poniedziałek, 20 listopada 2017

Weekendy kiedyś, weekendy dziś... czyli Druga Dycha do Maratonu.

Pamiętacie, jak spędzaliście weekendy czy czas wolny, gdy na świecie nie było jeszcze waszych dzieci? Pamiętacie ile czasu zajmowało wam wyjście w niedzielę z łóżka czy zebranie się, żeby gdzieś wyruszyć z domu? Zakładam, że wiele z nas (nie mówię, że wszyscy, ale większość) nieco mniej ambitnie podchodziła do czasu "pozapracowego". Tak naprawdę czas nam przepływał przez palce, bo wydawało nam się, że przecież mamy go tak wiele. Weekendy jawiły się niemal jak wakacje, raj, a teraz, z perspektywy czasu, jak się na nie przyjrzeć, to tak naprawdę nie robiliśmy wtedy nic ciekawego... Bo tu sobie człowiek zabalował, tu sobie pospał, tu połaził bez celu i bez sensu, zakupy zrobił, pooglądał telewizję i weekend zleciał. A popołudniami podobnie... Owszem, wśród naszych znajomych byli tacy, którzy popołudniami wypuszczali się na piłkę, bo sala wynajęta lub na basen, żeby się trochę poruszać i tacy, co w sobotę nie wypili nawet grama alkoholu na imprezie, bo w niedzielę startowali na zawodach... Zawsze patrzyliśmy na nich trochę jak na dziwaków... A do tego zazwyczaj byli to już ludzie z rodzinami, dziećmi więc dopisywaliśmy sobie do tego historyjki o frustracji, uciekaniu z domu czy o innych takich  dyrdymałach... Wydawało nam się wtedy, że gdy urodzą się dzieci, to pewien etap się skończy i przed nami już wtedy na pewno tylko kanapa, pieluchy i koc więc staraliśmy się ten pozostały nam czas jak najlepiej wykorzystać. A tak naprawdę, z tej naszej obecnej, rodzicowej perspektywy, to ten czas zwyczajnie "przebimbaliśmy"...

Jest tyle miejsc, których nie odwiedziłam, a przecież mogłam, bo miałam na to czas. Tyle sportów, które mogłam uprawiać, bo miałam na to czas i siłę. Tyle książek, filmów, teatrów i oper, których nie zobaczyłam, a przecież mogłam... Miałam czas i go marnowałam, na siedzenie na kanapie, na głupie telenowele, na leczenie kaca lub nic nie robienie... W sumie niczego nie żałuję, bo żałowanie czegokolwiek w życiu dobrym nie jest, ale zauważam, że tyle mogłam a mimo to tego nie robiłam, a teraz, gdy dzieci (nie oszukujmy się, ale tak jest) ograniczają nasz czas i nasze możliwości, to my na przekór wszystkiemu i wszystkim takim sceptykom jakimi kiedyś my byliśmy, właśnie staramy się te zaległości nadrabiać. 

Po moim ostatnim poście o wypoczynku z dziećmi wywiązała się między mną a moimi znajomymi dyskusja o tym, jak zmieniło się nasze spędzanie czasu wolnego odkąd jesteśmy rodzicami... Ile rzeczy robimy teraz, których wcześniej za nic w świecie byśmy nie zrobili. Oczywiście, chodzimy do kina na filmy dla dzieci (w naszym przypadku, w ogóle chodzimy do kina, bo wcześniej nam się nie chciało), odwiedzamy parki rozrywki, zwiedzamy muzea, fajne miejsca, poznajemy Polskę, bo wcześniej tylko wczasy w ciepłych krajach były nam w głowie, odkryliśmy, że samochodem z dziećmi naprawdę można wszędzie dojechać, a Polska jest pełna super miejsc przystosowanych do dzieci. Popołudnia spędzamy na zabawach, grach, książkach, wylepiamy, malujemy, konstruujemy rzeczy, które nigdy nie przyszły nam do głowy. Zwyczajnie i po ludzku, oddziadzieliśmy i pokazujemy dzieciom, że nam się chce...


I tutaj dochodzę do sedna.
Ruch, sport, zdrowie, aktywność, nie tylko ta sportowa...
Jak zaszczepić w dzieciach chęć do tego typu aktywności, do ruchu, do gimnastyki, do biegania, do robienia czegoś dla samego robienia, dla przyjemności, jak nie mają przykładu w domu. Jak wytłumaczyć dziecku, że papierosy szkodzą, gdy samemu się pali? Jak przekonać dziecko do picia wody, gdy w domu non stop stoi butelka z ulepkiem koloru brązowego (którego ja osobiście lubię i jeszcze dwa lata temu nie wyobrażałam sobie dnia bez wytrąbolenia 2 litrów).
W tamtych, dawnych czasach do głowy by mi się przyszło, że w mroźną, jesienną niedzielę, przed południem będę pomykała po stadionie zamiast siedzieć w ciepłym mieszkaniu i oglądać Kevina w Nowym Jorku czy innego Beethovena. Ba, w najśmielszych snach bym nie wyśniła mojego Szanownego w sportowych łachach właśnie startującego w biegu na 10 km. A moje dziecko z medalem? W sporcie? O ile, to chyba wirtualnym... A tu proszę, taka niespodzianka... (Pamiętacie Pierwszą Dychę do Maratonu?).


Ja wiem, że w naszym wieku mistrzami już nie zostaniemy, że medali zdobywać nie będziemy, że tenis czy narty przeszły nam koło nosa, bo nikt w odpowiednim czasie ich w nas nie zaszczepił, a potem sami mieliśmy zawsze coś innego do roboty. Ale jakakolwiek gimnastyka, krótka przebieżka wieczorem, to zawsze coś, co daje pozytywny przykład. Biegacze z nas nigdy nie będą bo i czasu i kondycji brak, ale sam fakt przebiegnięcia 10 km (Szanowny Małżonek), 5 km (to Ja) czy nawet 50 m (Fifi) to wyczyn i satysfakcja. A wtedy łatwiej oswoić inne sporty, jak się ma taką zachętę i wsparcie w domu. A jak ktoś pyta po co, bo i tacy się zdarzają, to odpowiadamy - zwyczajnie, dla frajdy...

Niedzielny festyn dla rodziny zawsze kojarzył mi się bardziej z koncertem Ich Troje, watą cukrową, kiełbasą z grilla i piwem z kija w ciepły, letni dzień (choć niektórym to i na takie imprezy czasu szkoda) niż z listopadowym bieganiem po stadionie przy temperaturze bliskiej zeru, z pikantną zupą dyniową na rozgrzewkę i oddawaniem krwi w namiocie, ale to wciąga i uzależnia. No i daje porządnego kopa, jak się patrzy na tą grupę 1500 biegaczy, w różnym wieku, z różnym tempem, różną wagą, różnymi czasami i wynikami, którzy mniej lub bardziej zmęczeni dobiegają do mety. A emocje, gdy biegają dzieciaki... Nawet nie miałam pojęcia, że tyle małych i trochę większych skrzatów dotrze w taki dzień, żeby przebiec te swoje pierwsze metry... Mi oczy się szkliły, gdy patrzyłam nie tylko na swoje, ale i całkiem obce krasnale, które człapią nawet na szarym końcu, ale wytrwale i z zapałem... 


No i znów, żeby było jasne. Ja na wymienionej wyżej imprezie występuję sobie jako Matka Polka i Żona Poganiaczka. Dumna z Syna i Męża nosicielka tobołków, podawaczka wody, dokarmiatorka, organizatorka i motywatorka pilnująca czy morale w drużynie nie spada. Mój czas nadchodzi, gdy wszyscy już grzecznie zasiądą w domku, a ja mam swoje kilkadziesiąt minut dla siebie. Raz starcza sił na 3 km, raz na 5, a czasem nic, raz włączam aplikację, raz wcale się tym nie przejmuję. I kiedyś jeszcze im wszystkim pokażę. Ważne, że już nie marnuję weekendów na leżenie na kanapie choć nie przeczę, czasem miałabym na to wielką ochotę. 

PS.
Druga Dycha do Maratonu, to impreza organizowana w cyklu Grand Prix Lublina. Przy okazji biegów dla dorosłych organizowane są też biegi dla najmłodszych od 1000 m. dla najstarszych po 50 m dla najmłodszych skrzatów w tym naszego Filipa. W zasadzie mogłaby też biegać Zosia, bo 50 m. jest dla dzieci od rocznika 2013 i młodszych, ale choć biegają i takie mini mini krasnalki, to Zofia wydaje się jeszcze troszkę za nieśmiała na takie imprezy, ona biega ze mną za rączkę i też się przy tym super bawi ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz