niedziela, 28 grudnia 2014

Boję się... czyli już tuż, tuż...

Święta minęły, pierwszy weekend po Świętach też minął, a my nadal zapakowani.
Co prawda byliśmy już jedną nogą na porodówce, ale po paru godzinach na izbie przyjęć wróciliśmy do domu. Na poleżenie o niczym w szpitalu to ja się w żadnym wypadku nie godzę. Nie wiem czy inne kobiety same pchają się na oddział, bo moja odmowa wywołała ogólne zaskoczenie, ale mi się zawsze wydawało, że żaden pobyt w szpitalu do przyjemności nie należy. Jedyna osoba, która chyba troszkę mnie rozumiała, to położna. Lekarze, choć sami stwierdzili, że nic nam nie jest, oczy mieli jak pięć złotych. Przecież to taki komfort leżeć w szpitalu, do którego ma się 10 minut, gdy w domu, z opiekunką został Filip. A musicie wiedzieć, że ja nigdy Fifula nie zostawiałam na dłużej niż 3-4 godziny. Nie miałam takiej możliwości, a i chyba potrzeby.
No, ale fakt jest taki, że psychicznie byłam już nastawiona na rozłąkę, na poród, na wszystko co się z tym wiąże. I nie tylko psychicznie, bo i w domu wszystko było przygotowane. A złożyło się tak, że wróciliśmy. Brak organizacji, niedogadanie, wszystko co się wtedy wydarzyło, wyprowadziło mnie strasznie z równowagi. Po powrocie przepłakałam pół dnia i dotarło do mnie, że będę musiała przeżyć przecież to jeszcze raz, przecież co się odwlecze... i tak dalej. Przypominam sobie minę Filipa, jak wychodziłam z domu i serce mi się kraje. Bo przecież, jak zawsze wstaje po 8 a czasem nawet i po 9, to teraz obudził się przed naszym wyjściem. Biedota wie już, że jak wstaje i jest opiekunka, to my będziemy wychodzić. Chodził taki zagubiony, z rączkami za plackami, a gdy nachyliłam się, żeby go pocałować na pożegnanie, to chciał mi ściągnąć kurtkę. Wiedział kochany berbeć, że coś się szykuje. Zresztą przez całe Święta też był mocno niespokojny. 
Ale wyjście z domu to jeszcze nic. Gorszy był powrót. To znaczy, był cudowny i radosny. Widziałam, jak Mały się ucieszył na mój widok, jak szarpał, żebym zdjęła kurtkę, wskoczył na mnie z buziakami. Jak wychodzę na chwilkę, to aż tak emocjonalnie nie reaguje. Czuła coś mała bestyja i już. I jak ja mogę go teraz zawieźć. Jak mogę wyjść z domu niespodziewanie, żeby nie wrócić przez kilka dni. Znów siedzę i staram się psychicznie jakoś to udźwignąć, ale nie jest łatwo. 
Do tych wszystkich rozterek dochodzi fakt, że ja już jestem w domu raczej meblem. Nie mogę się zgiąć, nie mogę się wyprostować, nie mogę wstać z fotela. Najbardziej boli to, że teraz chyba powinnam być super matką, bo to przecież ostatnie chwile przed nastaniem nowego. A jak nastanie nowe, to będę musiała dzielić siebie między dwójkę dzieci. I teraz, gdy powinnam oddawać się w całości Fifulowi, to ja nie mam na to siły. Rozczulam się, jak na niego patrzę, przytulam ile mogę, siedzę przy łóżeczku póki nie zaśnie, ale nie pójdę już z nim pobiegać po śniegu, nie pobawię się zabawkami, które dostał pod choinkę. Wkurza mnie to strasznie i smuci.
No i boję się, zwyczajnie się boję. Po pierwsze tej rozłąki. Jak zniosę ją ja, jak zniesie ją Fifi, jak Tatuś sobie poradzi, jak ja sobie poradzę, jak Tatuś będzie musiał być z Filipem, a nie ze mną. Po drugie, boję się tego co będzie potem. Jak Fifi zareaguje na mnie po powrocie, jak na rodzeństwo, czy nie będzie zazdrosny, czy ja dam radę, jak sobie to wszystko rozplanujemy, jak ogarniemy wszystko, jak Tatuś będzie musiał wrócić do pracy i na koniec, jak ja ogarnę sprawy związane z firmą. Wiem, że to ostatnie jest dość przyziemne, ale wybaczcie, też bardzo ważne. 
Boję się jeszcze wielu innych rzeczy. Myśli przychodzą i odchodzą, czasem spać nie dają, a mi jest coraz bardziej ciężko i coraz bardziej chciałabym mieć już to wszystko za sobą. Mam nadzieję, że to już lada chwila i jakoś sobie to wszystko poukładamy, jakoś zaczniemy nowe życie we czwórkę i wróci mój spokój i dobre samopoczucie. Zastanawiam się, jak to będzie.

środa, 24 grudnia 2014

Świąteczne przygotowania i... życzenia...

I udało się.
Wszystko co sobie założyłam, takie absolutne minimum, które potem i tak wydawało mi się wygórowane, udało się zrealizować. Choć rzeczywiście wiele tego nie było, to już wczoraj rano myślałam, że nie dam rady. Jednak wstałam, zebrałam się w sobie i ruszyłam do roboty. Ale jak to z ciężarnymi bywa, koło 13-14 dopadł mnie kryzys. Fifi zazwyczaj wtedy śpi, a ja mam chwilę dla siebie, ale drzemki nie było więc i odpoczynek taki na pół gwizdka. Starczyło. Wstałam, zrobiłam szybkie ciasto, dokończyłam karpia w galarecie, doprawiłam bigos i ogólnie ogarnęłam. Zadanie miałam ułatwione, bo Filip z Tatusiem pojechali na piłkę. Także dziś jeszcze ostatnie szlify i spakowanie dwóch imieninowych prezentów i można świętować.
Święta spędzimy prawie całe w domu. Tylko na Wigilię wybierzemy się do mojej babci, która mieszka dwie ulice od nas. Tego sobie na pewno nie odpuszczę, bo jakoś te kolacje u babci przypominają mi o mamie i o tym, jak to kiedyś było. Całą resztę mam troszeczkę w tym roku w poważaniu, bo zwyczajnie nie czuję się na siłach. Do mojego taty nie pojadę, bo za daleko, a lekarz zapowiedział, że lepiej być blisko szpitala, bo teraz wszystko może się zacząć w każdej chwili. A do teściów też się nie wybieram, bo jak wiadomo, w ciąży nie można się denerwować. Zapowiedzieliśmy wszystkim, że jeśli ktoś sobie życzy spędzić z nami jakiś świąteczny dzień, to zapraszamy. Dlatego właśnie szykuję te wszystkie potrawy, ciasta i ciasteczka. Tak na wszelki wypadek. Dla nas byłoby pewnie tego mniej, choć w sumie, to sama nie wiem. Znając mój rozpęd pewnie było by tyle samo.
Te Święta będą ogólnie wyjątkowe, pełne niepokoju i oczekiwania czy coś się zdarzy. Mam nadzieję, że jednak te trzy dni uda nam się spędzić jeszcze w domu, a potem się zobaczy. Tamte też były wyjątkowe, bo pierwsze z Filipem. Wtedy jeszcze nie rozumiał idei prezentów, nie cieszył się tak z nich. Teraz też rozumie średnio, ale przynajmniej raduje się ogromnie, jak dobiera się do podarków i jak potem się nimi bawi. Następne też będą inne i wyjątkowe. Teraz wszystkie Święta będą szczególne. Dużo się w tej materii zmieniło odkąd jesteśmy rodziną z dziećmi. Jakoś bardziej się na nie czeka, więcej się chce, czuje się atmosferę mimo niekorzystnej aury na dworze. Jest magicznie.


A nasz dwupaczek?
Galopujemy sobie radośnie przez 39 tydzień. Lekarz uspokaja, że Święta powinny minąć nam jeszcze w takim składzie choć harce Dzidziusia są coraz śmielsze i na wszelki wypadek uczuliliśmy opiekunkę, żeby była pod telefonem. Skurcze przychodzą i odchodzą, raz są delikatne, a raz silniejsze i niepokojące. Czasem można w nich dostrzec regularność, a potem nagle znikają. Także choć troszkę uspokojona, to obserwuję bacznie wszelkie sygnały i już od tej pory obiecuję sobie, że będę się oszczędzać. 


A ponieważ jest to ostatni post przed Świętami i najprawdopodobniej ostatni przed Nowym Rokiem, chciałabym z całego serca życzyć Wam

zdrowych, radosnych, spokojnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszystkiego naj, naj, najlepszego w nadchodzącym Nowym 2015 Roku.

Trzymajcie za nas kciuki i zaglądajcie do nas na FB czy na Instagram, a ja postaram się Was na bieżąco informować co się u nas dzieje. 
Miłych Świąt!!!


niedziela, 21 grudnia 2014

Fenomen śpiącego dziecka...

Mimo wiecznego zmęczenia, wkurzenia, braku cierpliwości, braku snu, nieraz zniechęcenia i frustracji nadchodzi taki moment w dniu każdej matki (a może i ojca też), gdy ogarnia ją błogość, rozczulenie, miłość tak ogromna, że nawet nie będę próbowała jej opisywać. A taki moment nadchodzi, gdy nasze dziecię w końcu usypia. I o dziwo, paradoksalnie, te uczucia są wprost proporcjonalne do czasu, jaki zajęło temu dziecku zaśnięcie i do uciążliwości tego zasypiania.
Bo tak na przykład, gdy Fifi zasypiał sam, odłożony do łóżeczka, bez asysty, bez głaskania, miziania, smyrania, śpiewania, "szuszania" i innych guseł, to jakoś przechodziłam nad tym do porządku dziennego, zasiadałam z M. przed tv i tyle było wrażeń. Ale, gdy Filip od jakiegoś czasu sprawia w zasypianiowej kwestii problemy, to gdy w końcu zaśnie, mogę wślepiać się w niego nie wiadomo ile, latam do męża i ciągnę go za rękę, żeby zobaczył, jak słodko śpi nasze kochane bobasisko, robię zdjęcia, chwalę się nimi na FB czy instagramie. Ogarnia mnie ogólny zachwyt nad śpiącym dzieckiem, które jeszcze parę minut temu chciałam zamknąć w pokoju, wyłączyć niańkę i zamontować sobie w uszach stopery.
Dziwne to to, ale prawdziwe i niech się ktoś spróbuje ze mną nie zgodzić.

Ostatnio u mnie takie sytuacje zdarzają się dość często więc wiem o czym piszę.
Wczoraj na przykład, po mocno pracowitym dniu dla wszystkich, wydawało nam się, że Fi już jest tak śpiący, że nie będzie problemu z zasypianiem. Mało tego, pierwszy raz M. postanowił, że sam go będzie usypiał i wszystko wskazywało, że odniesie sukces. Niestety, gdy poszłam przykrywać Małego, okazało się, że udaje i zaczęła się seria jęków, stęków, marudzenia. Zamienialiśmy się z mężem przy łóżeczku, bo ja tak długo nie mogłam siedzieć. A Fiful tylko leżał i nadstawiał się do miziania i drapania, bawił się niekapkiem, kopał w ścianę, a gdy wychodziliśmy, to kwęczał. Kolację jedliśmy na raty, herbatka stała i stygła w kuchni, a my tak kursowaliśmy w tę i we w tę. Potem już nawet nasza obecność nie skutkowała i jęki były non stop. Zaryzykowałam i wzięłam męczybułę do nas do sypialni na łóżko. Powiercił się, pokręcił, ułożył i leżał. Ja go głaskałam, miziałam, przytulałam, a on powoli zamykał oczka i zasypiał. A mnie ogarniała błogość. M. zdziwiony patrzył na mnie, po co ja tam jeszcze leżę, jak mogę już sobie iść, bo misja została wykonana, ale mi tak było dobrze. Dopiero po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na kolejną misję, tym razem było to przeniesienie Maluszka do jego łóżeczka. M. się upierał, że on go dźwignie z naszego wyrka i ułoży w jego, ale to takie łatwe nie było. W końcu metodą na sztafetę udało się. Mąż podniósł Fifula, przeniósł go do jego pokoju, tam już marudzącego przechwyciłam ja, pobujałam chwilkę na rękach i bach do łóżeczka. Otuliłam, pogłaskałam i zalała mnie fala zachwytów. Całe szczęście, że M. zajęty był swoimi sprawami, bo zamęczyłabym go wynurzeniami o tym jakiego mamy cudnego synka, jak on cudnie śpi i w ogóle, jak to kocham go nad życie. Oczywiście to wszystko jest prawdą, ale jeszcze 45 minut wcześniej targały mną najgorsze emocje z frustracją i złością na własną nieporadność na czele. A teraz? Teraz byłam dumna z siebie i przede wszystkim z syneczka. 

I co?
I na dzień następny, powtórka z rozrywki. Miły dzień, poobiednia drzemka bez problemów, a wieczorem wrażenie zepsute rykami i bronieniem się przed spaniem rękami i nogami. A Starzy mieli plany, chcieli posiedzieć i troszkę poświętować. Tym bardziej musicie sobie zdawać sprawę z naszej irytacji.  Łóżeczko, mizianie, głaskanie, ja odrętwiała, a Fifi dalej swoje akrobacje. Lądujemy na naszym łóżku, przewroty, salta, cuda, wianki. Zastępuje mnie M., dzikie wrzaski, nagle cisza. Mam już nadzieję na rychły koniec tych przepychanek, ale nie, słyszę jęki i bezradnego małżonka przemawiającego naszemu pierworodnemu do słuchu.
Jak się potoczy się dalej ta historia, nie mam pojęcia, bo dalej trwa, ale wiem na pewno, jaki będzie jej finał. Mimo tego, że przepadnie nam pizza i romantyczna komedia na dvd, Matka rozpłynie się w zachwytach nad cudem śpiącego dziecka. Nie ważne, o której ono zaśnie.


Bo to jest najpiękniejszy widok na świecie...

piątek, 19 grudnia 2014

Mały samobójca...

Nie wiem czy już Wam o tym pisałam czy nie, ale ostatnio nie pałam chęcią do zostawania z moim pierworodnym sam na sam. I nie zrozumcie mnie źle, kocham mojego syna i uwielbiam z nim spędzać czas (choć są takie dni, że mam ochotę pobyć sama), ale ostatnio mam wrażenie, że nie jestem w stanie go upilnować. I też nie chodzi mi o to, żeby nie broił, tylko zwyczajnie, żeby sobie nie zrobił krzywdy.
Jak to kiedyś napisała jedna z moich znajomych, od 7. miesiąca ciąży wchodzimy w stan swoistej niepełnosprawności. Z Filipem tego nie odczuwałam, pod koniec owszem miałam ograniczone pole ruchów, ale teraz czuję się mocno źle ze swoim ciałem. Nie mam takiego refleksu, a nawet gdybym miała, to moje ciało nie nadąża za myślami, wstawanie z fotela zajmuje mi wieczność, a co dopiero z podłogi. Nie jestem też na tyle sprawna, żeby na czas wyciągnąć ręce i czemuś zapobiec. 
Taki stan rzeczy powoduje u mnie frustracje, zdołowanie i niejednokrotnie pochlipywanie gdzieś w kącie. 
O dziwo, jak na razie zdarzył nam się jeden wypadek, gdy byliśmy sami w domu. Nawet nie mam do końca pojęcia, jak to się stało. Ja siedziałam na fotelu, a Fifi tarmosił się za mną. Chciał chyba przejść z fotela na fotel do Bestii i się zsunął uderzając wargą centralnie w kant stołu. Na szczęście nic się nie stało, ale ja stałam się bardziej uważna i co za tym idzie znerwicowana, bo ile można tak funkcjonować napiętym jak strzała przez cały dzień.
Ale to nie koniec, bo gdy jesteśmy wszyscy razem chyba troszkę nam ta uwaga spada, a Fifi postanawia nam udowodnić, że znakomicie nadaje się na kamikadze. 
Jakiś tydzień temu idąc zwyczajnie po prostym, nagle się potknął i przywalił zębami i wargą w kant tak mocno, że się odbił i poleciał do tyłu na plecy. M. akurat ten moment przegapił, ale ja go widziała znakomicie i serce mi zamarło. Krew poleciała strumieniem, a ja myślałam, że wybił sobie zęba. Na szczęście to tylko rozcięta warga i po dwóch minutach ryków Fiful powrócił do zabawy.
Innym razem wspinając się do kota na fotel zsunął się tak niefortunnie, że uderzył głową najpierw w blat, a potem w podstawę ławy. Znów zamarłam, on poryczał trochę, zlazł z kolan i znów zaczął się wspinać na fotel. Nawet ślad w postaci guza nie został.
Parę dni temu wstał z drzemki ze zdartym czołem. Co się stało? Tak się przewalał w łóżeczku, że zdarł sobie łepetynę o siatkę i nawet nie zapłakał czy zakwilił. Ślad, jak na razie jest widoczny i pewnie jeszcze troszkę zostanie.
Ale najgorszy wypadek miał miejsce w ostatnia niedzielę. Samego zdarzenia nie widziałam, bo zwyczajnie poszłam się wykąpać po dość ciężkim i nerwowym dniu, ale zobaczyłam efekty zaraz po. No bo przecież, jak tylko usłyszałam wrzask i dość spanikowanego małżonka, to wyskoczyłam z wanny jak oparzona. Nie wiem, jak tego dokonałam, skoro zazwyczaj gramolę się z niej, jak staruszka i jak dobiegłam do kuchni nie zabijając się po drodze, na mokrych nogach po płytkach. Nie mam pojęcia. Zobaczyłam męża próbującego przyłożyć butelkę picia do wielkiego lima na czole Filipa. W przeciągu tych paru minut urosła mu śliwa wielkości mirabelki cała sino-niebieska. No, masakra jakaś. Podobno uderzył w żeberko od grzejnika i podobno sam, po złości. W to akurat nie wierzę, ale nie ważne jak, ważne, że się stało. Na początku naskoczyłam na małżonka, że nie upilnował, ale potem troska o Filipa wzięła górę i się uspokoiłam.
 Fakt jednak jest taki, że nawet sprawny, przytomny facet nie jest w stanie upilnować tego wiercipięty więc, jak ja będąc sama w domu, w dziewiątym miesiącu ciąży, dodam, że ciąży, której końcówkę znoszę dość ciężko, mam zapewnić mu bezpieczeństwo. Wolałabym takich sytuacji unikać, ale w naszym wypadku raczej się nie da.
Frustrację potęguje fakt, że naprawdę liczyłam na rodzinę, ale się zawiodłam. Teściowa ostatnio zapowiedziała, że jest do naszej dyspozycji od 24 grudnia. Tak, to ja podziękuję, bo już od tej soboty M. będzie w domu i ja nikogo więcej nie potrzebuję. Fajna mi pomoc, zwalenie się nam na głowę, gdy i tak jesteśmy razem w domu. Jakoś chyba takiej pomocy nie potrzebuję. Jak jesteśmy we trójkę w domu, to mamy lepsze zajęcia niż donoszenie teściowej kawki, bo nie oszukujmy się, tak wyglądają jej wizyty - kawka, pomachanie Filipowi zabawkami, próba wyciągnięcia od nas jakiś ciekawych wiadomości i ewakuacja, bo chce się palić.
No, ale nie ważne. Mąż przeorganizował sobie pracę, wyjeżdża nad ranem i wraca koło południa. Fifi też jakiś niepogodoodporny, bo śpi prawie do 9 więc tego czasu tylko we dwójkę mamy niewiele. Dajemy radę. Przez te parę godzinek po wstaniu zwyczajnie staram się zajmować tylko Filipem. Przebieram, karmię, bawimy się, przewalamy, słuchamy piosenek. Nie dopuszczam, żeby mu przychodziły do głowy głupie pomysły. Odpuściłam gotowanie na rzecz zaprzyjaźnionej restauracji, przygotowuję tylko zupki dla małego samobójcy. A wszelkie przygotowania świąteczne i przedporodowe zostawiam sobie na czas, gdy M jest w domu. A troszeczkę tego jest, bo oprócz sprzątania na święta i pakowania się do szpitala, muszę też pomyśleć o tym, że moje chłopaki będą sobie musieli jakoś poradzić beze mnie. Może się jakoś wyrobimy ze wszystkim. A zostało naprawdę niewiele czasu, bo wszystko wskazuje na to, że jeszcze w tym roku powitamy na świecie Bobasa.

wtorek, 16 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 50/52.

Od dłuższego czasu przymierzam się do napisania posta na temat tego, jak terroryzuje nas nasze własne dziecko. Najczęstszym powodem terroru są wszelkiego rodzaju kubki, szklanki i naczynia. 
Fifi nigdy nie był specjalnie chętny do picia z czegokolwiek innego niż maminy biust, ale w końcu sam wybrał sobie jeden niekapek i długo, długo nie istniało nic innego, aż do czasu odkrycia, że rodzice robią to inaczej. No i zaczęły się schody. Na szczęście z piciem już jest o niebo lepiej, rozlewania brak (no, chyba że przez przypadek), ale dobieranie się do wszelkiego rodzaju naszych napojów nadal króluje. Mężowy z coca-colą już się kryje po kątach.


Tutaj udało nam się szybko podmienić tatową kawę na soczek pomarańczowy. Posmakowało;)

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Popierniczona sobota ;)

Kiedyś narzekałam, że nie bardzo przepadam za dniami, kiedy M. jest w domu, bo sypie nam się cały plan dnia, bo Fifi jest nieznośny i zazwyczaj mam dużo więcej pracy niż w zwykły dzień. Ale przyszły czasy, gdy samotna opieka nad synkiem sprawia mi już duże problemy i pomoc jest mi ogromnie potrzebna. Teraz obecność małżonka w domu jest nieoceniona. Ale nie tylko dlatego. Zaczęłam lubić te wspólne weekendy w większości niestety spędzane w domu, ale jakże przyjemne. W tamten weekend, z racji Mikołajek, mieliśmy gości i w sobotę i w niedzielę, upiekliśmy też ciasto, byliśmy na zakupach i na basenie. Było miło i przyjemnie, aż żal mi było, gdy nadszedł poniedziałek. Może dlatego taki dołek mnie wtedy złapał. Ale też dlatego, że szczerze wierzyłam, że poukłada nam się troszkę sytuacja rodzinna i będę miała w tygodniu więcej pomocy. No niestety zawiodłam się, ale to teraz nieważne. Teraz mieliśmy kolejny weekend i znów spędziliśmy go we trójkę. Było fajnie.

A co robiliśmy?

A no robiliśmy pierniczki.
Myślałam, że nie będę już miała siły na przygotowania do Świąt, bo ważniejsze są teraz przygotowania do nadciągającego wielkimi krokami porodu, ale rodzinna sobota tak na mnie podziałała, że siły się znalazły nie tylko na pierniczki, ale i na dalsze szykowanie kącika dla Malucha. Przepisu na udany kącik niemowlęcy Wam nie podam, ale na pierniczki mogę, a i owszem.

Nasze pierniczki są szybkie i bardzo smaczne. A robi się je tak:

Na masę pierniczkową potrzebujemy:
* 100 g masła,
* 170 g miodu, 
* 100 g cukru.
Wszystko rozpuszczamy i czekamy aż ostygnie.

W tym czasie ubijamy :
* 1 całe jajko,
* 1 żółtko.

I mieszamy:
* ok. 350 g mąki (można na początek dać troszkę mniej i dodawać w trakcie zagniatania ciasta, nawet ponad podaną ilość),
* 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
* 1 łyżka kakao (kopiasta łyżka),
* 1 łyżka przyprawy do piernika.

Wszystko razem łączymy i zagniatamy ciasto. Dzielimy na kule, takie, by potem łatwo było je rozwałkować i zostawiamy w lodówce na 2-3 godziny. Potem wałkujemy, wykrawamy i pieczemy ok 10 minut w 180 stopniach (trzeba uważać, bo łatwo je łapie, u nas starczyło ok. 8 minut).



Następnie zjadamy od razu albo ozdabiamy. Kto jak woli.



U nas już powoli pachnie Świętami choć przyznam szczerze, że większości pierniczków już nie ma i chyba koło środy akcja pieczenia będzie powtórzona. O ile starczy nam czasu i energii, bo szykuje się zabiegany tydzień. Wizyta u nowego lekarza, wizyta u starego lekarza, USG, piłka Filipa i pewnie wiele wiele innych. Także trzymajcie za nas kciuki, a my życzymy Wam miłego tygodnia!!!

sobota, 13 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 49/52.

Ostatnio nawet ciężej nam biegać za Filipem z aparatem, zdjęcia, które się ukazują na Instagramie pochodzą zazwyczaj z telefonu. Filipi Tatuś ma zdjęć więcej, ale jakoś nie ma ochoty się nimi dzielić. Twierdzi, że to jego archiwum prywatne i potem będę miała większą frajdę, jak za jakiś czas mi je pokaże.


Filipiasty uwielbia myć ząbki. Jak tylko dorwie się do szczoteczki i pasty, to chodzi godzinę i szoruje, ciamka, wysysa. Ale koniecznie musi to być duża, dorosła szczoteczka i pasta "niesmakowa". Próbowałam takiej o smaku gumy balonowej, to tylko się skrzywił i wytarł buźkę w moją nogawkę.

piątek, 5 grudnia 2014

Zimowe Rozdanie - ZAPRASZAM!!!

Jakiś czas temu obiecałam Wam rozdanie. Miało być jesienne,  zeszło się tak, że teraz to już będzie zimowe. Na pewno będzie kosmetyczne.
Ciężko było mi się zebrać do napisania tego postu, po pierwsze z powodu braku czasu, a po drugie z powodu braku dobrego zdjęcia. Mój cudowny aparat jest owszem cudowny, ale do robienia zdjęć ze słonecznych wakacji, a nie w szarej i burej rzeczywistości. Jak w końcu pokazywało się jakieś lepsze światło, to zawsze obok był Fifi, a z nim jakiekolwiek działania były niemożliwe.
Zastanawiamy się więc właśnie z małżonkiem nad wspólnym prezentem, jakim będzie jakiś dobry sprzęt, ale póki co musicie się zadowolić zdjęciem jakości marnej. Postaram się jednak jakoś zareklamować zestaw, jaki dziś mam dla Was.

W skład zestawu wchodzą:

1. Balneokosmetyki Malinowy Zdrój: Biosiarczkowy Żel Peelingujący do Mycia Ciała - preparat przeznaczony do mycia i pielęgnacji każdego rodzaju skóry, polecany do masażu ciała w miejscach narażonych na nadmierne gromadzenie się tkanki tłuszczowej i powstawanie cellulitu.

2. Balneokosmetyki Malinowy Zdrój: Szampon do Włosów Przeciwłojotokowy i Przeciwłupieżowy - szampon wzmacnia i odżywia cebulki włosowe oraz wspomaga redukcję łupieżu, poprawia ukrwienie skóry i zapobiega wypadaniu włosów.

3. NU: Nail Care Polish Remover (pielęgnujący zmywacz do paznokci w chusteczkach) - pierwszy kosmetyk, który pielęgnuje paznokcie oraz skórę wokół nich podczas zmywania lakieru, pozostawiając je lekko natłuszczone oraz błyszczące. Doskonały do użycia zawsze i wszędzie, z uwagi na wygodną formę podania w pachnącej chusteczce.

4. JOKO: Baza pod cienie - baza o neutralnym kolorze i delikatnej, kremowej konsystencji gwarantuje trwałość makijażu oka oraz eliminuje efekt zbierania się nadmiaru pigmentów w załamaniach powiek. Zawiera kompleks witamin A, E i F, oraz naturalny olej z krokosza barwierskiego.

5. Zestaw próbek Barwy Harmonii - 2 x olejek oliwkowy pod prysznic, 2 x olejek różany pod prysznic.

6. Zestaw próbek SYLVECO - lekki krem brzozowy, lekki krem rokitnikowy, łagodzący krem pod oczy.



A co trzeba zrobić, żeby zawalczyć o taki zestaw?
A no nic trudnego. 
Trzeba:
1. Polubić profil Mamusiowo na FB.
2. Udostępnić publicznie post konkursowy na FB.
3. Zaprosić do zabawy przynajmniej jedną osobę przez otagowanie jej w komentarzu do posta konkursowego na FB.

I to by było na tyle ;)
Konkurs trwa od 5. grudnia (piątek) do 12. grudnia (piątek) do północy.
Przez weekend postaram się wylosować zwycięzcę i najpóźniej w poniedziałek (15 grudnia) podać wyniki na FB i na blogu poprzez edycję tego posta.
Zwycięzca będzie miał tydzień na podanie danych do wysyłki poprzez wiadomość na FB lub na maila filipiamama@op.pl (oczywiście im wcześniej, tym wcześniej wyślę nagrodę). Po upływie tego czasu wylosuję kolejnego zwycięzcę.
Mam nadzieję, że rozdanie i nagrody Wam się spodobały i zapraszam do udziału w zabawie.

POWODZENIA!!!

wtorek, 2 grudnia 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 48/52.

Ci, którzy nas obserwują na Instagramie wiedzą, że pomysłowość naszego pierworodnego ostatnio sięga zenitu. Nie można go na chwilkę spuścić z oka, bo zaraz coś wymyśli. Ale czasem trzeba zająć się zwyczajnie czymś innym i potem zastajemy takie niespodzianki:


Parapet w naszej sypialni.
Rzeczywiście ostatnio lubi tam spędzać czas, bo odkrył, po pierwsze telewizor, po drugie sznureczki od rolet. To drugie budzi mój większy niepokój, bo, żeby do nich dostać, trzeba się mocno wychylić z naszego łóżka, przez oparcie i parapet. Cały czas mam wizję, że wpadnie w dziurę między łóżkiem a grzejnikiem uderzając po drodze i w jedno, i w drugie. 
Ale on nie zleciał. Jakimś sposobem odsunął sobie firankę i wlazł na parapet. Nie wiem jak, i nie chcę sobie tego nawet wyobrażać. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wspomnienie lata...

Jesień przyszła do nas znienacka i od razu rozgościła się na dobre. Jednego dnia spacerowaliśmy z Fifulem po osiedlu w samej bluzie, a już drugiego padał deszcz i bez czapki i chustki główki wyściubić się nie dało z domu. Teraz już nawet o jesieni nie może być mowy, bo za oknem już raczej zima. Nawet ja wyciągnąłem ogromną puchową kurtkę zakupioną w ciąży z Filipem. Nie lubię jej, ale co zrobić? Czasem nos z domu trzeba wyściubić choćby się nie chciało nie wiem jak.
Wspomnienia ciepłych dni są jednak ciągle żywe. Mimo, że do rodziny męża pod miasto nie jeździmy już bardzo długo, to zdjęcia na aparacie nadal są i nadal wywołują uśmiech na naszych ryjkach.


Żal nam tego lata, bo planów mieliśmy mnóstwo, a z przeróżnych powodów nie wszystkie udało nam się zrealizować. Praca, humorki Filipka, pogoda i ciąża czasami krzyżowała nam plany. Zawsze jednak pozostawały popołudniowe wycieczki do dziadków pod miasto. A tam Fifi szalał do woli. Niestety, jak już wiecie, różnie się toczy nasze życie i z działeczki musieliśmy zrezygnować.


Jednym z ulubionych zajęć było pomaganie prababci w porządkowaniu ogrodu i płodów rolnych. Pomoc w wykonaniu Filipiastego ma zupełnie inny wymiar. Można się wtedy patrzeć i patrzeć co on tam wyczynia. W zasadzie, ja to mogłabym na niego patrzeć całymi dniami, nie ważne co robi;)



Niestety teraz popołudnia już nie przypominają tych wrześniowych. Jak Fifi budzi się z drzemki jest już ciemno. Ja też już popołudnia wolę spędzać w ciepłym domku niż przemieszczać się po zimnicy i ciemnicy.  Troszkę nam smutno tak samym siedzieć, ale co poradzić, tak bywa. A w przyszłym roku może uda nam się zrealizować swoje plany i zakupić malutką rekreacyjną działeczkę w okolicach miasta, tak zwanego RODOSika. 
Czas pokaże.
Na razie oglądamy słoneczne zdjęcia i wspominamy to bardzo wyjątkowe lato. A następne będzie już zupełnie inne.




środa, 26 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 47/52.

Choć Fifi ostatnio strasznie zbuntowany, choć cierpliwość mi się kończy, a psychika wysiada, to czasem aż trudno się nie uśmiechnąć, jak się na niego patrzy. 


Żąda pięciu koszulek, ale ściąga spodnie. Od paru dni odmawia jedzenia. Ryczy z byle powodu. Nie daje nam żyć, ale przyjdzie przytuli się i jakoś cała złość przechodzi. 
Dziś dzień dzikiego ryku więc pocieszam się patrząc na to zdjęcie. W realu tak wesoło i kolorowo nie jest. 
Trzymajcie kciuki za wytrwałość.

wtorek, 25 listopada 2014

Sprawiedliwy podział obowiązków...

Ostatnio określenie "pomoc przy dzieciach" czy "pomoc w domu" w odniesieniu do męża, partnera, ojca dzieciom, zaczyna mnie mierzić, wkurzać i drażnić. Bo określenie "pomoc" ja rozumiem tak, że coś jest moim obowiązkiem, a ktoś inny, z własnej, nie przymuszonej woli bądź odpłatnie mi w tym pomaga. Za taką pomoc powinnam być wdzięczna albo zwyczajnie zapłacić. A czy dom i dzieci, to tylko mój obowiązek? Czy to jest tylko moje mieszkanie, tylko ja tu mieszkam? Czy dzieci zrobiłam sobie sama i są tylko moje, a zarazem są tylko moim zmartwieniem? Czy mężuś i tatuś nie ma takiego samego obowiązku zadbać o nasze wspólne pociechy? Czy nie powinien czasem ogarnąć naszej wspólnej przestrzeni życiowej? Czy obiady zawsze muszą wychodzić spod mojej ręki, a jak już nie mam czasu bądź siły, to być zamawiane? Dlaczego jak przychodzi Męża kolej na zrobienie kolacji albo zwyczajnie dłużej mi się schodzi z usypianiem Filipa (to też zawsze robię ja), to wtedy zawsze jest pizza na dowóz.
Wiem, że marudzę i smęcę, ale zwyczajnie mam już dość tłumaczenia i tłumaczenia. Wielkimi kroczyskami wchodzę w dziewiąty miesiąc ciąży, brzuch mam duży, skurcze dokuczają, o kręgosłupie nawet nie wspomnę, bo chce mi się jęczeć. Czasem mam taki dzień jak wczoraj, bardzo pozytywny dzień. Budzę się rano, udaje się dospać, bo M. wcześnie wyjeżdża do pracy więc nie budzi mnie jego charczenie, doleguję spokojnie, bo Fifi tylko przez sen się wierci, potem wstaję, zbieram się, jest luz. Filip śpi prawie do 9 więc najpierw korzystam i ogarniam siebie. Potem wstaje Maluch i ogarniam jego. Lubię takie spokojne poranki, bo i mi lżej, i Fi uśmiechnięty i wesoły. Nastawiam zupkę, sprzątam łazienkę, sypialnię i parę innych zapomnianych miejsc, tak przy okazji, po drodze, żeby nie marnować czasu. Drugie danie ma przywieźć Małżonek, ale że wszystko idzie sprawnie, to zabieram się i za to, pierwszy raz robię coś z boczniaka. Po drodze jeszcze naklejanie i malowanie z Fifulem, zbieranie tego co powywalał, żeby za chwilę wywalił znowu. Aż się sama sobie dziwię, że brzuch nie dokucza . Dopiero jak ścielę Filipowi łóżeczko, to łapie mnie skurcz, taki porządny, ale lekarz kazał się zbytnio nie przejmować pojedynczymi , zaraz przechodzi, kolejnych brak.
Jak już dzieciątko zasypia, ogarniam mieszkanie. Nie wiem, o której wróci M., ale pewnie będzie pędził, żeby w drzemce skorzystać ze spokoju i napić się kawki, a dobrze usiąść sobie w porządku. Mam napisać post na bloga, ale odpuszczam, bo na biurku leży materiał do skrojenia, miał mi pomóc Małżonek, ale czekam już trzeci dzień więc biorę się za to sama. Niełatwe zadanie dla brzuchatego słonia, ale daję radę. Jutro pewnie szybko przyłapię, pojutrze dokupię tasiemkę i gotowe. Jak w końcu zasiadam poczytać coś na necie, to wchodzi M. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że on z pracy wraca, ale co ja niby robiłam cały dzień. No wiem, że akurat tego dnia nie miałam żadnej papierkowej roboty, ale gdybym miała, pewnie i ją bym gdzieś wepchnęła. Bo przecież ja też pracuję, też zarabiam na dom. Więc o co chodzi? Jakby zrobić listę naszych obowiązków, to chyba nie wyszło by za bardzo sprawiedliwie.
Ale ok.
Wraca Mąż i Ojciec do domu, Matka ma nadzieję na troszkę spokoju, na wykonywanie reszty obowiązków bez dziecka pod nogami, może na godzinkę na kanapie, bo już plecki zaczynają dokuczać. Przecież Małżonek może zająć się Filipem i przy okazji jakieś drobne robótki domowe wykonać, przecież można, jestem tego żywym przykładem. Nie, nie może, bo pilnuje dziecka, żeby po mnie nie skakało, a jak już skacze, to przecież dlatego, że sam chciał do mnie więc co on, biedny robaczek miał począć? Puścił dziecko i dalej ślęczy w laptopie. Mówię "pobaw się troszkę z małym, on się nudzi, dlatego marudzi", "no przecież się bawię" i dalej leży na podłodze, a dzieciak ciągnie go za spodnie i ryczy. Głowa zaczyna mnie pobolewać i energia na dalsze działania jakoś odpływa.
Przychodzi wieczór, trzeba zacząć szykować się do snu. M. ma zrobić młodemu kolację, je zazwyczaj koło 19.30 i o tej porze Tatuś zaczyna przygotowywać posiłek. Zanim się zrobi, ostygnie, trochę mija, histeria murowana. W ogóle w poczynaniach Tatusia króluje "zaraz". Nie idzie przetłumaczyć, że przy dziecku tak nie można, że chwilka może o czymś zaważyć. To, że pielucha dwie godziny nie zmieniona, bo przecież Filip sam nie przyszedł i nie powiedział, to pikuś.
I przychodzi czas kąpieli. Kąpiel to coś, czym Tatuś się chlubi. To on od samego początku kąpie Filipa. Na początku owszem, to był obowiązek, ale teraz? Teraz ja rozbieram dziecia, a Tatuś wrzuca do wanny, zasiada na zydelku obok i wczytuje się w internet w telefonie, który targa do łazienki pod pretekstem, że będzie puszczał Fifulowi muzykę. W tym czasie ja ścielę łóżka, sprzątam kuchnię i salon, robię kolację, a potem przejmuję synka i kładę go spać. Ostatnio zajmuje to troszkę czasu. Gdy już jestem wolna, to okazuje się, że nadal nie mam przyklejonej listwy przy podłodze w salonie, że nie poprawiona zerwana firanka, że w zasadzie to Małżonek całe popołudnie zajmował się synem i nie miał czasu na nic więcej. A teraz już tego nie zrobi, bo teraz to my mamy czas dla siebie. No i co mam mu powiedzieć, że ma zachrzaniać coś robić, jak on już odpala film na dvd, podaje herbatkę i obiera pomelo?  Ręce mi opadają, sił już i tak brak na dyskusje, po co sobie psuć humor więc zasiadam przed tym telewizorem, jem pomelo, popijam herbatkę, a potem idę spać, żeby rano zacząć wszystko od nowa. No nie do końca rano, bo jeszcze czeka mnie pewnie parę pobudek. To do łazienki, to do Filipa, to do chrapiącego Męża. A niech się tylko pożalę na te nocne wstawania, to usłyszę, że to mi się przecież chce siku i to ja się budzę. Do mężowej łepetyny nie dociera, że sikam i budzę się z jednego powodu, ściśle z nim związanego. Że dolegliwości ciążowe, to nie moja fanaberia i przydałoby się mi jakoś w nich ulżyć. Przecież nie proszę o to pierwszego lepszego faceta, tylko tego, który tytułuje się ojcem tego dziecka.
Ja wiem, że on się stara i ja to doceniam. Mało tego, jak już w końcu poprawi tą firankę, to mu podziękuję ładnie. Nie czepiam się wiecznie, nie chodzę, nie marudzę, ale jak ja już muszę mu przypominać, że jestem w ciąży i niektórych rzeczy zwyczajnie nie powinnam robić, to mnie trafia szlag. No i raz na jakiś czas się wkurzę i mu wygarnę. Obrazi się, a ja będę miała wyrzuty sumienia. W sumie to nawet nie wiem dlaczego, przecież nie jestem cyborgiem i nie ze wszystkim muszę sobie radzić sama. A kto, jak kto, ale on chyba powinien to najlepiej rozumieć. A jak powiedziałam raz, że ciężko mi się schylać, żeby pozmiatać podłogę, to mi kupił szufelkę i zmiotkę na kiju, żebym mogła robić swoje nie nadwyrężając kręgosłupa. No, cholera jasna, że tak się wyrażę. Może ja też chciałabym czasem usłyszeć "dziękuję" czy "przepraszam".
Ja wiem, że to wszystko jest śmieszne, że nawet sama się z tego czasem śmieję, ale czasem mam ochotę siąść i płakać. Zwyczajnie ogarnia mnie przerażenie, co będzie za miesiąc. Czy wtedy wyrosną mi dodatkowe ręce? Bo w zmiany w małżonku jakoś nie wierzę. Pomarudziłam mu troszkę ostatnio, że może by z Mamusią porozmawiał, że może przydałaby nam się pomoc, taka pomoc, jak się należy, a nie wpadanie na kawkę. To usłyszałam, że on nikogo do niczego nie będzie zmuszał, a my sobie znakomicie radzimy. No cholera jasna po raz drugi.
Dobra, koniec narzekania. Właśnie zadzwonił M., że już podąża w stronę domu więc zaczynamy tą drugą część dnia. Tą pełną niespodzianek. Obiecał sprzątnąć szafkę z narzędziami. Co prawda dwa miesiące już to obiecuje, ale dziś już na pewno to zrobi. Zobaczymy....
Miłego popołudnia życzę!!!
I nie bierzcie tego postu zbyt poważnie. Ot takie marudzenie sfrustrowanej Mamuśki przestraszonej czekającymi ją zmianami w życiu.

czwartek, 20 listopada 2014

34 tygodnie... ogarniamy rzeczywistość...

Niektórzy zdążyli zauważyć, że jest nas tutaj strasznie mało. Staram się nadrabiać na Facebook'u (ale jak tam z zasięgiem, wszyscy wiedzą) i na Instagramie
Tak naprawdę nie ma jednej przyczyny takiego stanu rzeczy. Wszystko się na siebie nakłada. Ciąża, pomysłowość Filipa, wkurzająca pogoda i małżonek zmieniający wiecznie swoje plany, a co za tym idzie i moje. Niby mam dużo czasu popołudniami, niby zalegam na kanapie i mogłabym przelewać myśli na ekran laptopa, ale zwyczajnie nie potrafię. Nie wiem, co mi się ostatnio porobiło, ale mam kłopoty z podzielnością uwagi. Nie jestem w stanie skupić się na niczym sensownym, jak wokoło lata małe tornado w towarzystwie jego równie pomysłowego taty. 
Wieczorami wcale łatwiej nie jest. Filip zasypia późno i niejednokrotnie muszę z nim siedzieć więc, jak w końcu dotrę do mojego fotela i odpalę laptopiszcze, to mam wiele innych spraw do zrobienia. Zakupy, rachunki, inspiracje. Swoją drogą, odkryłam ostatnio zakupy przez internet z dostawą do domu. Kolejne udogodnienie, bez którego pewnie za troszkę nie będę mogła się obyć. 
I tak nam mija dzień za dniem, a potem przychodzi noc. Te noce też są różne. Na szczęście ostatnio przespane, ale bywają i takie, kiedy przewalam się z boku na bok i wszystko tylko coraz bardziej boli. Po takiej nocy nawet nie próbuję tutaj nic pisać, bo byłoby to pełne jadu, narzekania i żalu. Narasta we mnie wtedy straszna frustracja i pretensja, że przecież miało być inaczej, przecież miałam mieć pomoc, a w rzeczywistości rodziny nie widziałam od ponad 2 miesięcy.
Parę dni temu dopadł mnie taki kryzys, że w duszy modliłam się, żeby prędzej urodzić. Rozsądek podpowiadał, że musimy poczekać, że tak nie można, ale już nie miałam siły. Nawet położenie się na pół dnia nic nie dawało. Ale jednej nocy udało się odespać i od razu wszystko pojaśniało, wróciły siły i wróciła lepsza organizacja. Zakupy przywiezione do domu i obiad zamówiony z restauracji naprawdę potrafi sprawić, że nie czuję się tak przytłoczona obowiązkami i mogę ten czas i energie spożytkować na zabawę z Filipem. A akurat na to staram się ostatnio znaleźć jak najwięcej czasu, bo wiem, że po porodzie będzie to lekko utrudnione. Choć już teraz obiecałam sobie, że odpuszczę co tylko mogę, a czas dla Fifula zawsze znajdę. Nie może się czuć odsunięty. Stanę na głowię, żeby tak nie było.
No i sam poród. To też mi spędzało sen z powiek. Już o tym kiedyś pisałam.
Martwiłam się jak to będzie aż do dziś. Dziś mieliśmy temat poruszyć na wizycie, ale nie musieliśmy, bo lekarz sam zaczął temat i bardzo nas uspokoił. Prawda jest taka, że nadal nie wiem, w jakim szpitalu urodzę, nie wiem czy będzie to poród naturalny czy cesarka, ale wiem, że mój pan Doktor mnie nie zostawi, że do końca zadba, żeby wszystko było dobrze. Jemu też na tym zależy, bo przecież jestem jego pacjentką, prowadził moją ciążę od początku i nie wyobraża sobie teraz wręczyć mi skierowanie do porodu i umywać od reszty ręce. Oczywiście pomniki stawiać i rysować laurki będę dopiero, jak już będzie po wszystkim, ale na chwilę obecną czuję się uspokojona, a to w tej sytuacji jest mi bardzo potrzebne.

A co poza tym?
Poza tym mam całą szafkę popranych i poprasowanych ubranek w rozmiarach różnych, zastanawiam się czy już przynosić z piwnicy łóżeczko, czy prać fotelik i wózek, i ogółem zastanawiam się co jeszcze. No i nie mam nawet torby do szpitala, a zostałam właśnie uświadomiona, że od teraz to już powinnam być na wszystko gotowa. Ale za to udało mi się zagnać małżonka do uszczelniania okien w sypialni. Oczywiście nie zrobił tego własnymi rękami, ale ważne, że nie wieje i hałasy tak jakby cichsze.
To tak w skrócie.
A oprócz tego, pomysłów na bloga mnóstwo, nowe logo się robi, nowy adres kiełkuje w głowie, pomysły na posty też czekają na swoją kolej, tylko tej organizacji czasu ciągle brak. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mówią.
Trzymajcie za mnie kciuki, a wszystko mi się na pewno uda.

wtorek, 18 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 46/52.

Mamy ostatnio drobne problemy z zasypianiem, trwa to długo i jestem do tego niezbędnie potrzebna. Dlatego taki widok cieszy okrutnie.


Nieważne jak bardzo byłabym zmęczona czy zła, jak patrzę wtedy na mojego synka, to wszystko mi przechodzi. Wtedy wiem, że ten wysiłek, jaki wkładam każdego dnia w opiekę nad nim, nie idzie na marne. Że to wszystko ma sens, a ten sens nazywa się Fifiś.
Kocham Go!!!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Tatowe urodziny...

Jest taki okres w roku, kiedy ja czuję się bardziej staro.
Jest to okres między 18 sierpnia a 11 listopada.
W ten krótki czas nasz Stary nie jest aż tak stary, bo Matka jest od niego o rok starsza.
Tak się złożyło, że jesteśmy z tego samego rocznika, ale ja mam te trzy miesiące wcześniej urodziny i przez właśnie te trzy miesiące nasz Stary nie jest stary tylko młody. 
Zresztą, odkąd go znam, zawsze miał taką ksywkę. Właśnie Młody. Ma to oczywiście troszkę inną genezę, ale o tym może kiedyś jeszcze napiszę.
W każdym razie, właśnie w Święto Niepodległości Filipi Tata skończył swoje naście lat znów stając się moim rówieśnikiem. Urodziny może nie były zbyt huczne, wręcz przeciwnie, ja po nieprzespanej nocy miałam problemy z wykrzesaniem z siebie wielkich pokładów entuzjazmu, ale prezenty były.
Jeśli chodzi o prezent od małżonki, to sam mi podsunął pomysł, a ja tylko zamówiłam przez internet. 
Jako, że małżonek jest kawoszem, to dostał ode mnie zestaw 12 kaw z całego świata. Zawsze narzekał, że kupiłby sobie różne na spróbowanie, ale jak jesteśmy w galerii, to zazwyczaj z Filipem i nie ma czasu. No i otrzymał takowe z dostawą do domu.
Zadbaliśmy również o prezent od synka. Coś co tatusiowie lubią najbardziej czyli koszulka.


Tak jakoś się u nas utarło, że na różne okazje M. dostaje od nas różne koszulki. Niektórzy nie wyobrażają sobie Mikołaja bez skarpet, a my nie wyobrażamy sobie urodzin bez koszulki.

Także tego.
Wszystkiego najlepszego mój drogi Mężu z okazji urodzin i imienin przypadających przecież tego samego dnia. 

piątek, 14 listopada 2014

Starzy w kinie, a świat się nie zawalił...

Ostatnio los obdarował nas wyjątkowo długim weekendem. Zazwyczaj, to znaczy w taki zwykły weekend, soboty są od załatwiania spraw przyziemnych, a niedziele od naszych rodzinnych fanaberii. Ale, że ten weekend był wyjątkowy, postanowiliśmy sobie go zaplanować troszkę inaczej i pomyśleć troszkę o sobie. O sobie czyli o starych jako małżeństwie, a nie tylko jako rodzicach już za chwilkę dwójki dzieci. Postanowiliśmy wykorzystać naszą, tak przez niektórych krytykowaną, pomoc i zostawić pod jej opieką naszego pierworodnego, a sami udaliśmy się na seansik do kina. 
Żeby nie było, rano odbębniliśmy obowiązkowy basen, bo przecież Fifi nie mógł być stratny.
No, ale wracając do kina. Ostatni raz w tym przybytku byliśmy dawno, jakoś tak jak byłam w ciąży z Filipem. Jak już pisałam nie raz, teraz żałuję, że nie korzystaliśmy więcej z życia, jak byłam w tamtej ciąży. Teraz z racji właśnie pierworodnego, jest to troszkę utrudnione. Chociaż niektórzy stwierdziliby pewnie, że dla chcącego nie ma nic trudnego. No i nie było. Cała przyjemność pozostawienia dziecka z opiekunką kosztowała nas drugie tyle co bilety do kina, ale warto było.
Wychodząc z domu zastanawiałam się jeszcze chwilę czy to był dobry pomysł, czy w ogóle skupię się na filmie i czy nie będę cały czas myślałam co tam u dziecka. Ale nie, za chwilkę wszystko mi przeszło i na telefon zerknęłam dopiero po skończonym filmie. Zero stresu, a że opiekunka meldowała, że Fifi śpi, to udało nam się jeszcze zrobić szybciutkie zakupy.
Jak wróciliśmy, Filipiasty już nie spał. Troszeczkę nas olał, ale się nie obraził, wręcz przeciwnie, do końca dnia był jak do rany przyłóż. Cud, miód i orzeszki.


Jako, że mieliśmy dość ograniczone godziny, w których mogliśmy się do tego kina udać, wiadomo, rytm dnia Filipa, wolny czas opiekunki, to wybór padł na "Obywatela". Jak dla mnie, film dobry choć z komedią miał raczej tyle wspólnego co (przynajmniej dla mnie) gorzka czekolada z prawdziwą mleczną czekoladą. Film cierpki z elementami zabawnymi, ale pośmiać się można. Jest to bardziej komedio-dramat, ale ja wyszłam z kina usatysfakcjonowana. I nie piszę tego dlatego, że ostatni raz w kinie byłam dwa lata temu, o nie.

środa, 12 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 45/52.

Zaczęliśmy zwiedzanie naszych lubelskich sal zabaw. Gdy na świat przyjdzie Filipkowe rodzeństwo, trzeba będzie troszkę zająć mu czas, gdy ja będę się musiała zająć niemowlakiem. Testujemy więc.


Na razie Fifi jest zafascynowany wszystkim co tam znajduje, bawi się świetnie, a i my mamy potem troszkę luzu, bo jest zmęczony i spokojniejszy.
A do tego, znaleźliśmy jedną świetną salę całkiem niedaleko nas. Jakby nie było za zimno, można spokojnie wybrać się nie zabierając samochodu, nawet na spacer z dwójką dzieciaczków.

piątek, 7 listopada 2014

Spaniowe rewolucje czyli o tym, jak Fifi oduczył się samodzielnego zasypiania.

A taka byłam dumna, tak się chwaliłam, tak cieszyłam i szczyciłam.
Mieliśmy z małżonkiem wspólne wieczory, jedliśmy wspólnie kolację, oglądaliśmy filmy, odpoczywaliśmy.
Fifi był idealnym zasypiaczem. Odkąd wróciliśmy z naszych greckich wakacji wszystko układało się niemal idealnie. Najpierw samodzielne zasypianie na drzemki, potem rezygnacja z piersi, a co za tym idzie również samodzielne zasypianie wieczorami. Gdy już całkiem opanował tą sztukę i wcale nie potrzebował już matczynych ramion do zasypiania, podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do własnego pokoiku. I od tej pory obrastałam w piórka z tej ogromnej dumy.
Filip brał kąpiel, potem był przez tatusia ubierany na naszym łóżku w sypialni, razem ze mną dawał tacie buzi, machał śpiącemu Filipkowi na zdjęciu, gasił światło i szliśmy lulać do jego pokoju. Tam niekapek, osiołek, smoczek i mamusia wychodziła. A Fifiś jeszcze troszkę się powiercił, poumoszczał, czasem zawołał, żeby go jeszcze przytulić, ale po krótkim czasie zasypiał. W tym czasie my zjadaliśmy kolację, sprzątaliśmy kuchnię, ja szłam otulić śpiącego już Filipka i reszta wieczoru już pełny luz. Żyć nie umierać.
Aż jakiś czas temu, może dwa tygodnie, może trzy, coś się zepsuło. 
Najpierw Fi odmówił kładzenia się spać. Po wrzaskach i rykach, kończył ze mną na łóżku i zasypiał wtulony. Ale zdarzały się przypadki, że uciekał mi z tego łóżka, a to już nie było zabawne, bo do której można się ganiać po domu z nieśpiącym dzieckiem. Skończyło się na tym, że od dłuższego czasu, po odłożeniu dziecia do łóżeczka, sterczę tam na podłodze, niejednokrotnie na kolanach, głaszczę, śpiewam, uspokajam. A Filip wałkoni się, układa, marudzi, kopie nóżką, skubie pościel i raz na jakiś czas wstanie, żeby się przez barierkę przytulić i dostać buziaka. Cała akcja trwa strasznie długo, ja wychodzę z tego obolała i nie ukrywam, że sfrustrowana. Przyzwyczaił mnie do czegoś innego, a tu takie historie.
W dzień bywa różnie.
Gdy jestem sama, jakoś nie ma problemu. No chyba że mamy dzień na nie, to wtedy ze wszystkim jest problem. Ale normalnie idzie do łóżeczka, każe się w nim zamknąć i zazwyczaj słodziutko zasypia w pięć minut. Jednak gdy w domu jest tatuś, to zaczynają się przygody. Fifi wyraźnie zmęczony za nic w świecie nie chce iść do łóżka, drażni się, zamknięty w łóżeczku krzyczy, potem wpada w jakiś szał i niejednokrotnie w tym szale gdzieś się uderzy. No ogólnie jedna wielka nerwówka. W końcu zasypia o jakiejś niestworzonej porze co przekłada się na zasypianie wieczorne, na wstawanie na drugi dzień i tak dalej.
Staram się, nawet jak mąż jest w domu, jakoś uspokajać Małego przed snem, wyciszać, ale nie zawsze przynosi to efekty. Wieczorem też staram się ze spokojem znosić te przymusowe posiadówki. Nawet noszę się z zamiarem zakupienia do filipiego pokoju pufy, bo w zasadzie nie ma tam nic do siedzenia. W sumie wcześniej nie potrzebowałam. A w dzień moja pomysłowość nie zna granic. Czasem kończy się nawet tak:

(zdjęcie w wykonaniu Taty Filipa więc dlatego jest takie piękne;)

Tego dnia Fifi przechodził samego siebie. Zażądał założenia stroju piłkarskiego i biegał, biegał, biegał. Ciągnął mnie w stronę łóżeczka więc w końcu uległam i wlazłam do środka. Efekt był taki, że mnie zmogło, a Fi poleżał chwilkę i zaczął gonitwy od nowa.

Ogólnie coś się synu naszemu poprzestawiało. Ewidentnie potrzebuje naszego towarzystwa, co z jednej strony jest fajne, a z innej trochę uciążliwe i przerażające. Bo jak tak siedzę na podłodze i czekam na zaśnięcie Filipa, to zaczynam sobie wyobrażać, jak to będzie, jak na świecie pojawi się Dzidziuś. A wizje to ja mam magiczne. No, ale czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo? A może jednak będzie;)

Na razie dziś Fifi na drzemeczkę dzienną udał się bez problemów. Ogólnie jakiś taki pogodny mimo niepogody na dworze więc może i długi weekend będzie miły i przyjemny. Znów raczej spędzimy go tylko w naszym gronie, ale już do tego przywykłam. Także do zobaczenia.

wtorek, 4 listopada 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 44/52.

Wspinaczek ciąg dalszy.
Wszędzie, na wszystko, o każdej porze.
A nerwy matczyne wystawiane są codziennie na ciężką próbę.


Tutaj akcja pod kryptonimem "atak na laptopa", a w tle kopyta tatusia.

poniedziałek, 3 listopada 2014

I nagle BAM!!!

Każdemu chyba czasem przydarza się taki dzień, jak mi dzisiaj. Dzień z tych leniwych i niezapowiadających tragedii. Spokojny, bez większych obowiązków, odpowiedni na pogadanie ze znajomymi z sieci, zebranie warzywek na wirtualnej farmie. Biegnie sobie taki dzień spokojnie na sprawach zwykłych. Skarpetki podobierane w pary, porządek w łazience zrobiony, poukładane klocuszki z synkiem, troszkę przytulania, troszkę marudzenie, bo bez tego się przecież nie obędzie. Nudno, ale i przyjemnie.
Aż do czasu.
Obiadek zjedzony, rolety w pokoju dziecia przysłonięte, teraz czekać tylko, kiedy małego pokona senność. Szybko to pewnie nie nadejdzie, bo rano pospał zdrowo, ale już bliżej niż dalej. Wałkoni się cicho w swoim pokoju, układa przytulanki do snu i nagle BAM!!!
Dziki skowyt z pokoju, mój sprint przez korytarz i co zastaję? Palec wepchnięty w zawias w szafie. Matko i córko, a tak stajemy na głowie, by w domu było bezpiecznie, zwłaszcza w jego pokoju, a tu taki numer. Paznokieć siny, palec siny i spuchnięty, boję się, że rozcięty, ale na szczęście nie. Telefon do męża, wracaj szybko, bo nie wiem co robić. Już za chwilę kolejny, bo przecież po co ma pędzić na złamanie karku, jak i tak teraz nic nie poradzi. Palec nie puchnie dalej, tylko ten przeraźliwy szloch dziecka. Siedzę, tulę, dmucham na paluszek, sama płaczę, co na pewno nie pomaga małemu się uspokoić, ale co zrobić. Po godzinie w końcu zasypia, ale ja jestem cała roztrzęsiona. Dzień już nie będzie taki, jak się zapowiadał. Chce mi się tylko płakać. 
Próbuję się uspokoić, ale nie jest łatwo. Na rodzinę zawsze można liczyć, wiedzą kiedy zadzwonić ze swoimi mądrościami. To się chyba już nigdy nie zmieni. Nieważne. Humor już i tak wisielczy. 
Dziecko śpi, ja czekam na męża, próbuję się wyciszyć, bo takie nerwy nie są wskazane w moim stanie i nagle zdarza się coś miłego. Dzwoni mój lekarz, bo usłyszał, że małemu się coś stało i chce mi doradzić co mam w tej sytuacji zrobić. Zdziwienie? Wyjaśnienie jest proste. Mąż jak usłyszał o tym co się stało, zadzwonił do pani doktor naszego syna, a że pani doktor i pan doktor to małżeństwo, to dotarło i do niego. No i dostałam fachową poradę i nakaz nie denerwowania się. A ja już przestawałam wierzyć w ludzi. To jest niesamowite, że jeszcze można takich spotkać. Zupełnie niespodziewanie, w momencie, kiedy chce się tylko siąść i ryczeć. W sumie co go obchodzi palec mojego syna? Tak bez proszenia i opłaty za poradę. Dziwne. Biorąc pod uwagę, że na własną rodzinę raczej liczyć nie możemy więc tym bardziej nie spodziewałam się troski ze strony innych. Jestem w szoku Kochani, ogromnym szoku. Idę się napić herbaty i dojść do siebie.
Miłego popołudnia!!!

czwartek, 30 października 2014

Ta ostatnia niedziela, leniwa niedziela...

Jako że Matka weszła w okres ciąży ten podobno najcięższy i najbardziej dokuczliwy, to i marudna się zrobiła strasznie. Swoją drogą, przy Fifulu, nie było aż tak źle, ale, jak to mówią, każda ciąża jest inna. Ta okazała się dość uciążliwa na początku, niezauważalna w środku i ciężka w trzecim trymestrze. Jak będzie dalej, to się jeszcze okaże, choć na poprawę jakoś specjalnie nie liczę. Mogę za to liczyć na to, że Filipowi znów się coś poprzestawia i przestanie być tak bardzo absorbujący. 
Ale właśnie dziś miało nie być narzekania, miało być o tym, jak miło i przyjemnie spędziliśmy ostatnią niedzielę. W zasadzie cały weekend, ale niedziela była już taka całkiem na luzie.

No, ale zacznijmy od soboty.
Na sobotę mieliśmy wielkie plany. Po pierwsze basen, po drugie ciepła odzież dla Filipa, po trzecie zakupy bardziej prozaiczne czyli to, co nam do domu potrzebne.
Już na początku plany się nam posypały, bo o ile ja wstałam raniutko i pozbierałam się do wyjścia na fest, to mąż z Filipem spali prawie do 9. Biorąc pod uwagę, że basen mamy na 9.30, to zdecydowanie za długo. Ale skoro ja już i tak się pozbierałam, to trzeba kuć żelazo póki gorące, nie rozsiadać się za bardzo i wyruszać na zakupy. Przyznam szczerze, że obawiałam się bardzo właśnie tych ciuszkowych zakupów dla Filipa. Nasza ostatnia próba przymierzenia mu kurtki w sklepie skończyła się dzikimi wrzaskami i histerią. A tutaj i kurtkę i spodnie trzeba kupić. Nastawiłam więc się bojowo do zadania.
O dziwo akcja poszła dość sprawnie. Fifi mierzył, biegał, nie protestował i w efekcie ze sklepu wyszliśmy z kompletem odzieży. Ale skoro jest już kurtka i spodnie, to przydałyby się buty. Z butami było troszkę ciężej, bo Fi miał jakieś lęki przed wejściem do sklepu, ale za którymś razem się udało i buty też nabyliśmy. Przyznam, że o ile nad kurtką do tej pory się zastanawiam, czy dobrze zrobiliśmy, to w butach zakochałam się od razu.
Zadania zostały wypełnione więc mogliśmy sobie poszaleć. Odżywiliśmy się niezdrowo i wydaliśmy jeszcze troszkę pieniążków w sklepie, który powinni w Lublinie zamknąć, bo przyciąga mnie jak magnes.
Sobota była aktywna, męcząca, ale duma z załatwienia wszystkiego jak należy pozostała. 
A oto efekty naszych wycieczek galeriowych.


A jak było w niedzielę?
Niedziela to było to, czego było mi trzeba. Nie wiem dlaczego od samego rana poczułam zbliżające się święta. I nie mówię tutaj o listopadowych świętach, ja poczułam się jak w Boże Narodzenie. Tylko mi choinki i pomarańczy brakowało. No i śniegu za oknem.
Cisza za oknem tak na nas wszystkich podziałała, że, mimo zmiany czasu, spaliśmy do godziny 8. Wstaliśmy bez pośpiechu, na spokojnie, Filip współpracował we wszystkim bez zarzutu, nawet pierwszy raz od dłuższego czasu zjadł całe śniadanie. Jakoś tak wszystko toczyło się leniwie, że jak M. koło 11 zaczął przebąkiwać, że może byśmy się gdzieś ruszyli, to na przebąkiwaniu się skończyło i do Filipkowej drzemki nie ruszaliśmy się z domu. On sam też nie wykazywał chęci wyjścia na dwór. Chyba sobotnie chłody dały mu się we znaki i nie bardzo chciał ich znów doświadczać. Także po prostu wypoczywaliśmy.
Popołudniem też specjalnie nic się nie zmieniło, bo wytoczyliśmy się z domu tylko na chwilę, a tak siedzieliśmy sobie spokojnie w domu.
Najbardziej w tej całej niedzieli zaskoczył mnie mój synek, który, co tu dużo ukrywać, bywa ostatnio nieznośny i histeryczny. A w niedzielę był ... aż brak mi słów, byl taki jak z filmu. Słodki, malutki blondasek, który tuli się do rodziców, bawi klocuszkami, sam zjada jabłuszko i popija z kubeczka herbatką. No, dosłownie cud, miód i orzeszki. Fakt, że wieczorem już tak pięknie nie zasypiał i noc też przyniosła pobudki i w efekcie lądowanie w naszym łóżku, ale po takiej cudnej niedzieli byłam wypoczęta i było mi to obojętne ile razy wstawałam.
Żeby ukoronować ten pachnący świętami dzień, na sam koniec upiekliśmy z mężem ciasteczka czekoladowe. Ale, żeby nie było za pięknie, to trzecia tura spaliła nam się na węgiel i zamiast zapachu świąt mieliśmy zapach spalenizny, ale co tam, to już było na sam koniec i specjalnie się tym nie przejęliśmy.

Oby więcej takich dni. Rodzinnych, ciepłych, leniwych i prawie świątecznych. Czasem trzeba tak zwyczajnie się wyluzować i wypocząć. Niestety od niedzieli już tak kolorowo nie jest, Filipa buntownicza natura daje o sobie znać średnio milion razy na godzinę do tego stopnia, że M. przeorganizował sobie pracę tak, żeby wcześniej wracać do domu więc dajemy jakoś radę.
A swoja drogą, ciekawe, jak w tym roku będzie wyglądało Boże Narodzenie. To że będzie wyjątkowe, to już wiemy, ale na czym będzie polegała ta wyjątkowość, to dopiero będzie niespodzianka.

wtorek, 28 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 43/52.

Miłość do podjadania na zakupach kwitnie. Filip szczególnie ukochał sobie bułki chociaż skosztował także chlebka na degustacji w Biedronce.


Wiem, że niektórzy uważają, że nie powinno się jeździć do marketów z małymi dziećmi, ale co jeśli nie ma się nikogo, z kim można dzieciaka zostawić? Trzeba sobie jakoś radzić. U nas najlepszym sposobem jest buła. Wręcza się taką Filipowi zaraz po wejściu na halę i biegiem tylko po najpotrzebniejsze rzeczy.

poniedziałek, 27 października 2014

Coraz bliżej Święta, coraz bliżej poród... czyli jak to wszystko będzie?

Z wielkim impetem wkroczyliśmy na ostatnią prostą.
Skończyliśmy pierwsze trzydzieści tygodni ciąży, a zostało nam już tylko dziesięć. Jak mówi lekarz, to możliwe, że nawet mniej, ale ja się na nic nie nastawiam. Z Fifulem pani doktor przepowiadałam 17 kwietnia mimo terminu na 27, a w ostatecznym rozrachunku wyszedł 4 maja i to przy pomocy lekarzy. Jednym słowem, wyciągnęli go w końcu, bo wyjść nie chciał wcale;)
Jak będzie tym razem, nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, w którym szpitalu będę rodzić. Na ostatniej wizycie poruszałam z lekarzem ten temat, ale kazał się nie martwić i wrócić do tematu na początku grudnia. Łatwo mu mówić, on do wszystkiego podchodzi tak lekko.
 "Ale o co chodzi, pójdzie pani i urodzi".
"A jak trzeba będzie zrobić cesarkę?"
"No to jeszcze prościej, pójdzie pani, zrobią cesarkę i po bólu".
Jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć w taki przebieg wydarzeń, ale na razie się nie denerwuję. Pan doktor zapewnia mnie, że nie mam się czym przejmować, że nawet jakbym chciała, to może się w danym szpitalu pojawić, ale ja podchodzę do tego sceptycznie. Wiadomo, Święta, Sylwester, potem Trzech Króli, każdy ma prawo do swoich planów, nawet mój lekarz, a ja nie mam prawa wymagać od niego cudów na kiju. Co prawda już raz miał ze mną trudny okres, kiedy w weekend majowy pełnił przy mnie telefoniczny dyżur. Wtedy nic się nie stało, ale o ile byłam spokojniejsza wiedząc, że mogę zadzwonić, gdyby jednak. No ale teraz to już nie będzie "gdyby jednak", a realne prawdopodobieństwo porodu. Poza tym już widzę sama, że i on się zastanawia, jak to sobie wszystko zaplanować, bo przecież poród, to nie tylko sam poród, ale też wcześniejsze monitorowanie. A jak tu zaplanować wizyty w czasie, kiedy naokoło same dni świąteczne.
Tak właśnie sobie ostatnio siedzę i się zastanawiam, jak to będzie.
Staram się nie przejmować, bo przecież jakoś urodzić muszę, ale przetłumaczyć ciężarnej, żeby się nie przejmowała, to jak zawrócić bieg rzeki. W tym wszystkim najbardziej zastanawia mnie, jak sobie poradzimy z opieką nad Filipem, dlatego tak bardzo staram się sobie wszystko tak poukładać, żeby w spokoju skupić się na swoim zadaniu. Na razie jedyną pomoc na jaką możemy liczyć zadeklarowała nasza pomoc domowa, która obiecała być do dyspozycji i pod telefonem przez cały ten okres i cały okres po. 
Może jakoś damy radę.
Na pewno damy, bo innego wyjścia nie ma, ale niepokój ciągle jest.

piątek, 24 października 2014

Małe kopniaczki...

W tej ciąży mam bardzo mało czasu na delektowanie się swoim stanem. Jestem zalatana z Filipem, z pracą, z przygotowaniami. Czas przecieka przez palce, pędzi jak szalony i coraz mniej go zostaje. A ja mam wyrzuty sumienia, że nie korzystam z każdej chwilki. W ciąży z Fifim pracowałam prawie do samego końca, nie użalałam się nad sobą, wręcz przeciwnie, na siłę chciałam wszystkim udowodnić, że jestem herod babą. To był błąd, ogromny błąd. Obiecałam sobie, że tym razem będzie inaczej. No i niestety na obietnicach się skończyło. 
Już nie raz pisałam, że codzienność z Filipkiem jest dość intensywna, zwłaszcza, że teraz, gdy brzuszek jest już spory, jest mi zwyczajnie ciężko. Do tego jesteśmy tylko my we trójkę i musimy sobie jakoś radzić. W praktyce wygląda to tak, że jeśli ja czegoś nie zrobię, to nie będzie zrobione wcale. Staram się, dwoję i troję i w efekcie wieczorami jestem wykończona, bo popołudnia, gdy mąż wraca do domu też nie gwarantują mi chwilki odpoczynku. Fifi wtedy jakby bardziej uczepia się mnie i nie odpuszcza nawet na minutę. I tak, gdy w końcu nadejdzie ta chwila, gdy Fi śpi, a w mieszkaniu zapanuje względny ład, to padam, zwyczajnie padam na fotel i się nie ruszam.
Ale, ale. Ma to też swoje bardzo dobre strony. Wtedy właśnie mam czas na rozmowę z moim Brzuszkowym Maleństwem. Czasem czytam przy tym blogi, czasem oglądam telewizję, a czasem tylko leżę z gołym brzuszkiem i obserwuję. I wtedy zaczyna się małe bum, bum, bum. Mały akrobata zaczyna swoje tańce. A wraz z nim cały mój brzuszek. Popukam ja, popuka i Ono. Czasem rozciągnie się tak, że jedne łapki poczuję pod żebrami, a drugie w pachwinie. Ruchliwe Maleństwo jest strasznie. Do tego stopnia, że czasem jestem przerażona, bo Fifi aż tak nie dokazywał, a widzicie, co z niego wyszło. I już teraz się boję, czy nie będzie mi tych kopniaków brakowało, jak już się Kruszynka urodzi. Ale za chwilę przypominam sobie, jak to było z Filipem i się uspokajam.
Chyba żadnej mamusi nie muszę mówić, jakie cudne są takie małe kopniaczki. Nawet te troszkę mocniejsze mają swój niepowtarzalny urok. Parę razy próbowałam opisać to uczucie mężowi, ale tego się nie da zrobić. Jest to jedno ze zjawisk nieopisywalnych. Kto nie przeżył ten nie wie. I mimo, że momentami jest mi już ciężko, to dla tych chwil mogłabym być w ciąży jeszcze 5 lat. No i coraz częściej pojawia się myśl, że to chyba nie jest ostatni raz, kiedy dane mi czuć te małe stópki kopiące w mój brzuch od wewnątrz.

wtorek, 21 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 42/52

Ostatni tydzień upłynął nam na ciągłych pogoniach i wspinaczkach. Chwilami już nie nadążam za Filipem, on włazi dosłownie wszędzie, a jak gdzieś nie może wejść, to kombinuje do tej pory, aż mu się uda.


Szafka pod telewizorem to najmniejszy problem, bo przynajmniej wlezie i zlezie bez uszczerbku na zdrowiu, nawet się w nie patrzy co jest w tv tylko siedzi, ale szafki kuchenne czy zlew w łazience już mnie napawają przerażeniem. Tylko Tatuś nie może wyjść z zachwytu, bo już się nie może doczekać, jak zabierze synka na ściankę.

poniedziałek, 20 października 2014

Disney'owski przepiśnik - KONKURS!!!

Już niejednokrotnie wspominałam, że jakiś czas temu mieliśmy przyjemność uczestniczyć w spotkaniu Blogowe Piękno Mam. Oprócz wielu wspaniałych, nowych znajomości wynieśliśmy stamtąd mnóstwo ciekawych prezentów od sponsorów. Prezentów ogrom, różnorodność ich wielka, tak żeby w gust każdego trafić, ale nie oszukujmy się, nie wszystkie rzeczy znajdą u nas zastosowanie. Tak właśnie jest z podarunkiem od Disney Junior

Dużo o nim pisać nie będę, zdjęcia powiedzą swoje.

Mamy tutaj przeliczniki miar i wag oraz przeróżne praktyczne porady:


Sporo ciekawych przepisów pogrupowanych w czterech kategoriach:


Dużo miejsca na własne przepisy ze zdjęciami:


Mamy również kieszonkę na notatki i kolorowe naklejki:


Myślę, że każda młoda dama byłaby zachwycona mając coś takiego. Ba, podejrzewam, że niejedna mama z chęcią taki przepiśnik by sobie zachowała

Najchętniej sama bym go sobie zatrzymała, ale natłok zajęć nie pozwoliłby mi nim się wystarczająco nacieszyć. Na swoją małą właścicielkę też przyszłoby mu poczekać parę lat, a Fifi raczej też nie byłby nim zainteresowany. Szkoda, by stał nieużywany na półce i zbierał kurz. Nie raz już spotkałam się na FB i w innych miejscach z pytaniami mam, gdzie można taki Przepiśnik dostać. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia. A że ja mam, to się chętnie podzielę.

A co trzeba zrobić, żeby o niego powalczyć?
A no, nic trudnego.

1. Polubić na FB nasz profil Mamusiowo.
2. Udostępnić publicznie na FB post konkursowy.
3. Zaprosić do udziału w konkursie co najmniej jednego znajomego przez dodanie znacznika pod postem konkursowym na FB.
4. W komentarzu pod tym postem napisz, jako kto lubisz i udostępniasz na FB lub po prostu zgłoś chęć udziału pod postem konkursowym na FB.

Konkurs będzie trwał do poniedziałku 27. października do północy. Losowanie odbędzie się we wtorek i wtedy też postaram się ogłosić wyniki tutaj, jako aktualizacja posta i na FB. Osoba wylosowana ma czas do 2 listopada na podanie adresu do wysyłki na mail: filipiamama@op.pl lub w wiadomości na FB. W razie nie zgłoszenia się osoby wylosowanej, losowanie odbędzie się jeszcze raz.

Cóż, pozostaje mi zaprosić wszystkich do zabawy i życzyć powodzenia!!!

****************************************************

WYNIKI!!!!

Miło mi ogłosić, że zwycięzcą naszego konkursu zostaje:

Izabela Rx

Gratuluję i proszę o podanie adresu do wysyłki.  

piątek, 17 października 2014

Ostatnie podrygi czyli wypad do Sandomierza...

Niestety, chyba piękna złota jesień mówi nam już pa, pa. Na dworze szaro i ponuro, coraz chłodniej. Powoli spacery przestają być tak przyjemne, bardziej chce się siedzieć w domu niż wyłazić na dwór. Wszystkich ogarnia jakaś melancholia, trzeba będzie poszukać sobie jakiś rozrywek, coby nie zgnuśnieć na amen.

Rzutem na taśmę jednak udało się jeszcze skorzystać z ostatnich chwil pięknej pogody i po Kazimierzu i Zamościu przyszła kolej na Sandomierz. Znów troszkę mi się nie chciało, ociężałość dawała się we znaki od samego rana, ale prognozy mówiły jasno, to ostatni ładny weekend, potem to już tylko palto, parasol i kalosze. Przemogłam niechęci i koło godziny 10 byliśmy już w samochodzie i pędziliśmy w świat.
Plan był taki, że odwiedzamy przy okazji znajomych, CamelJankę i jej synka, małego Jasia, ale niestety choroby nie wybierają i tym razem padło na nich. Także na początek wybraliśmy się sami zobaczyć troszkę miejsc, po których ojciec Mateusz śmiga na swoim rowerku. Ostatni raz byłam tutaj na wiosnę, wtedy na brawurową wycieczkę z dziećmi ściągnęła nas wyżej wymieniona CamelJanka. Był to jakiś powszedni dzień i panował spokój. Nawet udało nam się wtedy zaparkować samochód przy samym rynku. Tym razem spotkało mnie zaskoczenie. Bo szczerze przyznam, że nie spodziewałam się takich tłumów tłumów. Ba, nie spodziewałam się wcale tłumów. Co reklama, to reklama jednak i troszkę się zawiodłam. Ludzisków dużo, jarmark jakiś, stragany zasłaniające cały rynek i jego atrakcje, chyba nie tego oczekiwałam. Liczyłam na piękne zdjęcia, a wyszło, jak wyszło. Nic szczególnego.


Jak zwykle mężulo z Filipiastym zdjęć mają najwięcej. 

W sumie to nasze zwiedzanie Sandomierza ograniczyliśmy do wędrówki naokoło rynku, troszkę w dół, troszkę w górę. Przeliczyłam się ze swoją kondycją i już po którymś podejściu pod górkę zakręciło mi się w głowie i marzyłam tylko o chwilce oddechu. Coś mi się wydaje, że powoli trzeba będzie przystopować. A pomyśleć, że w ciąży z Filipem jeszcze w szczęściu zdrowiu śmigałam do pracy. 

Koniec końców znaleźliśmy malutką knajpkę na uboczu i postanowiliśmy się uraczyć goframi. Coś nam te gofry ostatnio posmakowały. W międzyczasie dogadałam się jeszcze z koleżankę, że skoro oni siedzą chorzy w domu, to my ich na chwilkę odwiedzimy. Z chwilki zrobiła się godzina, ale tak to już jest, jak zna się z sieci i w końcu dorwie się na żywo. Mam nadzieję, że następnym razem to oni nawiedzą nas w Lublinie. Może, jak już urodzi się Maleństwo, to będzie okazja.

A oto co mieliśmy okazję podziwiać w Sandomierzu. Stragany, stragany i jeszcze raz stargany.



 i Kamień Pasiasty. Fifi nawet dotknął na szczęście. Nie wiem czy tak to działa, ale warto spróbować.


W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do filipiego dziadka na obiad. Skoro po drodze, to można. Posiedzieliśmy, zjedliśmy i pojechaliśmy dalej. W efekcie w domu byliśmy na wieczór i już tylko odpoczywaliśmy. 
Wycieczka była fajna, ale coś mi się wydaje, że już ostatnia w tym sezonie. Po głowie chodzi mi jeszcze ZOO w Wojciechowie czy inne pobliskie atrakcje, ale to już bardziej wyskoki niż wycieczki. I pogoda już nie pewna, i mi sił zaczyna brakować. Wkraczamy chyba w okres kocyka i herbatki.No i tej wspomnianej wyżej melancholii.

wtorek, 14 października 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 41/52.

Nadal korzystamy z pogody. Jak nam się chce, to wybieramy się na wycieczki, na spacery, place zabaw czy też inne atrakcje. A jak nam się mniej chce, to korzystamy z uroków balkonowej piaskownicy. Co prawda na balkonie już jesiennie i nijako, ale Filipowi to nie przeszkadza.


Odzież może nie zbyt wyjściowa, ale z racji zębowych ślinotoków wyciągamy z szafki wszystko, co jeszcze nadaje się do założenia. A poza tym, to przecież piaskownica, no nie??

poniedziałek, 13 października 2014

Chwila relaksu z Mama Coffee...

Kawoszem nigdy nie byłam, podejrzewam, że wypite kawy spokojnie mogłabym zliczyć na palcach. Nie mówię tu o kawkach mrożonych gdzieś w ciepłych krajach, bo takie się nie liczą. To raczej dziwne, biorąc pod uwagę, że moja mama wypijała ogromne ilości kaw dziennie, mój małżonek też nie stroni od tak zwanych "siekier z fusami". Ja jednak się uchowałam. Być może dlatego, że przez lata gdy normalni ludzie nabierają nawyku picia kawy, ja mieszkałam z babcią, która kawy zwyczajnie nie pijała. Nie przypominam jej sobie z filiżanką czy szklanką kawki w ręce. Chyba, że była to kawa Inka. Kawę Inkę babcia uwielbiała i poiła nią również mnie. Pamiętam poranki w czasach licealnych, kiedy babcia robiła mi śniadanko, siadałyśmy w kuchni przy zapalonych palnikach w kuchence i popijałyśmy kawę Inkę. Taka spokojna chwila przed biegiem do szkoły, na miasto czy do swoich super ważnych spraw. 
Ech, jak mi teraz takich poranków brakuje. Nie pamiętam kiedy ostatnio na spokojnie zjadłam śniadanie i popiłam czymś innym niż już mocno przestudzoną herbatą. Kawę Inkę owszem mam, ale jakoś zawsze czasu brakowało na spokojne delektowanie się jej smakiem. Zdarzyło się parę razy zalać na szybko zimnym mlekiem i wypić nad blatem w kuchni, ale co to za przyjemność.
Aż do czasu, kiedy w moje łapki wpadła Mama Coffee. 
Jak pewnie większość z Was wie, jest to kawa zbożowa dla kobiet w ciąży i w okresie laktacji czyli jak najbardziej dla mnie. Postanowiłam skorzystać z okazji i wygospodarować w ciągu dnia parę chwil na spokojne delektowanie się swoim stanem. Niestety z takim małym wiercipiętą, jakim jest Fifi, mam bardzo mało czasu na kontemplowanie ciąży i taka chwilka zwyczajnie mi się należy. A jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, to ja jestem jak najbardziej za.


Ja Mama Coffee pijam z dużą ilością mleka i cukrem. Zasiadam sobie wtedy w fotelu i chłonę ciszę jaka panuje w domu, gdy Borsuczek śpi, a mąż jeszcze nie dotarł po pracy. Odpoczywam i delektuję się smakiem, który kojarzy mi się z czasami, kiedy to o mnie dbała babcia. Taki czas tylko dla mnie i naszego brzuszkowego Maluszka.
Ale oprócz przyjemności Mama Caffee zapewnia też mamom potrzebne w czasie ciąży witaminy i kwas foliowy w ilości 1/4 zalecanego dziennego spożycia. Dostępna jest w trzech smakach: naturalnym, toffi i waniliowym więc każda z mamuś znajdzie coś dla siebie. A taka zdrowa chwila w ciągu dnia tylko dla nas należy się każdemu. Mnie bardzo uspokaja w ciągłej gonitwie za Filipem, w stresach dnia codziennego i przygotowaniach do przyjścia na świat nowego członka naszej rodziny.


A Wy jak relaksujecie się w ciągu dnia? Znajdujecie czas na chwilkę spokoju w codziennej plątaninie spraw?