Ostatnio określenie "pomoc przy dzieciach" czy "pomoc w domu" w odniesieniu do męża, partnera, ojca dzieciom, zaczyna mnie mierzić, wkurzać i drażnić. Bo określenie "pomoc" ja rozumiem tak, że coś jest moim obowiązkiem, a ktoś inny, z własnej, nie przymuszonej woli bądź odpłatnie mi w tym pomaga. Za taką pomoc powinnam być wdzięczna albo zwyczajnie zapłacić. A czy dom i dzieci, to tylko mój obowiązek? Czy to jest tylko moje mieszkanie, tylko ja tu mieszkam? Czy dzieci zrobiłam sobie sama i są tylko moje, a zarazem są tylko moim zmartwieniem? Czy mężuś i tatuś nie ma takiego samego obowiązku zadbać o nasze wspólne pociechy? Czy nie powinien czasem ogarnąć naszej wspólnej przestrzeni życiowej? Czy obiady zawsze muszą wychodzić spod mojej ręki, a jak już nie mam czasu bądź siły, to być zamawiane? Dlaczego jak przychodzi Męża kolej na zrobienie kolacji albo zwyczajnie dłużej mi się schodzi z usypianiem Filipa (to też zawsze robię ja), to wtedy zawsze jest pizza na dowóz.
Wiem, że marudzę i smęcę, ale zwyczajnie mam już dość tłumaczenia i tłumaczenia. Wielkimi kroczyskami wchodzę w dziewiąty miesiąc ciąży, brzuch mam duży, skurcze dokuczają, o kręgosłupie nawet nie wspomnę, bo chce mi się jęczeć. Czasem mam taki dzień jak wczoraj, bardzo pozytywny dzień. Budzę się rano, udaje się dospać, bo M. wcześnie wyjeżdża do pracy więc nie budzi mnie jego charczenie, doleguję spokojnie, bo Fifi tylko przez sen się wierci, potem wstaję, zbieram się, jest luz. Filip śpi prawie do 9 więc najpierw korzystam i ogarniam siebie. Potem wstaje Maluch i ogarniam jego. Lubię takie spokojne poranki, bo i mi lżej, i Fi uśmiechnięty i wesoły. Nastawiam zupkę, sprzątam łazienkę, sypialnię i parę innych zapomnianych miejsc, tak przy okazji, po drodze, żeby nie marnować czasu. Drugie danie ma przywieźć Małżonek, ale że wszystko idzie sprawnie, to zabieram się i za to, pierwszy raz robię coś z boczniaka. Po drodze jeszcze naklejanie i malowanie z Fifulem, zbieranie tego co powywalał, żeby za chwilę wywalił znowu. Aż się sama sobie dziwię, że brzuch nie dokucza . Dopiero jak ścielę Filipowi łóżeczko, to łapie mnie skurcz, taki porządny, ale lekarz kazał się zbytnio nie przejmować pojedynczymi , zaraz przechodzi, kolejnych brak.
Jak już dzieciątko zasypia, ogarniam mieszkanie. Nie wiem, o której wróci M., ale pewnie będzie pędził, żeby w drzemce skorzystać ze spokoju i napić się kawki, a dobrze usiąść sobie w porządku. Mam napisać post na bloga, ale odpuszczam, bo na biurku leży materiał do skrojenia, miał mi pomóc Małżonek, ale czekam już trzeci dzień więc biorę się za to sama. Niełatwe zadanie dla brzuchatego słonia, ale daję radę. Jutro pewnie szybko przyłapię, pojutrze dokupię tasiemkę i gotowe. Jak w końcu zasiadam poczytać coś na necie, to wchodzi M. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że on z pracy wraca, ale co ja niby robiłam cały dzień. No wiem, że akurat tego dnia nie miałam żadnej papierkowej roboty, ale gdybym miała, pewnie i ją bym gdzieś wepchnęła. Bo przecież ja też pracuję, też zarabiam na dom. Więc o co chodzi? Jakby zrobić listę naszych obowiązków, to chyba nie wyszło by za bardzo sprawiedliwie.
Ale ok.
Wraca Mąż i Ojciec do domu, Matka ma nadzieję na troszkę spokoju, na wykonywanie reszty obowiązków bez dziecka pod nogami, może na godzinkę na kanapie, bo już plecki zaczynają dokuczać. Przecież Małżonek może zająć się Filipem i przy okazji jakieś drobne robótki domowe wykonać, przecież można, jestem tego żywym przykładem. Nie, nie może, bo pilnuje dziecka, żeby po mnie nie skakało, a jak już skacze, to przecież dlatego, że sam chciał do mnie więc co on, biedny robaczek miał począć? Puścił dziecko i dalej ślęczy w laptopie. Mówię "pobaw się troszkę z małym, on się nudzi, dlatego marudzi", "no przecież się bawię" i dalej leży na podłodze, a dzieciak ciągnie go za spodnie i ryczy. Głowa zaczyna mnie pobolewać i energia na dalsze działania jakoś odpływa.
Przychodzi wieczór, trzeba zacząć szykować się do snu. M. ma zrobić młodemu kolację, je zazwyczaj koło 19.30 i o tej porze Tatuś zaczyna przygotowywać posiłek. Zanim się zrobi, ostygnie, trochę mija, histeria murowana. W ogóle w poczynaniach Tatusia króluje "zaraz". Nie idzie przetłumaczyć, że przy dziecku tak nie można, że chwilka może o czymś zaważyć. To, że pielucha dwie godziny nie zmieniona, bo przecież Filip sam nie przyszedł i nie powiedział, to pikuś.
I przychodzi czas kąpieli. Kąpiel to coś, czym Tatuś się chlubi. To on od samego początku kąpie Filipa. Na początku owszem, to był obowiązek, ale teraz? Teraz ja rozbieram dziecia, a Tatuś wrzuca do wanny, zasiada na zydelku obok i wczytuje się w internet w telefonie, który targa do łazienki pod pretekstem, że będzie puszczał Fifulowi muzykę. W tym czasie ja ścielę łóżka, sprzątam kuchnię i salon, robię kolację, a potem przejmuję synka i kładę go spać. Ostatnio zajmuje to troszkę czasu. Gdy już jestem wolna, to okazuje się, że nadal nie mam przyklejonej listwy przy podłodze w salonie, że nie poprawiona zerwana firanka, że w zasadzie to Małżonek całe popołudnie zajmował się synem i nie miał czasu na nic więcej. A teraz już tego nie zrobi, bo teraz to my mamy czas dla siebie. No i co mam mu powiedzieć, że ma zachrzaniać coś robić, jak on już odpala film na dvd, podaje herbatkę i obiera pomelo? Ręce mi opadają, sił już i tak brak na dyskusje, po co sobie psuć humor więc zasiadam przed tym telewizorem, jem pomelo, popijam herbatkę, a potem idę spać, żeby rano zacząć wszystko od nowa. No nie do końca rano, bo jeszcze czeka mnie pewnie parę pobudek. To do łazienki, to do Filipa, to do chrapiącego Męża. A niech się tylko pożalę na te nocne wstawania, to usłyszę, że to mi się przecież chce siku i to ja się budzę. Do mężowej łepetyny nie dociera, że sikam i budzę się z jednego powodu, ściśle z nim związanego. Że dolegliwości ciążowe, to nie moja fanaberia i przydałoby się mi jakoś w nich ulżyć. Przecież nie proszę o to pierwszego lepszego faceta, tylko tego, który tytułuje się ojcem tego dziecka.
Ja wiem, że on się stara i ja to doceniam. Mało tego, jak już w końcu poprawi tą firankę, to mu podziękuję ładnie. Nie czepiam się wiecznie, nie chodzę, nie marudzę, ale jak ja już muszę mu przypominać, że jestem w ciąży i niektórych rzeczy zwyczajnie nie powinnam robić, to mnie trafia szlag. No i raz na jakiś czas się wkurzę i mu wygarnę. Obrazi się, a ja będę miała wyrzuty sumienia. W sumie to nawet nie wiem dlaczego, przecież nie jestem cyborgiem i nie ze wszystkim muszę sobie radzić sama. A kto, jak kto, ale on chyba powinien to najlepiej rozumieć. A jak powiedziałam raz, że ciężko mi się schylać, żeby pozmiatać podłogę, to mi kupił szufelkę i zmiotkę na kiju, żebym mogła robić swoje nie nadwyrężając kręgosłupa. No, cholera jasna, że tak się wyrażę. Może ja też chciałabym czasem usłyszeć "dziękuję" czy "przepraszam".
Ja wiem, że to wszystko jest śmieszne, że nawet sama się z tego czasem śmieję, ale czasem mam ochotę siąść i płakać. Zwyczajnie ogarnia mnie przerażenie, co będzie za miesiąc. Czy wtedy wyrosną mi dodatkowe ręce? Bo w zmiany w małżonku jakoś nie wierzę. Pomarudziłam mu troszkę ostatnio, że może by z Mamusią porozmawiał, że może przydałaby nam się pomoc, taka pomoc, jak się należy, a nie wpadanie na kawkę. To usłyszałam, że on nikogo do niczego nie będzie zmuszał, a my sobie znakomicie radzimy. No cholera jasna po raz drugi.
Dobra, koniec narzekania. Właśnie zadzwonił M., że już podąża w stronę domu więc zaczynamy tą drugą część dnia. Tą pełną niespodzianek. Obiecał sprzątnąć szafkę z narzędziami. Co prawda dwa miesiące już to obiecuje, ale dziś już na pewno to zrobi. Zobaczymy....
Miłego popołudnia życzę!!!
I nie bierzcie tego postu zbyt poważnie. Ot takie marudzenie sfrustrowanej Mamuśki przestraszonej czekającymi ją zmianami w życiu.