poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Wakacje w czasach zarazy - czy warto...?

Wakacje powoli dobiegają końca. Choć nie ukrywam, że te wakacje były zdecydowanie innymi niż jakiekolwiek do tej pory. Nie było wiosennych wycieczek, takiego powolnego wstępu do lata. Wszystko, na co czekaliśmy całą zimę ograniczyło się na długi czas do naszego domu i podwórka. A gdy w końcu przyszło rozluźnienie, nic nie było takie samo. W zasadzie ja do tej pory czuję się, jakby nadal była wiosna, jakbyśmy na coś czekali.

Ale wakacje, to przecież wakacje i trzeba je jakoś uczcić, jakoś się nimi nacieszyć, jakoś z nich skorzystać zanim znów zostaniemy zamknięci w domach, tym razem przez zimno i deszcze (oraz zapewne katary, które uniemożliwią nam uczęszczanie do szkoły i przedszkola). Więc my wyjechaliśmy. Wyjechaliśmy dwukrotnie i dziś o tych wyjazdach, o niedogodnościach, o zmianach i oczywiście o korzyściach jakie z tego wypłynęły, chcę Wam opowiedzieć. Jak się okazuje, nawet o takich koronawakacjach jest wiele do pisania, bo post wyszedł słusznych rozmiarów. Mimo wszystko zapraszam ;)

Pierwszy nasz wyjazd wyszedł raczej tak niespodziewanie. To znaczy, planowaliśmy, jak w ostatnie lata, wyjazd nad jezioro do domku wynajętego od znajomego, ale miał to być wyjazd w drugiej połowie wakacji, jako taki odpoczynek po zagranicznych wojażach i po atrakcjach krajowych. Jak wszystko się zaczęło zwyczajnie o tym zapomnieliśmy, martwiliśmy się, co będzie z poczynionymi już rezerwacjami, jak z pracą, przedszkolem, jak z wszystkim, ale znajomy sam sobie o nas przypomniał i zadzwonił, bo okazało się, że domki pośrodku niczego zaczęły cieszyć się ogromnym powodzeniem i zwyczajnie kończyły mu się miejsca. Szybka decyzja i jedziemy.

Jako, że mieszkamy w domku w podmiejskiej miejscowości, a właściwie to na wsi więc wszelkie ograniczenia specjalnie nas nie dotykały. Maseczki tylko do sklepu, częste mycie rąk, jakiś płyn do dezynfekcji. I tutaj w zasadzie wiele się to nie różniło. Wiadomo, wszystkie lokale czy bary na pojezierzu stosowały się do wytycznych. Jedne lepiej inne gorzej, ale niemal zawsze były jakieś osłony, odkażane stoliki, rękawiczki. Wszelkie atrakcje działały bez zmian, na plażach bez tłoku, maseczki jedynie do sklepu, gdy wybieraliśmy się na zakupy. Nieco inaczej wyglądała sytuacja w weekend, ale my mieliśmy wynajęty cały dom z ogrodem kawałek od ośrodka więc spokojnie można było ten czas przesiedzieć i "przechować się" w odosobnieniu. W samym ośrodku tłumów jakoś nie było, jedna grupa kolonijna, kilka rodzin i w zasadzie tyle. Ceny? W tym konkretnym miejscu mocno wygórowane, ale tu była jedna restauracja i jeden bar. Na całym pojezierzu, gdzie jest jednak konkurencja, ja znacznych zmian w cenach nie zauważyłam. Także pogłoski o drożyźnie nad morzem może i są prawdziwe, ale na naszym lubelskim pojezierzu ceny są raczej standardowe, czyli, jak się chce jeziora, to trzeba się liczyć z wydatkami, ale nie są to wydatki przesadzone.

Szczerze, trochę narzekałam na niewygody, brakowało mi hotelowego serwisu, atrakcji podtykanych pod nos i wyżywienia (ach, jak to człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego) oraz udogodnień, które mam w domu, ale koniec końców wyjazd był fajny, pełen leniuchowania, ale też wycieczek na własną rękę, zwiedzania i zabaw. O epidemii można było spokojnie zapomnieć, brak tłumów umożliwiał komfort i bezpieczeństwo, a o całej sytuacji przypominały jedynie wszędzie porozstawiane płyny do dezynfekcji i żarty z panią barmanką w ośrodku. Przeczytałam zaległą książkę, skończyłam dwie chusty, wysłuchałam audiobooka, a wieczorami udało nam się obejrzeć serial. Wiadomości ograniczyliśmy do minimum więc nawet od covida można było odpocząć. Biorąc pod uwagę ślady po ugryzieniach komarów na moich nogach, które nie znikły do dziś, to wakacje nad jeziorem uważam za udane.

Nasz drugi wyjazd też wyszedł pod wpływem impulsu. Jeszcze wszystko było pozamykane, jeszcze nie wiadomo było, jak te wakacje będą wyglądały i ile to wszystko będzie trwało. Coś nas tknęło i zadzwoniliśmy do Zalesia. O dziwo odebrała pani i od słowa do słowa zarezerwowaliśmy wyjazd. Traf chciał, że tydzień później okazało się, że obostrzenia dotyczące hoteli i ośrodków wczasowych zostają zdjęte na tyle, że można w nich w miarę normalnie wypoczywać.

Nie powiem, baliśmy się, jak to będzie wyglądało, czy ograniczenia nie będą zbyt wielkie, że dzieci będą zawiedzione, że coś będzie nie tak. Wiadomo, starzy dostosują się do wszystkiego, ale dzieci szkoda. O dziwo, to dzieci łatwiej załapały zasady, to one nam przypominały o maseczkach, to one z uporem maniaka odkażały ręce przy każdym podajniku z płynem, a musicie wiedzieć, że tych w ośrodku było bardzo dużo. Jedyne narzekania, jakie od nich słyszałam, to te powtarzane po nas. To nasza irytacja i zniecierpliwienie się na nich odbijały. Gdyby nie nasze jęczenia, dzieci specjalnie by tych obostrzeń i ograniczeń nie zauważyły.

A co było inaczej. No wiadomo, osłony na recepcji, wszędzie płyny do odkażania, nakaz noszenia maseczki w pomieszczeniach zamkniętych i wspólnych. Na początku trafiały się osoby, które się "buntowały", z pobłażaniem podchodziły do zaleceń, ale z czasem wszyscy się przyzwyczaili i nikt na nikogo nie patrzył wilkiem. My chyba najgorzej odczuliśmy brak szwedzkiego stołu, codzienne kolejki do śniadania budziły do samego końca naszą irytację (na szczęście Szanowny dzielnie wystawał w kolejce po omleta dla mnie i tak się napatrzył, że w domu też postanowił mi robić takiego), a jedzenie ustawione dwa metry od wybierającego skutecznie utrudniały zamawianie zwłaszcza średnio zdecydowanym dzieciom. O dziwo inne posiłki przebiegały jakoś sprawniej, a to, że to był już nasz n-ty pobyt w Zalesiu pomagało w szybszej decyzji, co chcemy jeść. Ale na te nieszczęsne śniadania zawsze trzeba było zarezerwować około godziny. Niestety dało się też czasem odczuć niezadowolenie z całej sytuacji u obsługi, która wydawała jedzenie, choć znaczna większość starała się jak mogła, by wynagrodzić nam te niedogodności. 

No i sprzątanie pokoi. To niestety zamienione zostało na tak zwane odświeżanie, które odbywało się co drugi dzień i pozostawiało po sobie wiele do życzenia. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że część obsługi trzeba było przesunąć do innych zadań, a pracownicy pochodzący zza granicy zwyczajnie na czas kryzysu mogli wyjechać do domu, ale na miejscu obserwowałam płatki śniadaniowe pod szafką, które zastaliśmy, gdy przyjechaliśmy i, które zniknęły dopiero po ostatnim sprzątaniu. Niemniej jednak, to tylko szczegół. Według regulaminu, pani sprzątająca miała też nie dotykać rzeczy osobistych, w tym ubrań, ale w zależności chyba od tego, która pani sprzątała, raz dziecięce piżamki były ułożone w kostkę, kubki były umyte, a szklanki przyniesione z restauracji wyniesione, a raz wszystko zostawało nietknięte. Ogólnie, nie było źle, ale gdyby wyjazd był dłuższy niż tydzień mogłoby to być bardziej uciążliwe. Całościowo? No widać było mniej krzątającej się obsługi, ale tak jak pisałam, nie ma się co temu w obecnej sytuacji dziwić. 

Co nas zaskoczyło i, nie ukrywam, na początku mocno wkurzyło, to zapisy na basen i zapowiedziane ograniczenia w liczbie osób korzystających z atrakcji i strefy spa. W praktyce, gdy dobrze się pomyślało nad planem dnia, to dało się sensownie zaplanować pobyt na basenie, a ograniczenie w czasie do 50 minut było optymalnym czasem i motywacją dla dzieci, żeby je wyciągnąć z wody, co podczas naszych poprzednich pobytów było ciężkie i niejednokrotnie skutkowało spóźnieniem się na posiłek, animacje czy inne cuda wianki. Co do innych atrakcji, to ze względu na naprawdę mniejszą liczbę osób (choć obsługa i tak się wygadała, że to najliczniejszy turnus, jak do tej pory) nigdy nie było problemu z dostaniem się, z zapisami czy z zarezerwowaniem miejsca. Nawet na basen tylko raz nam się zdarzyło, że konkretnej godziny już nie było. W znacznej większości byliśmy niemal sami więc w sumie można to podpisać pod plus.

Dobra, opisałam się o ograniczeniach, obostrzeniach, o tym, co nas wkurzało i irytowało więc może powiecie, że nie warto. Ależ nie moi drodzy. Jeśli tylko nie boicie się panicznie koronawirusa i chcecie gdzieś wyjechać, to myślę, że po tym zamknięciu wszystkiego i mimo niedogodności, to warto się ruszyć i odpocząć. Przynajmniej psychicznie, bo fizycznie w Zalesiu raczej odpocząć się nie da.

Jak napisałam na Facebooku zaraz po przyjeździe do Zalesia, jezioro jest na swoim miejscu... Spokojne, piękne i nieprzejmujące się zarazą, która panuje naokoło. Na nieszczęście, nasz drugi wakacyjny wyjazd przypadł na czas kolejnych covidowych rekordów więc i nas dotknął lekki niepokój o to, co by było gdyby, ale ośrodek zadbał o wszelkie zabezpieczenia więc wystarczyło tylko chcieć, a można się było poczuć bezpiecznie. Bardziej bałam się, że nas tam zamkną na kwarantannie niż tego, że to my moglibyśmy się zarazić. Choć po zastanowieniu, taka kwarantanna mogłaby być całkiem przyjemna (żart!!!).

Wyjazd do Zalesia miał się w te wakacje nie odbyć. Dla nas wakacyjne obłożenie, tłumy na animacjach i brak miejsca na plaży były zbyt uciążliwe. Woleliśmy ferie czy weekendy listopadowe, gdzie niestraszna nam była pogoda, bo zawsze było co robić. Tym razem zaryzykowaliśmy i szczerze??? Było pod tym względem optymalnie. Mniejsza liczba ludzi, to mniejsze tłumy na kulkach, mniej kłótni między dziećmi, więcej uwagi animatorów, brak problemów z zapisami na atrakcje dodatkowe. Fakt, że większość czasu dzieci spędzały na dworze, czasem w deszczu, co nas zmuszało do suszenia butów suszarką do włosów i włączenia grzejnika w łazience, a potem poskutkowało katarem. Fakt, że zabawy plastyczne zostały okrojone do minimum i myślałam, że Zośka nie będzie miała co robić, bo ona jest strasznym wstydziuchem. Ale gdzie tam, dzięki temu, że było mniej dzieci, Zosia miała więcej uwagi i szybciej się przekonała do zabaw z dziećmi przestając mnie jednocześnie ciągnąć za nogę. Zofia odważyła się zjechać na dużej zjeżdżalni wodnej, oczywiście pierwszy raz z panią animatorką, ale potem już sama. A Filip wytarzał się w błocie ;) Pan Leszek animator opowiadał mi potem, że wymagało to wiele namawiania i zapewniania, że po to tam są, żeby się ubrudzić i my, czyli rodzice, się na to godzimy. Zośka po tych animacjach krzyczała, że chce jeszcze ;) Ba, paradoksalnie, tzw. stoły wydawkowe też zaowocowało wyrobieniem pewności siebie i samodzielności, bo bardzo chętnie zakładały maseczki i same podchodziły prosić o sok lub dokładkę. Nie zraziło ich nawet to, że kilka razy zostały zignorowane przez obsługę i musiałam sama się udać załatwiać sprawę.

Nie było żadnych utarczek, sprzeczek między dziećmi, miały wystarczająco dużo miejsca do zabawy, myślę, że były bezpieczne i zadowolone. Przecież to dla nich tam pojechaliśmy, bo my, dorośli lecieliśmy z zegarkiem w ręku od atrakcji do atrakcji, od zabaw do zabaw, od posiłku do posiłku. Ja wzięłam sobie książkę i całą masę motków do przerobienia, a nie skończyłam nawet tego zaczętego. Książkę z nadzieją nosiłam na basen, ale dzieci zachęcone brakiem tłumów (a niejednokrotnie brakiem kogokolwiek oprócz nas) postanowiły szaleć w dużym basenie i posiedzieć na leżance nie było szans. Cud, że w międzyczasie udało nam się przysiąść na kawkę, a wieczorem coś tam obejrzeć na raty, ale to by było na tyle. Śmieję się, że niepotrzebnie dopłacaliśmy do apartamentu, jak niemal wcale tam nie siedzieliśmy.

Ale żeby nie było, że tylko dzieci i dzieci, to ja, mimo zapewnień, że w takich warunkach to ja nie chcę, że pewnie przy ograniczeniach i tak się dla mnie nie znajdzie miejsce, skorzystałam sobie z uroków SPA. Terminów było do wyboru do koloru więc oprócz mojego standardowego zabiegu na twarz, mój prywatny, osobisty Szanowny Małżonek zapisał mnie również na masaż cobym się odprężyła bez dzieciaków na głowie. On też nie pozostał dłużny, bo wieczorkami śmigał na siłownię i nawet raz skusił się na wieczorne piwko ;) Owszem, nie wróciłam opalona, nie przeczytałam książek i nie odpoczęłam fizycznie, ale miałam kontakt z ludźmi, przekonałam się, że można (a musicie mi wierzyć, bardzo się bałam, jak ja się odnajdę w nowej rzeczywistości i jak odbiorę, znajome przecież miejsce, po takich zmianach). Przekonałam się, że nie jest tak strasznie i gdy przyjdzie nam jeszcze gdzieś wyjechać, to komplet maseczek do torby i można jechać.

I przechodzę do meritum czyli do pytania czy da się, czy można i czy warto w tych czasach wyjeżdżać na wakacje, urlopy, weekendy. Powiem od siebie, jak nie boicie się panicznie koronawirusa, jak stosujecie się do zaleceń, jak jesteście odrobinę elastyczni, to jak najbardziej. Można wybrać się na tzw. agrowczasy na własną rękę, jak my nad jezioro. W zasadzie wtedy nie odczuwa się, że na całym świecie panuje pandemia. Jak trafi się na fajne miejsce, to można sobie stworzyć swoisty azyl odcięty od tego problemu i bawić się przy tym znakomicie. Można pojechać na zorganizowany turnus lub samemu do hotelu. Naprawdę, ograniczenia jakie nas tam spotykają, przy odrobinie dobrego nastawienia i pozytywnego myślenia, nie są takie straszne, żeby z ich powodu rezygnować z wakacji. Wszystkim chyba potrzeba jakiejś odskoczni po tym co nas spotyka na co dzień i od niepewności tego, co będzie. My wyjechaliśmy i dobrze, bo nie wiadomo co będzie jutro, co będzie na jesieni... Trzeba korzystać póki jest czas.


PS. My mamy na listopad zarezerwowane wczasy zagraniczne, ale jak na razie, staramy się nie nastawiać zbyt entuzjastycznie, bo dopiero kilka dni latają samoloty w tamtym kierunku ;) A Szanowny się śmieje, że jednak ograniczenia w ojczystym języku są łatwiejsze do zniesienia niż w obcym ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz