za nie zabrać?

W marcu tego roku, wraz z nastaniem wiosny coś we mnie pękło, coś przeskoczyło, coś mnie ubodło tak bardzo, że postanowiłam coś zrobić, coś zmienić, jakoś zapanować nad tym co się ze mną dzieje. Nie będę ukrywała, że największy wpływ na moje nienajlepsze samopoczucie była ciągle rosnąca waga, a co za tym idzie pomniejszający się mój komfort psychiczny. Codzienne ubieranie się polegało już nie na poszukiwaniu ładnych ubrań, a na poszukiwaniu ubrań, w których ja będę znośnie wyglądała. Zawsze miałam kompleksy, ale teraz zaczęły narastać coraz bardziej, a razem z nimi zmniejszała się moja chęć do pokazywania się wśród ludzi. A przecież przyszła wiosna, czas radości, zrzucania tony ciuchów, tak być nie mogło, trzeba było podjąć jakieś kroki.

Poczytałam, poradziłam się, przeanalizowałam wszystko i zabrałam się za siebie. 
Dwie rzeczy wydały mi się wtedy najistotniejsze i najważniejsze.


wtorek, 19 grudnia 2017

Odczarowujemy szarość... czyli wakacje first minute...

Coraz bliżej Święta, choinka, prezenty... A na dworze szaro, buro i ponuro. Klimatem nic nie przypomina, że za chwilkę spotkamy się w rodzinnym gronie, będzie ciepło i radośnie. Dzieci nudzą się w domu, co chwilkę jakiś glut, co chwilkę jakiś kaszel, przedszkolne wydarzenia wiecznie pod znakiem zapytania, poumawiane spotkania też, bo nigdy nie wiadomo, kto kiedy zachoruje, kto kiedy coś odwoła, kto kiedy pójdzie na zwolnienie. Śniegu ani widu ani słychu, choć to akurat póki co nas cieszy, bo przynajmniej raz na jakiś czas na budowie pojawiają się fachowcy, których przy śniegu pewnie bym nie uświadczyła wcale. Chyba wszyscy popadli w jakiś marazm, bo załatwienie nawet najprostszej sprawy przeciąga się w nieskończoność i nastręcza wiele trudności. No cóż, taki okres, przełom zimy i jesieni. Dobrze, że są te Święta, bo depresja murowana. Choć może gdyby nie Święta, to wszyscy nadal by trwali w pędzie i nie popadaliby w taką pracową apatię. Kto wie...

Zima, zimą, Święta, Świętami, ale trzeba sobie jakoś radzić. Część znajomych wybiera wczasy zamiast siedzenia na tyłku i jedzenia karpia. My może byśmy się  wyłamali i gdzieś uciekli, ale po pierwsze jeszcze dużo nas tu trzyma, po drugie, miejsca, w których o tej porze roku byśmy się dobrze czuli są jak na razie zbyt dla nas kosztowne więc wolimy przełożyć takie wojaże na czas, gdy i taniej nas to wyniesie, a i rodzina się na nas śmiertelnie nie obrazi za opuszczenie jej w Święta. No, ale gdy znajomi wklejają zdjęcia z ciepłych krajów, nam myśli zaczynają uciekać w kierunku wakacji i tego, co będziemy wtedy robić, gdzie będziemy odpoczywać. Zaczynamy marzyć, wyobrażać sobie, zaczynamy planować.


środa, 13 grudnia 2017

5 nieszablonowych seriali na wolne wieczory...

Jak wyglądają wieczory, weekendy, dni wolne rodziców chyba nikomu z tutaj obecnych nie muszę tłumaczyć. O ile w dzień zawsze można pozwiedzać jakieś sale zabaw, parki rozrywki czy kinderbale to wieczorami, gdy w końcu uda nam się klapnąć na tyłku, zbyt wiele alternatyw nie ma. Owszem, są babcie, opiekunki, są nasze drugie połówki, ale nie oszukujmy się, odkąd pojawiają się dzieci nasz czas wolny kurczy się do niezbędnego minimum i do takiego też kurczą się nasze rozrywkowe chęci. Chcemy spokoju, ciszy, odpoczynku, a jak wiadomo statystyczny Polak najlepiej relaksuje się przy telewizji więc dziś coś właśnie dla takiego "szaraczka".

Ja, odkąd mam dzieci, w zasadzie porzuciłam tradycyjną telewizję. Nigdy nie wiem czy uda mi się obejrzeć kolejny odcinek serialu więc najzwyczajniej pod słońcem nagrywam te, które mnie interesują i oglądam, jak już dzieci posnął. Ale że w ogólnodostępnej telewizji mało co jest, wyszukuję ciekawe pozycje gdzie się da. Oto kilka moich ostatnich odkryć. Dość nieszablonowych, ale myślę, że interesujących. I co najważniejsze, na moje (i Szanownego Małżonka) oko idealne nie tylko dla nas, Pań, ale też dla Panów... Coś do obejrzenia we dwoje w długie, jesienno-zimowe wieczory.
Może kogoś zainteresuje.

Durrellowie
O tym, że razem z mężem jesteśmy zauroczeni greckimi wyspami chyba nikomu nie trzeba wspominać. Nie raz już o tym mówiłam, pisałam, nie raz pokazywałam zdjęcia. Pierwszą wyspą, na którą poniosło nas razem było Korfu już dobrych x lat temu. Dlatego, gdy podczas wieczornego przeglądania propozycji serialowych wpadła nam w oko produkcja, której akcja dzieje się właśnie na Korfu, długo się nie wahaliśmy, żeby ją włączyć. I się nie pomyliliśmy.


Całość rozpoczyna się w Wielkiej Brytanii, gdzie wdowa Louisa, samotnie wychowująca czwórkę dzieci, boryka się z problemami finansowymi. Nie radząc już sobie z sytuacją, postanawia podjąć desperacką decyzję i przenosi się z bliskimi właśnie na wyspę Korfu. Nie jest łatwo, ale przy pomocy miejscowych, wspólnymi siłami układają tam sobie nowe życie. 

Serial zabawny, ciepły, momentami abstrakcyjny. Nakręcony na podstawie autobiograficznej powieści Gerarda Durrella, wybitnego przyrodnika i pisarza, który spędził część swego życia właśnie na Korfu. Dołóżmy do tego piękne widoki, grecki klimat i lampkę lekkiego, białego wina i można relaksować się w fotelu. 
Do tej pory powstały dwa sezony po 6 odcinków. Dostępny na HBO GO.


The Crown
Wszyscy, niemal jak jeden mąż, z zainteresowaniem śledzimy losy brytyjskiej Rodziny Królewskiej. Książe William, księżna Kate, ich urocze dzieciaki, teraz kolejne w drodze, zaręczyny księcia Harrego z rozwódką, wcześniej długoletnia miłość księcia Karola, księżna Diana i wiele, wiele innych. A w tle zawsze stoi ona. Niby niewzruszona, ale dla swoich dzieci, wnuków, a teraz w szczególności dla prawnuków gotowa zmienić nawet prawo sukcesji. Królowa Elżbieta II.


Pierwsza seria zaczyna się, gdy Księżniczka Elżbieta jest młodą mężatką. Wszystko układa się pięknie, jest szczęśliwą żoną, młodą matką, ulubienicą ojca, którego kiedyś, w dalekiej przyszłości ma zastąpić na tronie. Niestety, los bywa przewrotny i król umiera, a ona sama zostaje rzucona na głęboką wodę. 

Królowa Elżbieta pokazana  jako kobieta, żona, matka, siostra, córka i wnuczka. Ale również jako wytrawny polityk i przywódca, której początki wcale nie były łatwe. Miło się ogląda, przeżywa się problemy tak, jakby dotyczyły nas, z niecierpliwością się czeka na drugą serię (już od 8 grudnia dostępna na NETFLIX), która w moim mniemaniu jest jeszcze lepsza od pierwszej i zupełnie inaczej potem ogląda się wiadomości z brytyjskiego dworu.

Ania, nie Anna
Nowa, wyczekana przez wielu adaptacja uwielbianej chyba przez wszystkie dziewczynki "Ani z Zielonego Wzgórza". Zdecydowanie odświeżona, uwspółcześniona, doprawiona realnymi problemami podbija serca już nie dziewczynek, a kobiet. Czekałam na ten serial z zapartym tchem i wielkimi nadziejami i przyznam szczerze, że odkąd go obejrzałam Anna Shirley ma dla mnie twarz Amybeth McNulty, odtwórczyni głównej roli dziewczynki, która nie boi się mieć własnego zdania. Choć przyznaję się bez bicia, że przez pierwsze chwile czułam się nieswojo z tą nową Anią, szybko jakoś ją oswoiłam i serial pochłonęłam w dwa dni.


Ale nie tylko Ania podbija w tym wydaniu nasze serca. Ja od zawsze kochałam Mateusza, to chyba moja najulubieńsza postać z książki a potem z różnych ekranizacji, części, w których już go nie ma, nie są dla mnie już takie interesujące... I wiecie co? W nowej jego wersji też się zakochałam. Nową twarz przyjmuje tutaj Maryla, pani Małgorzata czy Gilbert... Bo nie jest to "ryj w ryj" to samo co książka czy poprzednie filmy. Miłośnicy twórczości Lucy Maud Montgomery znajdą tu wiele z jej książek, ale odkryją też wiele nowego.

No, ale co ja będę wam zachwalać. Ja "Anię z Zielonego Wzgórza" pokochałam sto lat temu, gdy od Babci dostałam na urodziny całą serię książek z jej udziałem... Zakochałam się i moja miłość trwa do dziś i mówię wam z ręką na sercu... Ten serial to Ania, nie Anna ;)


Grace i Grace
Kolejna po "Opowieści Podręcznej" ekranizacja powieści Margaret Atwood. Bohaterką i narratorką jest młoda Grace Marks, która podczas pracy w bogatym domu zostaje oskarżona, a potem skazana za zabójstwo swojego pracodawcy i jego gospodyni. Od samego początku utrzymuje, że nic z tych wydarzeń nie pamięta, a dociekliwy doktor od chorób umysłowych stara się krok po kroku, wysłuchując opowieści Grace, dojść do tragicznego dnia i dowiedzieć się co się wtedy stało.


Opowieść, która oparta jest na faktach dzieje się w XIX wieku i jest niesamowicie tajemnicza, niepokojąca i wstrząsająca, pełna seksualności i brutalności. Twórcy w znakomity sposób oddają klimat epoki, z wiarygodnością przedstawiają historię  i choć momentami akcja wydaje nam się mocno przeciągnięta, to nie możemy oderwać się od telewizora i z zapartym tchem czekamy na finał... Czy Grace zabiła czy może jednak została w to wszystko wmanipulowana.
Serial dostępny na Netflix.

Wielkie kłamstewka
Kolejny serial na podstawie powieści (jak widać mam do takich słabość) aczkolwiek tym razem jest to serial nieco inny. Po pierwsze dzieje się w czasach współczesnych, po drugie opowiada o z pozoru zwykłych ludziach, ich problemach czy troskach. Po trzecie, w zasadzie od samego początku możemy się domyślać, "kto zabił", ale akcja tak nas wciąga, że zwyczajnie tego nie nie dostrzegamy i na koniec wydajemy tylko głośne westchnienie "no przecież, wiedziałam!!!".

serial dla par dla kobiet

Jak sam tytuł wskazuje, serial jest o kłamstwach. Różnych. Mniejszych, większych, domowych, rodzinnych, szkolnych, wstydliwych czy błahych. Jest również o trzech kobietach, ich mężach byłych i obecnych, ich dzieciach, przyjaciołach, rodzinach, kochankach... Jest także o zbrodni... A może o nieszczęśliwym wypadku? Kto to wie... Wiadomo tylko, że ktoś nie żyje.
Sielanka na przedmieściach. Z pozoru spokojne i wyważone matki. Dzieci, mężowie... I tak zagmatwana fabuła, że zwyczajnie, gdy kończy się jeden odcinek od razu włączamy następny.
Serial, mimo początkowemu, bardzo krótkiemu wrażeniu nie tylko dla kobiet. Dostępny na HBO GO.

***
Mam nadzieję, że czymś Was zainspirowałam. Ja oglądam, gdy dzieci już zasnął i podczas oglądania dziergam więc tym samym nadrabiam zaległości zamówieniowe i robótkowe. Pomaga mi to się odstresować po dniu pełnym innych obowiązków a jednocześnie optymalizuje czas ;)

A może Wy macie mi do polecenia coś fajnego i przeznaczonego dla obu płci? Chętnie skorzystam i odnotuję choć ostatnio propozycji jest tyle, że wieczorów nam nie starcza.

wtorek, 5 grudnia 2017

Na ostatnią chwilę czyli niesamowicie szybkie pierniczki dla Mikołaja.

Jestem mistrzem w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Oczywiście zawsze próbuję zaplanować, zrobić wcześniej, mieć spokojną głowę i potem tylko cieszyć się z efektów, ale za każdym razem coś idzie nie tak. Ostatnio tak się szykowałam do sesji zdjęciowej, że latałam po sklepach w poszukiwaniu stylizacji, a i tak na ostatnią chwilę wygrzebałam z szafy coś, co miałam w niej od lat. Najczęściej jednak po prostu o czymś zapominam i na gorąco próbuję ratować sytuację. 

Jeśli ktoś z was tak jak ja zapomniał, że święty, brodaty Mikołaj lubi mleczko i domowe pierniczki, a dziś trzeba mu je na talerzyku zostawić wraz z mleczkiem do popicia, śpieszę z pomocą i przepisem. Przepisem na proste, szybkie, nietwardniejące a zarazem pyszne "pierdzielki" do zrobienia w niecałą godzinkę (już ze zdobieniem)... A jak się ktoś postara, to nawet szybciej.


Potrzebujemy:
  • 300g. mąki pszennej,
  • 100g. mąki pełnoziarnistej żytniej,
  • 130g. cukru pudru,
  • 1 łyżka przyprawy do piernika,
  • 1 łyżka kakao,
  • 1 łyżeczka sody,
  • 2 jajka,
  • 100g. roztopionego i przestudzonego masła,
  • 100g. miodu (ok. 4 łyżki).

Wszystko wrzucamy razem do dużej miski i mieszamy (ja używam miksera), a potem zagniatamy aż do utworzenia gładkiej kuli. Ciasto rozwałkujemy podsypując lekko mąką na grubość ok. 4-5 mm. i wykrawamy pożądane kształty. 
Ciasteczka układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i wkładamy na ok. 8 minut do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni. Radzę jednak doglądać pieczenia, bo cieńsze pierniczki mogą się szybciej przypiec.
Pierniczki po wyjęciu i wystudzeniu są gotowe do jedzenia lub udekorowania. A potem już tylko na talerzyk i czekamy na Mikołaja ;)

My w okolicach Mikołajek, Świąt i potem urodzin Zosi robimy takie pierniczki przynajmniej raz na każdą z tych okazji. Jeszcze nigdy nie było tak, że coś nam zostało lub leżało długo po Nowym Roku. Za każdym razem inaczej dekorowane znikają niemal tak szybko, jak się pojawiły. A do dekoracji używamy wszystkiego co nam się nawinie. Od lukru domowej roboty, przez gotowe pisaki cukrowe, posypki, kolorowe barwniki aż po polewę czekoladową i pokruszone orzechy. Tutaj już fantazja nie zna granic.

Spróbujcie, bo warto!!!

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Trafiony prezent dla kobiety... czyli nie takie to trudne, jak się wydaje.

Gdzie się nie obejrzę szaleje prezentowe szaleństwo. Problemy z wyborem prezentu dla drugiej osoby ma chyba każdy i chyba każdy chce, żeby ten prezent tej osobie przypadł do gustu. Raczej staramy się nie kupować czegoś na sztukę, a obdarowywana osoba powinna raczej poczuć się fajnie dostając podarek. Nie jest to łatwe, wiem, sama mam problem z Zosią, która chce "wszystko" i z Szanownym, który nie chce "nic", ale taki urok Świąt, że prezenty się daje i koniec kropka. 
Jeśli chodzi o naszą dwójkę czyli mnie i Szanownego Małżonka, to ja najbardziej lubię takie prezenty, które są wspólne, dla naszej dwójki, z których będziemy korzystać razem (mamy już na przykład konsolę, na której gramy raz do roku), ale w tym roku jedyne co mi przychodzi do głowy, co by nas ucieszyło, to okna do domu. Problem w tym, że prezent doszedłby na wiosnę i raczej i tak musimy te okna zamówić więc jaki to prezent... Nie mam więc wyjścia i muszę się pogłowić...


Co by jednak nie mówić, jak ciężko by nam, kobietom, było znaleźć odpowiedni podarunek dla naszych panów, to i tak częściej słyszę narzekania płci brzydkiej odnośnie podarków dla nas. A tak naprawdę wystarczy tylko bacznie obserwować, słuchać, czasem przejść się z nią po galerii handlowej i podpatrzeć na co świecą jej się oczy, podsłuchać rozmowy telefoniczne, zwyczajnie zapytać i można wyłapać o czym marzy, czego nie ma, a by chciała, co by jej się przydało, a sama sobie nie kupi. Nie ma chyba na świecie takiej kobiety, która dyskretnie nie dawałaby swojemu mężczyźnie sygnałów na co będzie czekała pod choinką, pod poduszką czy na urodziny.

Wiem, że kobiety są różne, ale jest kilka porad, kilka kierunków, które ja, chyba dość przeciętna przedstawicielka płci ładniejszej mogę dać panom. Taka pula tematów, które dobrze wykorzystane nie zawiodą w momencie wybierania prezentu, z którego żona, dziewczyna, siostra, córka (dorosła), a nawet mama czy znajoma się ucieszą. Zacznijmy od trudniejszych zagadnień.

Hobby
Każda, a na pewno prawie każda kobieta ma jakieś zainteresowania. Coś robi, coś zbiera, czymś się interesuje. Zakładam, że kupując jakiejś pani na Święta podarek, jesteśmy z nią dość blisko i wiemy, co to jest. Ja jestem dziergająca i w tamtym roku dostałam do Męża zestaw drutów z wymiennymi żyłkami. Powiem Wam, byłam zaskoczona, bo nie jest łatwo trafić z takim prezentem, a on gdzieś podpatrzył, zajrzał mi przez ramię, jak oglądałam w internecie i trafił w punkt. Czytam też książki i zakładam, że gdyby Szanowny zdecydował się na zakup mi takowej, też by trafił z tematyką, bo zwyczajnie i po ludzku ze sobą rozmawiamy, a pozycje, które chciałabym przeczytać w tych rozmowach się przewijają. Ktoś inny zbiera figurki, lalki, muszelki. Zawsze można tą kolekcję wzbogacić. Inna biega i jeszcze nie zdążyła sobie na zimę kupić rękawiczek na chłodniejsze treningi... 
A nie oszukujmy się, nasze zainteresowania zazwyczaj znajdują się na szarym końcu potrzeb i nie zawsze znajdą się na nie fundusze, czas by poszukać czy zwyczajnie chęci, żeby samemu sobie coś dokupić, jak przecież świetnie sobie dajemy radę bez.

Praktyka.
Praktyczne prezenty, to dobre prezenty. Oczywiście, jeśli nasz małżonek nigdy nie uprasował sobie nawet sztuki odzieży, a nam kupuje żelazko, to odbieram to jako delikatną wtopę. Ale jeśli zdarza mu się prasować, jeśli nie odmawia, jak go o to prosisz, ale to ty jesteś głównym "prasowaczem" w domu, to czemu nie. Wiadomo, że póki działa stare, sama nie pójdziesz i nie kupisz. Nawet jeśli stare grzeje gorzej niż lato nad polskim morzem, a do tego wyrzuca tony kamienia na twoje kruczoczarne odzienia. Działa? Działa... Jakoś zaciskasz zęby i dajesz radę. A jak ktoś cię uwolni i sprawi nowe, to będziesz go po rękach całowała.
Ale praktyczny prezent to nie tylko patelnia czy drapak do kibla. Może to być jakieś akcesorium do komputera, nowa karta pamięci do telefonu (ja dostałam ostatnio na urodziny i wreszcie mogę klepać zdjęć do woli), pokrowiec do telefonu (stilgut.pl/etui-na-telefon-smartfon-huawei) czy szybka przeciwko zadrapaniom. Może to być breloczek do kluczy, portfel, wizytownik, długopis, słuchawki do telefonu, pendrive, szczotka do włosów, pasek do zegarka. Coś, co wiecie, że brakuje, ale też zawsze nie po drodze, żeby sobie kupić. Ja na przykład nie mogę się strasznie zebrać i kupić sobie lampki na biurko do pracy, wcale bym nie pogardziła takim prezentem. Oczywiście, tak jak w kategorii wyżej, sprawa tyczy się panów, którzy wiedzą czego nam brakuje, a jak nie wiedzą, to wiedzą kogo o to zapytać.


Słodycze.
Wiem, wiem, każda kobieta się od nich wzbrania, ale powiem wam w sekrecie, że każda z nas (a przynajmniej większość) musi mieć w domu zachomikowany jakiś łakoć na nagłą potrzebę. Ja mam ten komfort, że mam dzieci i w rodzinie przedstawicieli służby zdrowia (żart) więc zawsze coś się po szafkach znajdzie, ale wiem też, że gdyby nie to, to raczej sama z siebie bym nie poszła i nie kupiła nic. Po co kusić los. A zdarzają się takie chwile, że wyjadłabym cukier z cukiernicy, gdybym nie znalazła choć jednej czekoladki. Dlatego ładna, pięknie zapakowana, odświętna bombonierka to dobry prezent dla niemal każdej kobiety ;)

Perfumy
Kolejny pewnik. Każda kobieta uwielbia perfumy (ja nie znam takiej, która by nie lubiła). A gdy jest to kobieta nam bliska, to raczej wiemy jakie nuty zapachowe lubi. Nie muszą to być od razu mocno odświętne perfumy. W zależności jaka to okazja, jaki jest nasz stopień zażyłości, jaki mamy zasób portfela czy jaki chcemy wywrzeć efekt mogą to być perfumy codzienne, wyjściowe lub mocno wyjątkowe. Nie ma chyba na świecie kobiety, która by powiedziała, że ma za wiele zapachów.


Biżuteria
Podobnie jak z perfumami, jeśli kupujemy prezent bliskiej nam kobiecie, wiemy co lubi, jak lubi i jaki ma gust. Większość z nas lubi biżuterię, ale też większość z nas sama nie pójdzie i nie kupi sobie kolczyków. Tak już mamy. Problem w tym, że lubimy różne ozdoby więc w tym głowa naszych panów, żeby to wybadać. 

No i na koniec, już tak bardziej od siebie, dodam torebki i zegarki. Ale to już wyższa szkoła jazdy ;)

Oczywiście można się jeszcze pokusić na bieliznę lub jakiś ciuszek, ale ja, jako kobieta zmieniająca rozmiar co chwilę i taka, która każdą część garderoby ma w innych wymiarach, raczej bym tego nie doradzała mojemu mężczyźnie (choć fajna piżamka zła nie jest i tu łatwiej trafić w rozmiar). Kiedyś dostałam szlafrok, w którym do dziś tonie Szanowny... Innym razem majteczki w chińskim rozmiarze S... Ale nie wątpię, że gdzieś są tacy mężczyźni, którzy w oczach mają wymiary swoich partnerek i wchodząc do sklepu od razu wiedzą, co będzie cudnie wyglądało na ich kobiecie. 

Wszystkie te podpowiedzi, mniej lub bardziej trafione, mniej lub bardziej dobre, mają na celu pokazanie wam jednego. A mianowicie tego, że dobry prezent, to taki, który dajemy z głębi serca, szczerze, z dobrymi intencjami. A jeśli potrafimy obserwować, słuchać, zadawać pytania, to zawsze znajdziemy coś takiego, co bliskiej osobie sprawi przyjemność, wywoła uśmiech na twarzy, spowoduje, że poczuje się kochana. Nie musi to być coś drogiego, wielkiego, wystrzałowego. Ważne, że dane od nas dla niej... Nawet nietrafiony prezent, ale dany od serca ucieszy bliską nam osobę.


wtorek, 28 listopada 2017

Dobry sen w siedmiu punktach... Czyli jak się wyspać.

Moja Babcia powtarzała, że na głodnego nie ma dobrego snu, człowiek najedzony nie ma koszmarów i przesypia noce, a na kłopoty z zaśnięciem stosowała zawsze i niezmiennie ciepłe mleko z masłem i z miodem... Zawsze pomagało i zawsze działało, ale teraz, po latach, gdy już Babci nie ma z nami, a ja czasem próbuję powielać jej metody, gdy dopada mnie bezsenność, zdałam sobie sprawę, że nie do końca o to najedzenie i o to mleko chodziło. Chodziło o całość, o klimat, o przygotowaną kolację, podane mleko, o rozmowę i o ciepło jakie dostawałam od Babci, a co za tym idzie o spokój i błogość, które pozwalały odpocząć, odstresować się po ciężkim dniu i położyć do łóżka z lekką głową i pozytywnymi myślami.

Teraz, gdy nieuchronnie dopada nas dorosłość, gdy zabrakło w naszym otoczeniu kogoś takiego, kto zadba o te "szczegóły", gdy to my jesteśmy od zapewnienia spokojnego snu naszym dzieciom, a sami schodzimy na plan dalszy, musimy zatroszczyć się również o własny odpoczynek, bo dobry i spokojny sen jest ważny dla naszego zdrowia, samopoczucia i jakości naszego życia. Ale jak to zrobić, gdy nie ma obok nikogo, kto utuli, odgoni koszmary, wygładzi poduszki, żebyśmy spali snem spokojnym i mocnym?


Dziś kilka punktów, które mają duży wpływ na nasz sen, które mogą nam pomóc w zasypianiu i osiągnięciu wymarzonego wypoczynku nocnego.

1. Pozytywne nastawienie
Najważniejsze, a zarazem chyba najtrudniejsze do zrobienia, są optymizm i spokój. Nie tylko przed snem, ale całe życie. A gdy już się nie da "iść na całość", to chociaż przed snem odegnanie złych myśli, stresów, problemów dnia codziennego. Nie pomoże nam przekręcanie się z boku na bok przez całą noc, a wyspani i wypoczęci wstaniemy i będziemy mieli więcej sił i otwartości umysłu, żeby stanąć z tarapatami oko w oko.

2. Rytuały
Żeby wieczorem po ciężkim dniu się odprężyć ważne są rytuały. Wiedzą to bardzo dobrze rodzice małych dzieci, które właśnie dzięki rytuałom uczą się rytmu dnia, ustalają pory snu i czuwania, programują swój plan na co dzień. Postarajmy się codziennie wieczorem, pół godziny przed snem wprowadzać się w nastrój senny. Ciepła kąpiel, przyjemna, ale nie za bardzo wciągająca lektura, filiżanka mleka, umycie ząbków. Organizm z czasem przyzwyczaja się do tego i odbiera te czynności jako sygnał do przestawienia się w stan wypoczynku i snu.
Ważny też jest w miarę stały harmonogram zaśnięć i pobudek oraz stała długość snu.

3. Atmosfera w sypialni.
Najlepiej, żeby sypialnia służyła jedynie do snu, wypoczynku i... Ale wiadomo, że czasem jest z tym ciężko, nie zmienia to faktu, że lepiej powstrzymać się od łączenia miejsca do spania z miejscem do pracy, nie należy kojarzyć sypialni ze stresującymi sytuacjami, a gdy już naprawdę się nie da, to przynajmniej te dwie godziny przed snem zamienić to pomieszczenie, w którym śpimy w pomieszczenie, które się ze snem kojarzy. Załóżmy, że mamy pokój dzienny i w tym pokoju dziennym potem śpimy. Postarajmy się na wieczór przygasić światła, poskładać "pracowe" akcesoria, wyłączyć komputer. Najprościej rzecz ujmując, zróbmy klimat.
Ale wracając do sypialni, to sypialnia powinna być przytulna, powinniśmy się w niej dobrze czuć, powinna być ładna, powinna nam się podobać. Miłe, nastrojowe kolory, ładna pościel, na ścianach coś, co powoduje błogość, zdjęcia dzieci, fajne widoczki. Odpowiednia wilgotność, zaciemnienie, cisza, świeże powietrze. To wszystko wpływa na komfort naszego snu.

4. Wygodne łóżko
O tym, że to na czym śpimy ma znaczenie chyba nikomu nie trzeba przypominać. Dla każdego dobre jest coś innego dlatego warto dużo uwagi poświęcić łóżku i materacowi. Obecnie w każdym sklepie z sypialniami znajdzie się ktoś, kto doradzi jaka miękkość, jaki skład, jaka wielkość i grubość będzie dla nas najlepsza.
Pościel jest niemniej ważna. I samo wypełnienie (nie może nas uczulać, musi powodować komfort termiczny czyli, gdy jest zimno grzać, a gdy gorąco trzymać odpowiednią temperaturę), ale i poszewki. Te ostatnie również powinny być dostosowane do indywidualnych gustów i upodobań. Każdy woli coś innego, każdy w czymś innym lepiej się czuje, każdemu w czym innym jest wygodnie, ale pamiętajmy, im naturalniejsza jest nasza pościel, tym lepiej. Bawełna w tym wypadku przoduje i nie ma lepszej pościeli niż ta 100% bawełniana. Warto przejrzeć ofertę sklepu bertax.pl i zapoznać się z ich ofertą. Dobrany odpowiednio kolor i wzór pościeli może ogromnie wpłynąć na nasze samopoczucie w sypialni i jakości snu, a w ładnej kolorystyce i sny piękniejsze.

5. Codzienna aktywność
Codzienne ćwiczenia fizyczne i aktywność na świeżym powietrzu również dobrze wpłyną na łatwiejsze zasypianie i głębszy, efektywniejszy sen. Nie muszę dodawać o naszym ogólnym stanie zdrowia i samopoczuciu w ciągu dnia. Pamiętajmy jednak, że wymęczenie się przed samym pójściem spać może przynieść odwrotne rezultaty.

6. Unikaj
Należy wystrzegać się wszelkiego rodzaju używek przed snem. Kawa może negatywnie wpłynąć na nasze zasypianie. Alkohol może ułatwi nam zaśnięcie, ale sen, który przyjdzie będzie płytki i łatwo możemy się w nocy wybudzać. Nikotyna zawarta w papierosach pobudza organizm, zaburza sen, a osoby palące nawet po przespanej nocy budzą się zmęczone i niewyspane.
Drzemki w dzień, zwłaszcza te nieregularne, też nie wpływają dobrze na nocny sen, rozregulowują nasz rytm, zaburzają harmonogram.
Dwie godziny przed snem nie napychajmy się jedzeniem. Kolacja powinna być sycąca, ale za razem lekkostrawna.
Przed snem lepiej nie pić zbyt wiele. Unikniemy dzięki temu przymusowych pobudek i wycieczek do toalety, po których może być ciężko znów zasnąć.
Unikajmy wieczorami nieprzyjemnych sytuacji, kłótni czy dyskusji.

7. Może pomóc
Wspomniane już na początku babcine mleko z masłem i z miodem. Dzieciom pomaga więc i nam na pewno nie zaszkodzi.
Ciepła relaksująca kąpiel z olejkami nasennymi: lawendowym, pomarańczowym czy tymiankowym.
Uspokajająca muzyka.
Spacer, dotlenienie organizmu, przewietrzenie.
Ziółka zaparzone wieczorkiem: melisa, kozłek lekarski, chmiel, lawenda.
Seks.

O tym dlaczego sen jest ważny nie będę się dziś rozpisywała więcej. Jedno jest pewne, jest on nam potrzebny jak powietrze i jedzenie. I tak samo jak nie chcemy oddychać zanieczyszczonym powietrzem lub, jak lubimy dobrze i zdrowo zjeść, podobnie powinniśmy fundować dobie zdrowy i efektywny sen. To procentuje. I choć wiem, że czasem nie łatwo o długi sen, to naprawdę wiele można nadrobić jakościowym i twardym spaniem.
Zastanówcie się nad tym i do łóżek marsz!!!

poniedziałek, 27 listopada 2017

Decyzja goni decyzję czyli dylematy budujących... Ocieplenie.

I stało się. Chyba oficjalnie można powiedzieć, że dołączyliśmy do grona szczęśliwców (albo może nieszczęśliwców) budujących dom, a klepisko i pobojowisko na naszej działce już od jakiegoś czasu z dumą aczkolwiek jeszcze nieśmiało nazywamy budową

Nie była to łatwa decyzja. Ba, powiem szczerze, możliwe, że najtrudniejsza w naszym (a przynajmniej w moim) życiu. Wszystkie dotychczasowe życiowe decyzje były konsekwencją czegoś, rozumiały się same przez się i jakoś przychodziły z łatwością. Dom też niby był dla mnie oczywistością i, gdy okazało się, że o własny domek musimy się postarać sami, zaczęło się zastanawianie, jak to zrobić, z której strony to ugryźć, od czego zacząć. Kupno, budowa, kupno, budowa - kołatało się nam po głowach przez bardzo długi czas. Perturbacje działkowe też nie ułatwiały nam zadania. Potem jęczenie rodziny i znajomych, że wybrany przez nas projekt (od samego początku jeden, niezmiennie i twardo) jest za duży, za kwadratowy, za taki, za owaki, co również wpędzało nas w wątpliwości. Ale brnęliśmy do przodu i w pewnym momencie doszliśmy do takiego punktu, że wycofanie się byłoby głupotą. Praca i koszty jakie ponieśliśmy przy załatwianiu formalności i dostosowywaniu działki były spore i nie uśmiechało nam się teraz poddawać. Wszystkie przeszkody, jakie tylko mogły się przydarzyć, nam właśnie się przydarzały, a my jakoś wychodziliśmy z nich obronną ręką więc nie było odwrotu. Ruszyliśmy z budową. I choć dalej wszystko idzie jak po grudzie, ciężko się dogadać z fachowcami, wypływają coraz to nowe trudności, to wsparcie kilku osób wiele nam daje i pozwala spać w miarę spokojnie i z optymizmem patrzeć na tą budowę.

Ale to, że dom się buduje nie oznacza, że my spoczęliśmy na laurach i już o niczym nie musimy myśleć. Dom to ciągłe dylematy, decyzje, rozważania co lepsze, co bardziej praktyczne, co nam się przyda, bez czego się obejdziemy, a co nam jest niezbędnie potrzebne. Powoli wyłazimy z ziemi, a już zaczyna się myślenie jakie okna wstawić, czym pokryć dach, czym ocieplić dom, żebyśmy potem nie marzli i, żebyśmy nie płacili miliona monet za komfort termiczny do jakiego przywykliśmy.

No właśnie, ocieplenie.
Dom kojarzy mi się z ciepłem, z przytulnością, z bosymi stopami dzieciaków, gdy za oknem sypie śnieg, z wieczorami przy kominku, twarzą przy szybie, kiedy na dworze pada deszcz. To nasze miejsce na ziemi, gdzie czujemy się dobrze, gdzie jest bezpiecznie, gdzie nam ciepło, miło, domowo. Dodatkowo to ciepło nie powinno nas kosztować majątku i nie powinno z domu uciekać. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że by dom był ciepły i jednocześnie ekonomiczny każdy szczegół, nawet najmniejszy, ma znaczenie. Wiadomo, ogrzewanie (grzejniki, podłogówka itp.), piec taki czy inny, okna, drzwi, wentylacja... Ocieplenie.


Wydawało mi się, że ocieplenie to dopiero pieśń przyszłości. Ja jako laik nie miałam o wielu sprawach pojęcia i ta nasza inwestycja dała mi nieźle popalić i wymogła doszkolenie się w wielu kwestiach. Nie wiedziałam, że ocieplenie domu zaczyna się już od fundamentów. Że fundament to pierwszy i bardzo ważny krok do przytulnego, ciepłego i ekonomicznego domu. No i nie miałam bladego pojęcia, że w tej kwestii istnieje tyle różnych możliwości a technika wykonania takich ociepleń poszła daleko do przodu odkąd widziałam jak dom ocieplał mój Tata. Najpopularniejszy chyba nadal do ociepleń jest styropian i gdy przeglądam tematyczne grupy powtarza się on najczęściej. Przyznam szczerze, że długo myślałam, że i u nas się na tym skończy, ale w ostatniej chwili, za namową naszego wykonawcy zdecydowaliśmy się na polistyren. Ale co dalej? Przeglądając różne opcje, wyczytując fora, dyskutując na grupach trafiłam na filmik z ociepleniem poddasza pianą natryskową (http://www.cels.pl/ocieplanie-piana/) i zaczęłam się zastanawiać i analizować za i przeciw. Wiadomo, tradycja jest tradycją, sprawdzona przez naszych rodziców, stosowana przez lata... A naprzeciw wychodzi nowoczesność i nowe rozwiązania. Niejednokrotnie tańsze, łatwiejsze, szybsze, ale nie do wykonania samemu "w domu" więc zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje. A piana wydaje się rozwiązaniem idealnym dla poddasza, jakie my planujemy. Po pierwsze, jest lekka. Po drugie, dzięki natryskowej metodzie i rozrastaniu się w kierunkach wolnej przestrzeni idealnie izoluje i "wypycha" dziury eliminując tzw. "mostki termiczne" co zapobiega uciekaniu ciepła. Jeśli chodzi o elewację jestem nadal sceptyczna, ale te poddasza do mnie przemawiają... Wpycha się taka pianka w wolne miejsca i zapycha nie pozwalając tym samym na wychładzanie domu. A dobra izolacja dachu to nie tylko ciepło zimą, ale też chłód latem. Zwłaszcza przy dachach pokrywanych blacho-dachówką jest to dość ważne, żeby "odciąć" się od nagrzanej blachy.

Także temat ocieplenia obecnie jest u nas na czasie. Coraz więcej rozwiązań się pojawia, a my mamy coraz większe dylematy, ale nie ważne na co w końcu się zdecydujemy, czy to będzie styropian, piana czy inne cudo, które się do tej pory pojawi, warto przyjrzeć się wszystkim rozwiązaniom, przeanalizować, co jest dobre dla naszej inwestycji, co się u nas sprawdzi, żebyśmy sobie potem nie pluli w brodę przez pochopnie podjętą decyzję.

Trzymajcie się ciepło... Żeby jak najwięcej ciepła pozostawało w waszych domach ;)

niedziela, 26 listopada 2017

Wypoczynek tylko we dwoje... czyli z marzeń powstał świat!

Po raz kolejny wielkimi krokami zbliża się kolejny nasz samotny wyjazd na weekend. Po raz kolejny wyjazd nie jest stricte odpoczynkowy czy randkowy (bo chyba na takie powinno wyjeżdżać małżeństwo), ale zawsze jest to jakaś odskocznia i szansa na pobycie odrobinę sami, bez dzieci i kolejny malutki kroczek do, może kiedyś, wypoczynku tylko we dwoje. Wiem, że teraz nie bardzo potrafiłabym się zrelaksować bez dzieciaków, ale też nie ukrywam, że nie fantazjuję, jak by to wtedy było i co powinien posiadać hotel, w którym wtedy wylądujemy. 
Dziś wam trochę poopowiadam o tych moich fantazjach.



Basen.
Uwielbiam pływać. Szanowny nieco mniej. Może dlatego, że zwyczajnie nie umie, ale w wodzie ciapie się z przyjemnością nie raz uczęszczając z dzieciarnią na różnego rodzaju zajęcia dodatkowe i wyjeżdżając z nimi na wakacje, ferie czy weekendy (z dziećmi basen w hotelu to podstawa). Nie ma też nic przeciwko wylegiwaniu się na brzegu z książką, gdy ja nadrabiam zaległości pływalnicze. Nie oszukujmy się, na co dzień nie mam zbyt wielu okazji i czasu, by na basen chodzić regularnie, a jak już uda się gdzieś wybrać, to wybieramy się całą rodziną a to skutecznie utrudnia mi popracowanie nad formą. Gdy w końcu wyrwiemy się na wymarzony weekend, a za czas jakiś może i na wakacje, niewątpliwie hotel w jakim się zatrzymamy będzie musiał posiadać fajny basen.

Fitness.
Kolejnym moim wiecznym utrapieniem jest brak czasu na siłownię, a gdy się w końcu znajduje, to musimy na nią chodzić oddzielnie z racji wymieniania się przy potomnych. Nie wszyscy lubią ćwiczyć ze swoją drugą połówką, ja lubię i bardzo mi tego brakuje w codziennym życiu. Gdy jesteśmy na wywczasach rodzinnych zawsze gdzieś na chwilkę znajdziemy opiekunkę, nie po to by pójść na kolację czy pospacerować samotnie po lesie, a właśnie po to, by sobie na spokojnie pójść na siłownię. Nie musi to być jakaś wielka, super wyposażona sala, wystarczy jakaś drobna salka cardio, ale dobrze by było, żeby w tym moim wymarzonym miejscu na weekend we dwoje taka się znalazła.

SPA
Na każdym naszym wyjeździe znajduję odrobinkę czasu, zwalam opiekę nad dziećmi na Szanownego i oddaję się w ręce profesjonalistki. Uważam, że nie ma lepszego relaksu jak te kilka chwil, gdy ktoś się mną zajmuje a dodatkowo robi to z korzyścią dla mojego wyglądu. Zawsze sobie obiecuję, że następnym razem więcej skorzystam z uroków spa, że posiedzę w saunie, dam się wymasować, pooddycham pełną piersią w grocie solnej. I za każdym razem mam wiele innych, lepszych, ciekawszych, zazwyczaj atrakcyjniejszych dla dzieci zajęć niż moje leżenie plackiem tylko dla siebie. Moim marzeniem jest kiedyś taki właśnie prezent dla ciała. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby i moja brzydsza połówka skorzystała z takich dobrodziejstw.

Kuchnia.
Ech. Kuchnia to moje wieczne utrapienie. Uwielbiam dobre jedzenie, uwielbiam różnorodne jedzenie, uwielbiam próbować lokalnych speciałów, ale, po pierwsze rzadko mam okazję dobrze zjeść, po drugie, rzadko mam okazję zjeść spokojnie i podelektować się jedzeniem. Do tej pory strasznie cierpiałam na wakacjach, bo wszystkie rarytasy okolicznych kuchni musiałam pochłaniać w pośpiechu, żeby zmieścić się w czasie cierpliwości moich dzieci. Na szczęście to się zmienia, bo dzieci w tej materii powolutku się uczłowieczają i na wyjazdach wreszcie mogę skorzystać z posiłków. Nie ja je muszę gotować, nie ja je podaję i nie ja po nich sprzątam, a do tego zazwyczaj wybieramy miejsca z dobrym i "obfitym" wyżywieniem. Z dziećmi oczywiście w opcji szwedzkiego stołu, ale bez dzieci moglibyśmy zaszaleć i wybrać restaurację a'la carte. Czemu nie, przecież moglibyśmy posiedzieć, nigdzie by się nam nie spieszyło, moglibyśmy napić się wina w oczekiwaniu, w trakcie i po obiedzie czy kolacji. A do tego pyszne śniadanko, bez pośpiechu, bez myślenia, co zjedzą dzieci... A nasze są wyjątkowo wybredne w tej dziedzinie...
Zdecydowanie, kuchnia i nastrój restauracji ma wielkie znaczenie.


Wypoczynek.
Wygodny, przestronny, czysty i cichy pokój. Pokój, w którym jedyny bałagan jaki się pojawi to ten, który zrobimy sami. Piękny widok z balkonu, na którym można posiedzieć, wypić kawę, poczytać, porozmawiać... Podejrzewam, że sen nie koniecznie za pierwszym razem będzie całkiem spokojny w nowym miejscu bez dzieci, bo przyzwyczajeni do bycia czujnym tak szybko się tego nie oduczymy, ale tak... Po wszystkich atrakcjach, po basenie, siłowni, pysznej kolacji... chyba dobrze pobyć tylko we dwoje w pięknych okolicznościach pokoju...

Okolica.
Ale nie samym hotelem i sobą nawzajem człowiek żyje... Zawsze warto coś zobaczyć, pospacerować, odsapnąć innym, niż nasze, lubelskie powietrze... Podelektować się widokami, naturą, pozwiedzać, pooglądać... Może skorzystać z okolicznych atrakcji, zrobić coś, czego jeszcze nie robiliśmy, zaszaleć. Zdecydowanie takie miejsce, do którego byśmy się wybrali, to miejsce, w którym jeszcze nie byliśmy, przynajmniej nie razem. Miejsce, które na każdym kroku nie będzie nam się kojarzyło z pociechami, które zostawiliśmy w domu. Miejsce, do którego może kiedyś wrócimy z dziećmi, ale najpierw sami się z nim zapoznamy. 

W wielu miejscach Polski byliśmy, w wielu nie byliśmy i w wielu chcielibyśmy być. Ale od dłuższego czasu w naszych głowach siedzą nasze polskie, piękne góry... Góry, Beskidy, Krynica Zdrój, Stary Sącz... Perła Południa w Rytlu (perlapoludnia.pl). Odpoczynek, relaks, widoki, okolice, baseny, narty, spa... Górski wypoczynek z dala od utartych szlaków, w Dolinie Wielkiej Roztoki na terenie Popradzkiego Parku krajobrazowego. Chyba dobre miejsce na naładowanie akumulatorów o każdej porze roku...
Nie tylko we dwoje... Jeśli nie znajdziemy w sobie zbyt wiele odwagi na wypad bez dzieci, one też znajdą tu coś dla siebie.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Weekendy kiedyś, weekendy dziś... czyli Druga Dycha do Maratonu.

Pamiętacie, jak spędzaliście weekendy czy czas wolny, gdy na świecie nie było jeszcze waszych dzieci? Pamiętacie ile czasu zajmowało wam wyjście w niedzielę z łóżka czy zebranie się, żeby gdzieś wyruszyć z domu? Zakładam, że wiele z nas (nie mówię, że wszyscy, ale większość) nieco mniej ambitnie podchodziła do czasu "pozapracowego". Tak naprawdę czas nam przepływał przez palce, bo wydawało nam się, że przecież mamy go tak wiele. Weekendy jawiły się niemal jak wakacje, raj, a teraz, z perspektywy czasu, jak się na nie przyjrzeć, to tak naprawdę nie robiliśmy wtedy nic ciekawego... Bo tu sobie człowiek zabalował, tu sobie pospał, tu połaził bez celu i bez sensu, zakupy zrobił, pooglądał telewizję i weekend zleciał. A popołudniami podobnie... Owszem, wśród naszych znajomych byli tacy, którzy popołudniami wypuszczali się na piłkę, bo sala wynajęta lub na basen, żeby się trochę poruszać i tacy, co w sobotę nie wypili nawet grama alkoholu na imprezie, bo w niedzielę startowali na zawodach... Zawsze patrzyliśmy na nich trochę jak na dziwaków... A do tego zazwyczaj byli to już ludzie z rodzinami, dziećmi więc dopisywaliśmy sobie do tego historyjki o frustracji, uciekaniu z domu czy o innych takich  dyrdymałach... Wydawało nam się wtedy, że gdy urodzą się dzieci, to pewien etap się skończy i przed nami już wtedy na pewno tylko kanapa, pieluchy i koc więc staraliśmy się ten pozostały nam czas jak najlepiej wykorzystać. A tak naprawdę, z tej naszej obecnej, rodzicowej perspektywy, to ten czas zwyczajnie "przebimbaliśmy"...

Jest tyle miejsc, których nie odwiedziłam, a przecież mogłam, bo miałam na to czas. Tyle sportów, które mogłam uprawiać, bo miałam na to czas i siłę. Tyle książek, filmów, teatrów i oper, których nie zobaczyłam, a przecież mogłam... Miałam czas i go marnowałam, na siedzenie na kanapie, na głupie telenowele, na leczenie kaca lub nic nie robienie... W sumie niczego nie żałuję, bo żałowanie czegokolwiek w życiu dobrym nie jest, ale zauważam, że tyle mogłam a mimo to tego nie robiłam, a teraz, gdy dzieci (nie oszukujmy się, ale tak jest) ograniczają nasz czas i nasze możliwości, to my na przekór wszystkiemu i wszystkim takim sceptykom jakimi kiedyś my byliśmy, właśnie staramy się te zaległości nadrabiać. 

Po moim ostatnim poście o wypoczynku z dziećmi wywiązała się między mną a moimi znajomymi dyskusja o tym, jak zmieniło się nasze spędzanie czasu wolnego odkąd jesteśmy rodzicami... Ile rzeczy robimy teraz, których wcześniej za nic w świecie byśmy nie zrobili. Oczywiście, chodzimy do kina na filmy dla dzieci (w naszym przypadku, w ogóle chodzimy do kina, bo wcześniej nam się nie chciało), odwiedzamy parki rozrywki, zwiedzamy muzea, fajne miejsca, poznajemy Polskę, bo wcześniej tylko wczasy w ciepłych krajach były nam w głowie, odkryliśmy, że samochodem z dziećmi naprawdę można wszędzie dojechać, a Polska jest pełna super miejsc przystosowanych do dzieci. Popołudnia spędzamy na zabawach, grach, książkach, wylepiamy, malujemy, konstruujemy rzeczy, które nigdy nie przyszły nam do głowy. Zwyczajnie i po ludzku, oddziadzieliśmy i pokazujemy dzieciom, że nam się chce...


I tutaj dochodzę do sedna.
Ruch, sport, zdrowie, aktywność, nie tylko ta sportowa...
Jak zaszczepić w dzieciach chęć do tego typu aktywności, do ruchu, do gimnastyki, do biegania, do robienia czegoś dla samego robienia, dla przyjemności, jak nie mają przykładu w domu. Jak wytłumaczyć dziecku, że papierosy szkodzą, gdy samemu się pali? Jak przekonać dziecko do picia wody, gdy w domu non stop stoi butelka z ulepkiem koloru brązowego (którego ja osobiście lubię i jeszcze dwa lata temu nie wyobrażałam sobie dnia bez wytrąbolenia 2 litrów).
W tamtych, dawnych czasach do głowy by mi się przyszło, że w mroźną, jesienną niedzielę, przed południem będę pomykała po stadionie zamiast siedzieć w ciepłym mieszkaniu i oglądać Kevina w Nowym Jorku czy innego Beethovena. Ba, w najśmielszych snach bym nie wyśniła mojego Szanownego w sportowych łachach właśnie startującego w biegu na 10 km. A moje dziecko z medalem? W sporcie? O ile, to chyba wirtualnym... A tu proszę, taka niespodzianka... (Pamiętacie Pierwszą Dychę do Maratonu?).


Ja wiem, że w naszym wieku mistrzami już nie zostaniemy, że medali zdobywać nie będziemy, że tenis czy narty przeszły nam koło nosa, bo nikt w odpowiednim czasie ich w nas nie zaszczepił, a potem sami mieliśmy zawsze coś innego do roboty. Ale jakakolwiek gimnastyka, krótka przebieżka wieczorem, to zawsze coś, co daje pozytywny przykład. Biegacze z nas nigdy nie będą bo i czasu i kondycji brak, ale sam fakt przebiegnięcia 10 km (Szanowny Małżonek), 5 km (to Ja) czy nawet 50 m (Fifi) to wyczyn i satysfakcja. A wtedy łatwiej oswoić inne sporty, jak się ma taką zachętę i wsparcie w domu. A jak ktoś pyta po co, bo i tacy się zdarzają, to odpowiadamy - zwyczajnie, dla frajdy...

Niedzielny festyn dla rodziny zawsze kojarzył mi się bardziej z koncertem Ich Troje, watą cukrową, kiełbasą z grilla i piwem z kija w ciepły, letni dzień (choć niektórym to i na takie imprezy czasu szkoda) niż z listopadowym bieganiem po stadionie przy temperaturze bliskiej zeru, z pikantną zupą dyniową na rozgrzewkę i oddawaniem krwi w namiocie, ale to wciąga i uzależnia. No i daje porządnego kopa, jak się patrzy na tą grupę 1500 biegaczy, w różnym wieku, z różnym tempem, różną wagą, różnymi czasami i wynikami, którzy mniej lub bardziej zmęczeni dobiegają do mety. A emocje, gdy biegają dzieciaki... Nawet nie miałam pojęcia, że tyle małych i trochę większych skrzatów dotrze w taki dzień, żeby przebiec te swoje pierwsze metry... Mi oczy się szkliły, gdy patrzyłam nie tylko na swoje, ale i całkiem obce krasnale, które człapią nawet na szarym końcu, ale wytrwale i z zapałem... 


No i znów, żeby było jasne. Ja na wymienionej wyżej imprezie występuję sobie jako Matka Polka i Żona Poganiaczka. Dumna z Syna i Męża nosicielka tobołków, podawaczka wody, dokarmiatorka, organizatorka i motywatorka pilnująca czy morale w drużynie nie spada. Mój czas nadchodzi, gdy wszyscy już grzecznie zasiądą w domku, a ja mam swoje kilkadziesiąt minut dla siebie. Raz starcza sił na 3 km, raz na 5, a czasem nic, raz włączam aplikację, raz wcale się tym nie przejmuję. I kiedyś jeszcze im wszystkim pokażę. Ważne, że już nie marnuję weekendów na leżenie na kanapie choć nie przeczę, czasem miałabym na to wielką ochotę. 

PS.
Druga Dycha do Maratonu, to impreza organizowana w cyklu Grand Prix Lublina. Przy okazji biegów dla dorosłych organizowane są też biegi dla najmłodszych od 1000 m. dla najstarszych po 50 m dla najmłodszych skrzatów w tym naszego Filipa. W zasadzie mogłaby też biegać Zosia, bo 50 m. jest dla dzieci od rocznika 2013 i młodszych, ale choć biegają i takie mini mini krasnalki, to Zofia wydaje się jeszcze troszkę za nieśmiała na takie imprezy, ona biega ze mną za rączkę i też się przy tym super bawi ;)

wtorek, 14 listopada 2017

Odpoczynek z dziećmi... Czy to się uda?

Gdy zaszłam w ciążę z Filipem i wiadomość rozeszła się po rodzinie i znajomych niejednokrotnie słyszałam, że teraz to na najbliższe lata mogę zapomnieć o sobie, o odpoczynku, o spokoju, o wyjazdach, o atrakcjach. Ciężarna a potem dzieciata kobieta to już tylko dres, kapcie i płukanka na włosy raz na pół roku. Więcej mi się od życia nie będzie należało, bo teraz to już tylko dziecko, dziecko i jedynie dziecko. Możecie sobie tylko wyobrazić, jakie wizje przede mną roztaczano, gdy w planach zaczęła być Zofia... W zasadzie to spodziewałam się, że może gdzieś po 40 prześpię pierwszą całą noc i powoli zacznę wystawiać nogę za próg, a koło 50 może wreszcie kupię coś dla siebie... 

Niestety, wśród dużej części społeczeństwa króluje przekonanie, że z dziećmi to już naprawdę nie można nic zrobić. Nie można miło spędzać czasu, nie można się bawić, rozwijać, nie można podróżować czy się relaksować. Posiadanie dzieci w wieku 0-20 lat to w zasadzie swoista walka o przetrwanie, to życie z dnia na dzień, od poranka do wieczora, od choroby do choroby, to ciągłe pieluchy, gluty, prace domowe, zajęcia dodatkowe (oczywiście dzieci, bo na nasze już nie ma czasu). Nie ma czasu na własne potrzeby, a matka, która choć na chwilkę wyrwie się od potomstwa jest postrzegana jak matka wyrodna (co w sumie dziwne, bo te, które całkowicie poświęcą się dzieciom też nie są oszczędzane przez opinię innych).


Nie raz już pisałam, że bycie matką (w ogóle rodzicem) nie powinno całkowicie nas wykluczać jako rodziców, ale też nie możemy kierować się w życiu przekonaniem, że my jesteśmy ważne, tylko my i jedynie my. Odkąd zostajemy rodzicami to niestety przestajemy być poniekąd samodzielnymi jednostkami. Nasza codzienność nieodłącznie splata się z codziennością naszych dzieci i nic na to nie poradzimy. Musimy znaleźć złoty środek pomiędzy naszym "ja" i potrzebami małych "potworów", które, czy chcemy czy nie, wkraczają w nasze życie nieco z butami. 

Ale do rzeczy. Właśnie wróciliśmy z przedłużonego weekendu, na który czekałam dość długo i na który, mam nadzieję, zasłużyłam sobie jak nigdy. Potrzebowałam odpoczynku, relaksu, zapomnienia o problemach codzienności. Udało nam się w końcu pozałatwiać kilka ważnych spraw, mieliśmy dość gorący okres, sporo stresu, kilka zawalonych dziecięcych zajęć dodatkowych. Źle się z tym wszystkim czuliśmy, mieliśmy wyrzuty sumienia wobec dzieci, ale i wobec siebie nawzajem. Potrzebowaliśmy spokoju, odcięcia, oddechu i odespania więc, gdy tylko wszystko się"przewaliło" zarezerwowaliśmy wyjazd dla całej naszej czwórki. Bo nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wypoczywać zostawiając dzieci same, pod opieką Babci, która owszem, jest dla dzieci atrakcją, ale mają ją niemal na co dzień i już nie jest takim wielkim "wow" jak wspólny wywczas w miejscu, gdzie i one nie będą się nudziły ani sekundy. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że moglibyśmy na ten weekend wyjechać tylko we dwoje, bo od samego początku było wiadomo, że ten wypoczynek należy się nam wszystkim. Dzieciom tak samo jak nam doskwierał ostatni pośpiech, nerwowa atmosfera, robienie wszystkiego w biegu. 

No, ale czy wyjeżdżając z dziećmi w ogóle można odpocząć?

W sensie fizycznym oczywiście jest to trudne i nie ukrywam, że wróciliśmy super zmęczeni. Ale jest to zmęczenie, które fajnie się odczuwa, zmęczenie po miło i intensywnie spędzonym czasie, po natłoku atrakcji... Ale w tym wszystkim najważniejszy jest odpoczynek psychiczny, niemyślenie o codziennych obowiązkach, o zajęciach dla dzieci, o pracy, budowie, domu... O porządkach, obiadach, sprzątaniach... O dojazdach, zakupach, naukach... Wszystko w jednym miejscu, wszystko podane niemal pod nos, zabawy dla dzieci, basen, sala zabaw, wspólne warsztaty, posiłki, czas tylko na bycie razem bez zbędnego zaprzątania sobie głowy pobocznymi problemami. Bez pośpiechu, bez napinania się, bez niepotrzebnych niesnasek. 
Owszem, większość czasu to my jesteśmy dla dzieci, to my robimy to, na co one mają ochotę. Siedzimy na basenie, ganiamy za nimi po sali zabaw, spełniamy zachcianki. I jest fajnie, bo bez wszystkich spraw przyziemnych można w końcu się skupić na byciu razem. Ale mamy też czas tylko dla siebie. Przy odrobinie gimnastyki, współpracy i dobrych chęci można skorzystać z czasu również tak, jak my mamy na to ochotę... Ja spokojnie mogłam sobie podziergać, gdy Szanowny doglądał pociech na "kulkach". On sam wybywał na siłownię, gdy mi dzieci urządzały seans bajek w połączeniu z nauką języka angielskiego ( czarodziej po angielsku to "czaro-dżej"). Wieczorem, gdy wymęczona dzieciarnia padała jak naleśniki, mogliśmy odsapnąć, obejrzeć film i w końcu się wyspać bez miliona myśli w głowie. Mi nawet udało się wyrwać na SPA i oddać swoją twarz w ręce profesjonalistki. Wszystko to i wiele, wiele innych zrobiliśmy z dwójką dzieci przy boku. No i powiem wam w tajemnicy, że choć nogi mi wchodzą w tyłek i jeszcze kilka dni będę dochodziła do siebie po długiej podróży, to wróciłam z wypoczętą łepetyną, z nowymi pomysłami i nową energią. A co najważniejsze, z optymizmem, którego przed wyjazdem już zaczynało mi brakować.


Wniosek?

A wniosek z tego taki, że nawet z dziećmi można odpoczywać. Może nie jest to taki odpoczynek, jaki mieliśmy wcześniej, może nie zawsze możemy robić w 100% to, na co w danej chwili mamy ochotę, ale nawet zdjęcie z nas codziennego pośpiechu jest swego rodzaju odpoczynkiem. No i przecież w swoich potrzebach nie możemy zapominać o potrzebach dzieci, bo one nasze zmęczenie też odczuwają i też przeżywają. Warto ten czas wolny zaplanować sobie wspólnie i na pewno wszystkim wyjdzie to na dobre. A na samotne weekendy przyjdzie jeszcze czas, gdy wszyscy do tego dorośniemy. Teraz pozostaje tylko kompromis z korzyściami dla każdej strony, co oczywiście kończy się na większej części naszych ustępstw (w końcu jesteśmy więksi i mądrzejsi), ale cóż, takie życie rodzica.

PS.
Nam owszem, zdarza się wyjeżdżać tylko we dwoje... W grudniu znów planujemy taki wypad... Ale są to wyjazdy typowo nasze, związane z pracą lub obowiązkami i na nich dzieci by się tylko męczyły. Wyjazdy wypoczynkowe na razie wiążą mi się ściśle z rodziną, a rodzina to cała nasza czwórka i nie ma tutaj nawet pola do dyskusji.

PS2.
Inne teksty o tej samej tematyce... Możecie sobie sprawdzić, jak zmienia się moje podejście do tematu.
Ferie z dziećmi, urlop czy udręka?
Para zwana rodzicami.
Wakacje z dziećmi. Niemożliwe? A jednak...

A tutaj macie podpowiedź, gdzie tak miło i przyjemnie nam się odpoczywa... Nie pierwszy i nie ostatni raz...
Ferie w Zalesiu czyli miejsce na każdy czas, na każdą pogodę...

wtorek, 31 października 2017

Zabawa czy zaduma... Dynia czy refleksja... Kilka słów o Halloween...

Już nie raz pisałam, że średnio lubię wchodzić w spory światopoglądowe. Mam swoje jasno wyklarowane zdanie na pewne tematy, często je komentuję, wkurzam się, ale szanuję ludzi o innym zdaniu, o ile potrafią swoich racji bronić argumentami a nie agresją i zacietrzewieniem. No i oczywiście, jeśli oni szanują moje zdanie i nie atakują mnie z powodu moich innych poglądów. Podobnie jest z głośnym od kilku (a może kilkunastu) lat sporze dotyczącym Halloween, które przebojem wbija się na nasze, polskie salony i wywołuje skrajne emocje.

Bo powiem szczerze, mierzi mnie okropnie, jak ktoś argumentuje, że to nie polskie święto, że wszystko musimy ściągnąć od Amerykanów, że już nie mamy nic swojego i ogłasza to wszem i wobec za pośrednictwem Facebooka (jakże polska nazwa, nieprawdaż???). Mamy moi drodzy... Mamy marsze, parady, demonstracje tylko jest w tym jeden szkopuł... Jakoś wahałabym się na zabrać na takie imprezy dzieci. Nasze polskie tradycje też są piękne, też z nich korzystamy pełnymi garściami, na tyle na ile się da oczywiście..., przekazujemy je naszym dzieciom, ale może czas pogodzić się z tym, że nie jesteśmy na świecie sami i może warto czasem skorzystać z dobrodziejstw innych narodów, nie tylko tych złych, ale też tych fajnych, wesołych, radosnych...


Wkurza mnie, jak ktoś zero-jedynkowo ogłasza, że nikt, kto obchodzi to święto (ja w ogóle nie traktuję Halloween jako święta, ale jak kto woli) nie może się nazywać Katolikiem, bo Katolik nie może wierzyć w duchy, nie może się za nie przebierać, nie może wycinać dyni i chodzić do domów "żebrząc" o słodycze... Ha!!! Dziś usłyszałam, że zawołanie "Cukierek albo psikus" jest jawnym namawianiem do zemsty... Bo przecież takie dziecko jasno daje do zrozumienia, że jak nie dostanie wymarzonej słodyczy, to dotkliwie się zemści. No a dynia jest przecież szatańskim warzywem...
Nie wiem, nie znam się, ale jakoś dziwi mnie, że jakoś nikt nie widzi podobnych zgrzytów w Andrzejkach, andrzejkowych wróżbach i popijawach organizowanych z tej okazji równo miesiąc później...

Ja rozumiem, że Halloween zbiega się w czasie z naszym, swojskim dniem Wszystkich Świętych i Zaduszkami. Świętami, które w polskiej kulturze są świętami pełnymi zadumy i refleksji. Dla mnie osobiście od lat te dni są dniami wyjątkowymi, wiele bliskich mi osób odeszło w okresie jesienno-zimowym więc w rodzinie traktujemy 1 listopada jako powód do spotkania, pobycia razem, wspólnego wyjścia na cmentarz. Piszę to tutaj, żebyście wiedzieli, że ja jestem jak najbardziej za polską tradycją, wzbogaconą w naszym wypadku o nasze własne, rodzinne zwyczaje, ale jednocześnie nie widzę nic złego w tym, że dzień wcześniej wszyscy, z zwłaszcza dzieci mogą się dobrze bawić. Nie widzę w tym niczego zdrożnego, niczego, co mogłoby się kłócić z naszymi Świętami, nie widzę powodu, żeby nas i nasze dzieci z tego powodu obrzucać błotem, odżegnywać od czci i wiary, nazywać grzesznikami...
Swoją drogą, mówienie, że wiara w duchy i inne straszne istoty z zaświatów jest grzechem, to tak jakby wszystkie dzieci nazywać grzesznikami, bo ja osobiście nie znam żadnego dziecka, które by nie miało takich lęków. Nawet moim już zaczyna w tym kierunku wyobraźnia pracować, a naprawdę nie przykładamy do tego ręki. 

I żeby było jasne. My nie przebieramy się w potwory, nie biegamy po domach, nie imprezujemy w ten dzień. Nie wiem czy kiedyś to się nie zmieni, czy dzieci nie będą chciały więcej, czy w Polsce ten zwyczaj nie ewoluuje w kierunku bardziej amerykańskim. Ja absolutnie nie mam z tym żadnego problemu. Widzę jaką radochę moim dzieciakom sprawiają te głupie dynie... Póki co wycinamy sobie lampiony, kupujemy sobie śmieszne opaski na głowę, gasimy światła, puszczamy muzykę. Nie ma tu strasznych historii, nie ma krwi i wnętrzności, nie ma nawet jakiś przerażających potworów (biorąc pod uwagę, że moje dzieciaki ostatnio bały się na kucykach Pony, to wolę nie ryzykować), są dynie, pająki z włóczki i ciasteczka w kształcie dobrych duszków. Też mam swoje granice i pewnych, póki mam na to wpływ, nie będziemy przekraczać, ale zabawa to zabawa. Niech te małe, radosne istotki mają troszkę frajdy, bo to z ich perspektywy i dla nich dziś się będziemy dobrze bawić. Nie widzę w tym zgrzytów z tym, że jutro wstaniemy rano, zjemy śniadanko, zbierzemy się, by na cmentarzu, na grobie mojej Mamy i Dziadka spotkać się z resztą rodziny, by wspólnie odwiedzić groby bliskich, by razem wybrać się na obiad do Babci, pobyć razem, powspominać, poopowiadać dzieciom o tych, których już z nami nie ma. Bo w tych dniach najważniejsza jest pamięć, a nie to co komu wypada. 

Zabawa czy zaduma... Przebieranie się czy wspominanie "nieobecnych" bliskich... A może jedno i drugie. Może warto przestać te dwie rzeczy, te dwa dni, te dwie "okazje" ze sobą łączyć. Jedno drugiego nie wyklucza, jedno drugiemu nie przeszkadza. Mało tego, nikt nikogo nie zmusza do obchodzenia Halloween podobnie, jak nikt nikogo nie powinien zmuszać do obchodzenia Dnia Wszystkich Świętych. A to, jak każdy z nas wspomina zmarłych, powinno być jego osobistą sprawą. Nie każdy musi mieć chęć i potrzebę biegania po cmentarzach akurat 1. i 2. listopada, bo tak trzeba. Szanujmy siebie nawzajem, a naprawdę będzie dobrze. A jak już nie możemy odpuścić, to choć darujmy te spory dzieciom, one naprawdę chcą się tylko dobrze bawić, nie doszukujmy się w tym drugiego dna.
A o tym ludzkim "wypadaniu" i czczeniu z godnością różnych naszych typowo polskich świąt swoją drogą też wiele można by napisać. Ale to już temat na innego posta.

PS. Mój syn marzy, żeby na Halloween przebrać się za samochód... Jeśli to jest zdrożne i godne potępienia, to wybaczcie, ale ja czegoś nie rozumiem...

środa, 25 października 2017

Ciepły koc, herbatka i my... - czyli 5 książek na długie, jesienne wieczory.

Wielkimi krokami zbliża się zima. Chłód i wczesne wieczory już teraz dają nam się bardzo we znaki.  Jesień szaleje za oknami, nas przyprawia o frustrację, bo budowa domu czeka i czeka... Ci, co mają nieco spokojniejsze dzieci lub trochę mniej pracy na pewno cieszą się z tego, że w końcu będą mieli szansę nadrobić zaległości czytelnicze. Ja przyznam się szczerze mam z tym problem, ale dręczące mnie wyrzuty sumienia każą mi raz na jakiś czas przysiąść nad lekturą. Czytam też ćwicząc na steperze czy na rowerku. Zaprzyjaźniłam się również z audiobookami, które towarzyszą mi podczas prac domowych, polowych czy podczas biegania. Może nie wyrabiam jakiś wyśrubowanych norm, ale dzięki temu, że mam mało czasu na czytanie (i słuchanie), to staranniej wybieram to, na co ten czas przeznaczę.

Moje gusta literackie są raczej dość szerokie. Najczęściej sięgam po kryminały sprawdzonych autorów, bo szybko się je czyta i łatwo przechodzi do następnego. Czasem trafiają się jakieś romanse czy książki traktujące o problemach społecznych. Raz na jakiś czas połakomię się na coś, co ciężko sklasyfikować w jednym słowie, coś śmiesznego, poradnikowego, biograficznego, lifestylowego, czy podróżniczego. Ogólnie, rozbieżność jest spora i takie dziś chciałabym w kilku słowach przedstawić. Kilka pozycji, które trafiły ostatnio w moje łapy i, które wydały mi się na tyle interesujące, żeby wam je polecić.
A może już je czytaliście... ?

1. "Zapisane w wodzie" - Paula Hawking

"Niektórzy twierdzą, że topielice pozostawiły w wodzie cząstkę siebie. Inni, że rzeka zachowała w sobie cząstkę ich mocy, bo od stuleci przyciąga na brzeg wszelkiego rodzaju nieszczęśnice, kobiety pechowe, zrozpaczone i zagubione (...)"


Druga, choć inna, równie udana powieść autorki "Dziewczyny z pociągu".
Zachowana w mrocznym klimacie narracja prowadzona przez wiele postaci daje początkowo wrażenie zamętu, ale też każe nam się skupić i poskładać do kupy całą układankę. A nie jest to łatwe bo fabuła cofa się głęboko w przeszłość, sięga po legendy i opowieści mieszkańców małego i tajemniczego miasteczka Backford, w którym dzieje się akcja tego specyficznego thrillera.
Wszystko zaczyna się od Nel Abbott, mieszkanki sennego i z pozoru nieciekawego Backford. Nel postanawia odebrać sobie życie skacząc do "topieliska" Zostawia córkę, niepozamykane sprawy i pewnej nocy wychodzi z domu by już do niego nie wrócić. W taką wersję wydarzeń nie wierzy jednak siostra samobójczyni Jules, która po latach nieobecności i niezbyt dobrych stosunków z siostrą przyjeżdża na jej pogrzeb. Od kroczku do kroczku, od rozmowy do rozmowy, od spotkania do spotkania toczy się akcja, która ujawnia, że spokojne na pierwszy rzut oka miasteczko i jego mieszkańcy skrywają wiele niepokojących, smutnych i przerażających tajemnic. A może jednak Nel popełniła samobójstwo???

2. "Król" - Szczepan Twardoch

"Jak czegoś nie rozumiesz, to milcz aż zrozumiesz..."



Twardoch to autor, którego trzeba spróbować. Zdaję sobie sprawę, że nie jest dla każdego, nie każdy się z nim zaprzyjaźni, nie każdy zrozumie, ale spróbować trzeba. Podobnie, jak z lekturami szkolnymi. Nie musimy ich lubić, nie musimy nawet rozumieć, ale znać musimy. Ja mam z Twardochem tyle dobrze, że zwyczajnie mi się spodobał. Spodobał mi się jego "Król", jego przedwojenna Warszawa, jego klimat, niepozytywne postacie, jego niewybredny język... Opisy bijatyk, pijatyk i orgietek są tak dynamiczne i pełne soczystej "łaciny", że często do nich wracałam w formie dźwiękowej podczas wieczornych przebieżek. 
Już na samym początku przedstawiłam Mężowi "Króla" jako naszego, stołecznego, żydowskiego "Ojca Chrzestnego". Pełno tutaj gangsterów, egzekutorów, skorumpowanych polityków i urzędników, są policjanci i prostytutki, są dewianci i alkoholicy... Są nawet narkomani i pedofile. Bohaterem jest siedemnastoletni Mojsze Bersztajn, który po śmierci ojca trafia pod skrzydła i opiekę jego zabójcy, a tym samym trafia w sam środek warszawskiego, zgniłego do szpiku półświatka.
Nie powiem, że powieść nie jest trudna, bo jest, ale czyta się ją z zainteresowaniem.

3. "Drzewo migdałowe" - Michelle Cohen Corasanti

"Nienawiść bierze się ze strachu i z braku wiedzy. Gdyby ludzie mogli poznać tych, których nienawidzą..."



Książka zdecydowanie ma charakter ideologiczny. Zresztą sama autorka w wywiadach przyznaje, że jej głównym celem było, napisanie książki przyjemnej do czytania, książki, która dobrze się sprzeda i dzięki temu zwróci uwagę na tragiczne losy Palestyńczyków na terenach okupowanych przez Izrael. Ale mimo politycznej tezy jaką wygłasza aktorka, książka jest wciągającą opowieścią, którą chce się ciągnąć dalej i dalej...
Konflikt Palestyńsko-Izraelski jest tu pokazany oczami chłopca, potem już mężczyzny, Ahmeda, który już na samym początku opowieści traci siostrę, potem jego ojciec trafia do więzienia, a on sam musi zająć się rodzinę, służyć im pomocą i optymizmem. 
Książka pokazuje dramat Palestyńczyków. Dramat zwykłych ludzi, którzy z dnia na dzień zostają pozbawieni rodzin, bliskich, domów, środków do życia... Dramat ojców trafiających do więzień... Dramat matek, które nagle zostają zostawione same sobie, które muszą wyżywić rodzinę i być pocieszeniem dla dzieci. I w końcu dramat dzieci, które nie rozumieją czym jest wojna, które mają swoje marzenia i chcą mieć swoje, beztroskie dzieciństwo...

Książka już nie świeża, ale dopiero teraz trafiła w moje ręce za sprawą przypadku. Nie żałuję, że stojąc w kolejce w Biedronce akurat wtedy spojrzałam w kierunku półeczki z książkami.

4. "Ania" - Maciej Drzewicki, Grzegorz Kubicki


"Patrz, mnie nie będzie, a życie będzie toczyć się dalej. Pewnie ludzie będą mówili: Przynajmniej już się nie męczy. A wiesz, ja bym chciała się jeszcze pomęczyć, byle tylko żyć..."


Szczera, prosta i zwyczajne normalna biografia Anny Przybylskiej. Matki, żony, córki, aktorki, niezwykłej kobiety, z którą zapewne niejedna z nas mogłaby się identyfikować. Jest to wspomnienie jej mamy, siostry, kolegów z branży, bliskich osób. Wszystko obleczone w tło wydarzeń w Polsce. Tak miło i swojsko się czyta. Ma się wrażenie, że jest się członkiem rodziny, znajomym, przyjacielem.
Książka trafiła do mnie kilka dni przed premierą i choć zazwyczaj omijam szerokim łukiem biografie, bo są dla mnie za bardzo wydumane, rozdmuchane, z tą niemal od razu rozsiadłam się w fotelu. Za oknem hulał wiatr i padał deszcz, a ja coraz bardziej zaprzyjaźniałam się z Anią.

5. "Opowieść Podręcznej" - Margaret Atwood

"Ludziom najtrudniej się przyznać, że ich życie nie ma żadnego znaczenia. Żadnego celu. Żadnej treści."

"...to nie jest miejsce, w którym chciałabym żyć. Ale żyję i nie ma od tego ucieczki. Czas to pułapka, w którą wpadłam. Muszę zapomnieć o moim tajnym imieniu i o tym wszystkim, co było. Mam na imię Freda i żyję tutaj. Żyj chwilą obecną, wyciągnij z tego, i le się da, to jest wszystko, co masz."


Książka już nie nowa, ale ostatnio niezmiernie aktualna. 
Ponura wizja świata, który jest piekłem kobiet. Niezwykła, poruszająca, wstrząsająca, przerażająca... Totalitarne państwo, uniformizacja, terror, cenzura i wiele, wiele innych...
Naszą bohaterką jest Freda, podręczna w domu Komendanta (od którego zresztą pochodzi jej imię, nadane tak po tym, jak trafiła pod jego rządy), z którym raz w miesiącu, w swoje dni płodne, musi odbyć stosunek seksualny, w celu wydania na świat potomstwa. Freda miała kiedyś kochającego męża i małą córeczkę, teraz została od nich oddzielona i nie wie, co się z nimi dzieje, a ona sama musi jakoś przetrwać w tym bezdusznym świecie.
A świat wykreowany przez Atwood, to świat "przywrócony do porządku". Związki nieformalne są zakazane, drugie i kolejne małżeństwa unieważnione, dzieci z takich związków odebrane. Kobiety zostały uprzedmiotowione, zakazano im pracy, zabrano pieniądze. Zabroniono czytania książek, gazet, słuchania muzyki innej niż religijna. Wszystko ma swoje miejsce, swój porządek, każdy jest przyporządkowany jakiejś funkcji. Wszelkie próby sprzeciwu są surowo i przykładnie karane. Zwłoki takich osób potem długo wiszą na murach miasta.
Polecam lekturę jako przestrogę, co się może stać, gdy...

Na podstawie książki powstał serial. Jeszcze go nie oglądałam, ciągnie mnie bardzo, ale mam obawy czy przebrnę bez uszczerbku na psychice, bo już książka dała mi się mocno we znaki.

***
Mam nadzieję, że któraś z książek was zainspiruje, po którąś sięgniecie. Dla mnie każda z nich i każda osobno ma w sobie coś wartościowego. Każda z innego powodu, w każdej coś innego mnie zachwyciło, każda wywołała inne emocje, ale każdą umieściłam tutaj z pełną odpowiedzialnością tego co robię. 

Miłego czytania, miłych wieczorów, miłego relaksu, miłych przemyśleń i refleksji... A czasem może nawet miłego biegania!!!

piątek, 20 października 2017

Bezsenność rodzica... czyli dlaczego mając dzieci już nigdy się nie wyśpisz!!!

Młodzi rodzice zawsze czekają na ten wyśniony (nomen omen) czas, gdy ich ukochana pociecha, budząca się teraz piętnaście razy w ciągu nocy, najbardziej dokazująca w godzinach 22-4 rano, kolkująca, marudząca i ogólnie spać niedająca w końcu prześpi całą noc albo chociaż dłużej niż 1,5 godziny ciągiem. Ja osobiście pamiętam jakby to było wczoraj tą pierwszą noc, którą Fifi przespał w całości. Czułam się jakbym właśnie wygrała w totolotka. Pamiętam też te sukcesy, jak stopniowo udawało mi się eliminować kolejne karmienia nocne u Zosi, a co za tym idzie, udawało mi się ją skłonić do dłuższych drzemek, a w rezultacie też do przesypiania nocy. Każdy rodzic małych dzieci wyobraża sobie ten czas jako sielankę, coś cudownego, czas, w którym wszystko staje się prostsze, jaśniejsze, łatwiejsze. Gdy czasem rozmawiam z młodymi mamami, nie raz pada argument, że u mnie jest inaczej, bo ja mam już duże dzieci. Abstrahując od faktu, że nie wiem czy za duże można uznać dzieci w wieku niespełna 3 i trochę ponad 4 lata, ale ok. Są większe, niektóre sprawy się pozmieniały, niektóre ułatwiły, a niektóre wręcz odwrotnie. Jedno nie zmieniło się na pewno... Otóż, jak byłam niewyspana, tak niewyspana jestem i choć to niewyspanie osiągam w nieco inny sposób, to jedno niewyspanie od drugiego niewyspania nie różni się zbyt wiele.

Owszem, nie powiem, noce w znacznej większości jako tako dzieciarnia przesypia. Ale że mam ich dwójkę, to prawdopodobieństwo, że któreś akurat w nocy zacznie wojaże, dostanie gorączki, zachce mu się pić, śpiewać czy coś złego mu się przyśni odpowiednio wzrasta. W efekcie mam tak pół na pół nocek przespanych i nocek "chodzonych". 
Dodajmy do tego noce, gdy któreś postanowi odwiedzić nasze łóżko i już tam pozostać. Memów na temat tego, jak wygląda spanie z dzieckiem chyba nikomu nie muszę tu wklejać. Napiszę tylko jedno i dosadne: to wszystko prawda, nic nie jest przekoloryzowane. Nie wiem, jakim musiałabym być komandosem, żeby wyspać się z dzieckiem w łóżku. A mówię tylko o zdrowym i śpiącym dziecku, bo zdarzają się i takie, co to marudzą pół nocy lub wyśpiewują nam do ucha "Panie Janie". 
Wprawiona w bojach Matka Polka do tego wszystkiego ma instynkt i nad wyraz wyostrzony słuch. Każdy szmer z pokoju dziecięcego stawia ją na nogi, a każda nawet najmniejsza myśl, że jej pociecha może mieć choćby jeden malutki paluszek poza kołderką, nakazuje jej biec w te pędy sprawdzić, otulić, ucałować. I tak ze trzy do dziesięciu raza w ciągu jednej nocy. Powiecie, jest przecież Tatuś, niech on lata, niech on sprawdza, niech on utula. Ha, gdyby to było takie łatwe. Dziecię spragnione matczynej troski na widok ojca śpieszącego z pomocą wydaje jęk rozpaczy i nie ma zmiłuj, albo matka się zwlecze albo reszta rodziny, sąsiedzi i pół osiedla dowie się, że wyrodna matka porzuciła swe dziecię na pastwę zimna, nocy, choroby, koszmarów (niepotrzebne skreślić lub dodać odpowiednie).


O ile matka na urlopie macierzyńskim takie noce od czasu do czasu jest w stanie odespać (albo chociaż odleżeć). Bo niemowlę jeszcze tak się nie buntuje na chętnego (jeszcze) do pomocy tatusia, bo nie śpieszy się do pracy, bo w zasadzie może z tym niemowlakiem w betach leżeć do południa i jako tako regenerować siły (oczywiście, pod warunkiem, że nie ma pod opieką starszaka, którym trzeba się zająć, którego trzeba wyprawić, odprowadzić) to poranki matki nieco starszych dzieci wyglądają jak jedna wielka gonitwa. O tym, o której takie dzieci wstają nie będę się zbytnio rozpisywała, bo znów każdy wie, że jest to zależne od dnia tygodnia, od tego czy bardzo się śpieszymy, czy bardzo nie chce nam się wstawać lub czy my, rodzice właśnie założyliśmy sobie pospanie do magicznej 7.30 w niedzielę. Oczywiście nasze drogie pociechy wszystko to wiedzą, rozumieją, wyczuwają i jak nietrudno się domyślić, gdy padamy na twarz ze zmęczenia i nie możemy nogi z łóżka wyściubić, to ona radośnie, jak skowronki zaczynają swoje trele już o 5:08 rano (obecnie jest jeszcze ciemno więc ciężko tu mówić o poranku). Gdy musimy być wcześnie w pracy lub gdy w przedszkolu jest wycieczka i lepiej by było, żeby bus nie odjechał bez naszych szkrabów, możemy się spodziewać, że nawet salwy armatnie nie będą w stanie ich dobudzić, a gdy w końcu się to uda, ich humory nakażą nam sobie obiecać, że już nigdy, przenigdy nie postąpimy tak pochopnie, nie narazimy się na ich gniew budząc ich wbrew ich woli. Co by jednak się nie działo, jak wcześnie lub jak późno dzieciaki by nie powstawały, jedno jest pewne, początek dnia zawsze mamy z przytupem, zawsze czegoś zapomnimy, zawsze któreś jest niezadowolone, a matka, która obiecywała sobie, że przy dzieciach zawsze znajdzie czas dla siebie, wychodzi z domu we wczorajszej bluzce, bo innej już jej się nie chciało szukać i w szczątkowym makijażu. O włosach już nawet nie wspomnę... 
Ach, zapomniałabym, popołudniem, gdy zmęczeni wracamy do domu, do naszej oazy spokoju, naszego azylu, naszej przytulnej norki, zastajemy to co zostawiliśmy w biegu rano... Słodki, artystyczny nieład z dziecięcych skarpetek, wyrzuconych z szafki bluzeczek, kubków z niedopitym mlekiem, miseczek z niedojedzonymi płatkami, 

Powiecie, ale i tak warto czekać na ten czas, bo przecież nie każda noc jest taka, przecież nie każdego poranka trzeba gdzieś biec, no i są w końcu wolne wieczory. Dzieci pójdą spać, będzie cisza, spokój, można sobie wykupić dodatkowe kanały w tv i korzystać do woli. A i owszem, nie przeczą, są takie wieczory, zdarzają się, rzadko, bo rzadko, ale się zdarzają. Pod warunkiem, że dzieci w przedszkolu nie spały, że nie są za bardzo rozbrykane, że nie mają akurat chęci pośpiewania "Panie Janie" na dwa głosy do godziny 23. To wtedy tak, można zaznać ciszy, można się pogapić w tv, można nadrobić jedną milionową zaległości książkowych lub internetowych... Można nawet pójść wcześniej spać, ale zwyczajnie i po ludzku żal marnować tego czasu na spanie... Zazwyczaj kończy się w fotelu, z tępym wzrokiem i mózgiem wyłączonym na amen...

A tak już całkiem poważnie... Myślę, że co by się nie działo, jak bardzo duże dzieci byśmy nie mieli, zawsze będzie coś, co nie będzie nam dawało spać po nocach, co będzie nas budziło, niepokoiło, nie dawało z powrotem zasnąć. Zawsze poranki będą z przytupem a wieczory pełne wrażeń. A noce? Nawet, gdy nasze najukochańsze pociechy dorosną, pójdą na swoje, założą rodziny i nie będą sobie zaprzątały głów starymi rodzicami..., noce będą pełne myśli właśnie o nich...

PS. Uprzejmie proszę potraktować wyżej napisany wpis nieco z przymrużeniem oka, z dystansem i nie odbierać go jako straszaka na przyszłych rodziców... Wszystkie sprawy opisane w tekście mają też swoje niewątpliwe zalety... Opiszę je wam, jak tylko się wyśpię ;)

PS2. I zawsze, powiadam wam, zawsze, gdy jakimś cudem zdarzy się, że możecie pospać, że nigdzie się nie śpieszycie, że dzieci są łaskawe, to o 5.30 przyjadą śmieciarze-filozofowie, którzy swoje mądrości przeplatane z podwórkową łaciną wygłaszają na całe gardło akurat pod twoimi oknami...