wtorek, 29 lipca 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 30/52.

Ponieważ Matka w weekend zaniemogła, upał dokuczał okropny, Tatuś też marudny więc wszelkie wyjazdy wycieczkowe nie wchodziły w grę. Coś jednak z przyjemności Filipowi się należy;)


No i pozostał basenik u dziadków;)
I też było fajnie;)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Chyba czas na zmiany... o tym, jak Matka źle się poczuła i poszła po rozum do głowy...

Wszystko wskazuje na to, że ktoś tam na górze chciał dać mi porządną nauczkę, przestraszyć i wymusić na mnie zmiany w sposobie postępowania.
Weekend minął, coś się tam działo, były imieniny teściowej, było basenowanie Filipa, a ja tak naprawdę byłam gdzieś zboku. Praktycznie cały weekend przeleżałam na kanapie albo w domu, albo właśnie u teściów. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. 
Patrząc z perspektywy czasu, to już od tygodnia czułam się troszkę gorzej niż zazwyczaj. W sumie nic wielkiego mi nie dolegało oprócz strasznego zmęczenia i braku apetytu. I tak z dnia na dzień tłumaczyłam to sobie ciążą i pogodą aż w końcu w sobotę obudziłam się z bólem brzucha. Niby nic wielkiego, zwykła kolka, jak przy niestrawności, ale do tego doszły zawroty głowy i nogi jak z waty. No ale przecież była sobota rano, początek weekendu, do tego imieniny teściowej i mojej mamy, impreza niespodziankowa z okazji urodzin ciotki męża, wszystko na raz więc odpuścić nie można. Zebrałam się i wyruszyliśmy na zakupy i na cmentarz. Resztki rozsądku podpowiedziały mi, że w taki upał wycieczka na piechotę może być męcząca i wymogłam na mężu podwiezienie pod galerię. Udało nam się tylko odwiedzić perfumerię, zakupiliśmy teściowej prezent i nie zdążyłam już dojść do wyjście. W windzie dopadły mnie zawroty głowy, duszności i najzwyczajniej w świecie osunęłam się na ziemię. Troszeczkę mi zajęło dojście do siebie, ale do samochodu się dowlokłam. Auto stało prawie przy samej bramie cmentarza, ale do mamy na grób już nie dałam rady poczłapać. Dotarłam do domu i dopiero zaczęła się męka. Bóle brzucha, wymioty, zawroty głowy i tak w kółko. Do tego Filip wiecznie chcący do mamy. Nikomu nie życzę takich przeżyć.
Po prawie trzech godzinach leżenia doszliśmy do wniosku, że jednak wybierzemy się do teściów. Tam impreza miała być troszkę później, to ja sobie jeszcze w spokoju poleżę, a Filip pobiega po ogrodzie. No i tak zrobiliśmy, resztę dnia spędziłam leżąc dalej, ale na kanapie u rodziców męża. Szczerze powiedziawszy, nie przypuszczałam, że aż tak się tym przejmą, dawno nikt się tak mną nie zajął. Mimo, że nie wypoczęłam i lepiej wcale nie było, to nie musiałam nic robić i wszystko miałam podane pod nos. Obyło się nawet bez zwyczajowych złośliwości. 
W niedzielę było już troszkę lepiej. Przynajmniej nie męczyły mnie skurcze brzucha. Pozostały mdłości, osłabienie i zawroty głowy. Nie mogłam sobie jednak odpuścić cmentarza. Ostatnio coraz bardziej brakuje mi mamy więc czułabym się bardzo źle, gdybym nie zaniosła jej kwiatów z okazji imienin. A potem już uśmiechnięta choć strasznie zmęczona kazałam się zawieźć na wypoczynek do teściów. Fifiś się wyszalał, wyhasał i wytaplał w basenie, a ja się najadłam za wszystkie czasy.
A dziś?
Dziś energii nadal jeszcze troszkę brak, pogoda nie pomaga, Fifi też troszkę marudzi, ale jest super w porównaniu z tym co przeszłam przez weekend. 
I tak leżąc i dochodząc do siebie, zdałam sobie sprawę z tego, że tak dalej być nie może. Co mną kierowało, że kosztem swojego zdrowia i samopoczucia chciałam wszystkim udowodnić, że jestem we wszystkim najlepsza, że ze wszystkim znakomicie sobie daję radę? Dlaczego nie dojadałam i nie dosypiałam, żeby wszystko było na czas, żeby było idealnie, żeby męża nie obarczać domowymi obowiązkami? Dom, Filip, praca, zakupy, przyjemności, wszystko z uśmiechem na ustach, bez cienia zmęczenia, bez narzekania. Do tego teraz ciąża, która nie przechodzi tak leciutko jak z Filipem. Wszystko sama, bez niczyjej pomocy. To się musi skończyć.
Jak decydowaliśmy się na drugie dziecko, zdawaliśmy sobie sprawę, że na pomoc z zewnątrz nie możemy liczyć, ale przecież nas jest dwoje więc chyba można troszkę lepiej podzielić obowiązki. Dlaczego zawsze to ja mam stawać na głowie, żeby wszystko grało jak w zegarku. A tutaj zaniemogłam na jeden dzień i jak w końcu wstałam i zobaczyłam swoje mieszkanie, to osłabłam na nowo. No bo przecież oczywistym jest, że jak ja leżę, to wszystkie prace domowe są odwołane. Przecież jak nie pokażę palcem, to małżonek się nie domyśli. Tyle czasu miałam nadzieję na jakąś zmianę w tej kwestii, ale teraz widzę, że jak nie będę wymagała, to sama wszystko będę musiała robić. Ale jak wymagam, to jestem brana za zołzę i mamy ślepy zaułek. Ale co zrobić, jak mój organizm domaga się odrobiny szacunku? Chyba jednak mąż będzie musiał się nauczyć, że żona też jest zwykłym człowiekiem, a i matka polka potrzebuje odpoczynku.
Jeszcze nie wiem jak, ale najwyższy czas na zmiany. Już nie raz zapowiadałam, że tak dalej być nie może, że potrzebuję odciążenia, ale działało przez chwilkę, a potem przestawałam zwracać na niektóre rzeczy uwagi i wszystko wracało do normy. Teraz jednak dostałam porządną nauczkę. Zaczęłam sobie wyobrażać, co by było, gdybym tak osłabła sama na spacerze z Filipem, albo w domu i uderzyła w coś głową.
Życzcie mi powodzenia w wytrwaniu w postanowieniach, bo przecież, jak raz nie będzie deseru, a pranie powiesi za mnie małżonek, to świat się chyba nie zawali.

piątek, 25 lipca 2014

Nasze wycieczki: jezioro Zagłębocze....

Ostatnio dopada mnie straszne zmęczenie. Są dni, kiedy ciągnę za sobą nogi, jakby ważyły 200 kilogramów każda. Łatwo nie jest, ale poddawać się nie mam zamiaru. Przecież jeszcze przed zajściem w ciążę obiecywałam sobie, że skorzystam z ostatnich miesięcy wolności na maksa. No może na maksa się za bardzo nie da, ale na tyle, na ile pozwalają mi siły, staramy się ruszać.
I tak w niedzielę przed południem i w poniedziałek po południu wylądowaliśmy nad naszym ulubionym jeziorem Zagłębocze.
Miejsce to znam od bardzo dawna. Pierwszy raz trfilam tam, jak miałam 6 lat. Byliśmy na wczasach nad pobliskim Piasecznem, a wujek z ciocią właśnie nad Zagłęboczem kupili działkę i rodzice postanowili ich odwiedzić. Potem właśnie tam spędzaliśmy wakacje z mamą. Najpierw na działce u wujostwa, a potem w ośrodku. Ostatni raz byłyśmy tam, jak już byłam na studiach. Tam też spędzałam wakacje z moją pierwszą miłością, tam poznałam męża, tam  spędzaliśmy wspólne weekendy.
Przez kilkanaście lat obserwowaliśmy jak to miejsce ewoluuje.
Najpierw działeczka wujka i cioci z toaletą na dworze i bez prądu. Obecnie to jest prawie willa, gdzie można mieszkać cały rok. Kiedyś na odludziu, teraz wśród innych super wypasionych domków letniskowych.
Potem ośrodek i pierwsze domek jaki odwiedziliśmy, bez łazienki, bez toalety i przy przejściu, gdzie nie było nawet jak rozłożyć kocyka po domki full wypas. Teraz to nawet wygląd im się zmienia. Doszły mnie słuchy, że zmienił się właściciel ośrodka i wprowadza zmiany. Na razie odgrodził ośrodek od plaży, a co za tym idzie od natłoku plażowiczów okazjonalnych i wyremontował pierwszy rząd domków. zapowiada się dobrze.
No i całe zaplecza barowo rozrywkowe. Jak zaczęliśmy tam przyjeżdżać, to praktycznie nic nie było. Teraz nawet sławetne klepisko, które robiło za deptaczek jest normalną, wyłożoną kostką drogą. 
Zmiany zaszły niesamowite. Czy na lepsze, to ciężko powiedzieć. Ja chyba wolałam to kameralne miejsce, które pamiętam sprzed lat

Tak więc w niedzielę dotarliśmy tam rano i zbyt długo nie zabawiliśmy, ale już w poniedziałek było mniej osób i troszkę skorzystaliśmy z uroków miejsca.
Zjedliśmy skromny posiłeczek:



Potem przyszedł czas już na same przyjemności:




Filipiasty wodę uwielbia, a taka czysta i pełna rybek, to dla niego wielka radocha. 
Aż dziw bierze, że przy takim nawale odwiedzających i taplających się, jezioro nadal na tak przejrzystą wodę, a ryb nawet tak jakby więcej niż za czasów, kiedy ja tutaj przyjeżdżałam.

A o zadowoleniu Fifula niech świadczy jego minka:

Na pewno jeszcze tutaj wrócimy, bo mimo zmian miejsce nadal budzi we mnie wiele pozytywnych emocji i chciałabym, żeby Filip też je znał. Może nawet pokusimy się na wynajęcie domku, żeby sprawdzić, jak to wszystko wygląda od tej strony. Oczywiście nie w weekend;)

wtorek, 22 lipca 2014

Cotygodniowy Portret dziecka: 29/52.

Ostatnie dni upływały nam pod znakiem różnorakich atrakcji. Nie mogliśmy usiedzieć w miejscu. W samą niedzielę przejechaliśmy blisko 300 kilometrów w różnych kierunkach.
Zwiedzamy parki, lokalne atrakcje, place zabaw, baseny i jeziora.
Fifi najbardziej lubi te ostatnie.


Tutaj taplamy się w jeziorze Zagłębocze, zdecydowanie naszym ulubionym. Byliśmy tam dwa dni pod rząd i jak dopisze pogoda pewnie wybierzemy się znowu.

poniedziałek, 21 lipca 2014

To już jest koniec...

Długo zbierałam się do napisania tego postu.
Cały czas zastanawiałam się czy to już, czy może jeszcze wróci, nie chciałam za wcześnie się chwalić bądź żalić. A może jeszcze miałam nadzieję, że to nie koniec?
Ale minęły trzy tygodnie.
Trzeba się pogodzić z faktami.
Dokładnie 27 czerwca, niecały tydzień po naszym powrocie z wczasów, Filip zamiast piersi wieczorem zażądał smoczka i spokojnie sobie zasnął. 
Nie bez przyczyny piszę tutaj o wczasach, bo to już na wyjeździe zauważyłam, że coś się dzieje. Ale wszystko po kolei.

Filip przez długi czas był uciążliwym cycownikiem. Ciumkał co pół godziny, wiercił się, nie wchodziło w grę żadne karmienie w miejscu publicznym, bo zawsze puszczał pierś, obracał się w inną stronę, wiercił, a ja zostawałam z cyckiem na wierzchu. Do tego doszły problemy i zostałam z jedną zdrową piersią, która bardzo szybko urosła do ogromnych rozmiarów. Całe to karmienie było męczące, ale ja się zaparłam.
Próbowałam sztuczek z odciąganiem i karmieniem swoim mlekiem, ale butelką. Niestety, albo ja coś źle robiłam, albo moje mleko było niezdatne do przechowywania, bo zwyczajnie się psuło. 
O mleku modyfikowanym nawet wtedy nie myślałam. Zostało mi karmienie jedną piersią i tak zgrywanie wyjść, żeby mieścić się w przerwach między głodem dziecka.
Nie było jednak tak źle, bo Fi bardzo szybko pojął, że najeść można się nie tylko mlekiem od mamy i zaczął zastępować sobie jedzonko mamine stałymi posiłkami. Bardzo wcześnie zrezygnował z jedzenia w dzień i zostały nam tylko karmienia wieczorne i nocne. Stopniowo tych nocnych było coraz mniej aż zostało tylko jedno.
Aż do momentu kiedy zaszłam w ciążę. 
Wtedy dostałam lekkiej paranoi. Tak to już jest, jak się zbyt dużo czyta porad w internecie. Dowiedziałam się, że karmienie powoduje skurcze macicy, co na pewno doprowadzi mnie do poronienia. A jeśli jakimś cudem mi się uda, to Fi wyssie ze mnie wszystkie witaminy i dla Maleństwa nic nie zostanie. Tragedia po prostu. Od razu trzeba odstawić i już.
Ale jak to zrobić?
Do tego Filipina postanowił dodać sobie jeszcze jeden posiłek nocny. 
Wmawiałam sobie, że spróbuję odstawić, ale jeszcze nie dziś, może jutro, a może potem. Aż w końcu odpuściłam i powiedziałam sobie, że będzie co będzie.
I wtedy na wizycie kontrolnej u lekarza, spotkałam położną, która zajmowała się mną, jak miałam ropnia. To ona uspokoiła mnie, że nie ma żadnych przeciwwskazań żebym dalej spokojnie sobie podkarmiała Filipa. Oczywiście jeśli wyniki mam dobre i ciąża rozwija się prawidłowo. 
Poradziła, żebym się nie spinała, bo większość dzieci samo się odstawia w trakcie ciąży albo zaraz po porodzie, kiedy mleko zamienia się w siarę. A nawet jeśli by tak nie było, to on przecież i tak bierze tylko dwa łyczki, to starczy dla dwójki.
I właśnie tak uspokojona i wyluzowana wróciłam do domu i dalej sobie nocnie cycowaliśmy. Raz jeden raz, raz dwa, a czasem zdarzało się i wcale. Ale wieczorem cycuś musiał być.
Było fajnie.

I tutaj znowu pojawiają się nasze wczasy. To właśnie na wyjeździe do Grecji zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Filip zwyczajnie odmawiał picia mleka w nocy, wolał herbatkę z niekapka. Domyślam się, że zwyczajnie swoje zrobił upał, bo taką herbatką lepiej się napić. Wieczorkiem też raczej przytulał się do piersi niż ssał mleczko. Nie zmuszałam go, bo w głębi duszy i miałam nadzieję, że właśnie w taki sposób się nasza przygoda skończy. 
Po powrocie do domu nie miałam sumienia odmawiać mu wieczornego przytulania, ale w nocy już miałam przygotowane picie w niekapku i wstawałam mu go tylko podać.
Aż do tego piątku.
Wzięłam go od męża po kąpieli, ułożyliśmy się na łóżku i chciałam mu dać pierś. A on zwyczajnie sięgnął rączką i zatkał mordkę smoczkiem, przytulił się do mnie i zasnął.
I to by było na tyle.
Koniec.
Tak nagle.
Na drugi dzień jeszcze wzięłam na ręce, wyjęłam pierś, ale sytuacja się powtórzyła.
Trzeciego dnia patrzył troszkę zawiedziony, ale przytulił się chwilkę i zażądał odłożenia do łóżka. Też spokojnie zasnął.
Od tej pory nie zasypia u mnie na kolanach. Po kąpieli przejmuję go od męża, daję buzi i odkładam, a on powierci się troszkę i zasypia.
W nocy też budzi mnie tylko wtedy, gdy nie może namierzyć niekapka. Zostawiam mu go w łóżeczku albo na półce obok tak, żeby mógł sobie sam sięgnąć.
Zmiany zaszły niesamowite.

A ja?
Ja troszkę popłakałam, troszkę się pogryzłam, wyżaliłam i w końcu dałam się przekonać, że dobrze się stało.
14 miesięcy i to jedną piersią, to i tak nie lada wyczyn więc nie mam się czym smucić, a przecież bliskość można pielęgnować na różne sposoby. My na przykład lubimy się przytulać.
Jest dobrze.
Jedna przygoda się skończyła, a za parę miesięcy rozpocznie się nowa.
Taka kolej rzeczy.
I mimo, że przed porodem miałam troszkę inne zdanie na temat karmienia piersią, teraz wiem, że to był cudowny czas i nie żałuję niczego. Nie pamiętam już tych gorszych dni, bo najważniejsze są te nasze wspólne chwile. One już nie wrócą, ale przecież będą inne.

piątek, 18 lipca 2014

Nasze wakacje vol. 3... Kos.

Na temat samego Kos nie będę się zbytnio rozpisywać, bo każdy może zajrzeć do przewodnika i co nieco sobie poczytać. Mała wysepka nieopodal Rodos i tak lubionego przez wspinaczy Kalymnos, na morzu Egejskim, zaledwie 4 kilometry od tureckiego Bodrum. To tak w skrócie.
Kos wybraliśmy właśnie ze względu na wielkość. Z małym dzieckiem nastawialiśmy się raczej na pobyt stacjonarny, a na większej wyspie jest proporcjonalnie więcej do zobaczenia więc, żeby nie było nam żal, zdecydowaliśmy się na miejsce, gdzie do zwiedzania jest niewiele. Tak naprawdę do pozwiedzania jest tylko miasto Kos, a resztę wystarczy objechać. My zaliczyliśmy wszystko w jeden dzień, nie tracąc przy tym posiłków w hotelu. Ponieważ Kardamena, gdzie byliśmy, jest idealnie po środku, to rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy w stronę gór i Kos, wróciliśmy na obiad i filipią drzemkę, a potem wybraliśmy się na objazd wyspy i w drugą stronę do Kefalos. Teraz wiem, że Kos powinniśmy zostawić sobie na wieczór, bo jednak zwiedzanie miasta w samo południe z ciężarną i małym dzieckiem jest utrudnione, ale też wiele udało nam się zobaczyć.
Resztę wyjazdu spędziliśmy w okolicach hotelu, który był 2 km od centrum Kardameny i tam też wybieraliśmy się wieczorami.
A teraz zostawiam was z naszymi wspomnieniami na zdjęciach.

 Taki piękny widok mieliśmy z balkonu. Jakby spojrzeć w drugą stronę, to mieliśmy widok na morze. Niestety tylko jeden dzień, bo piękne widoki nie były w stanie wynagrodzić nam tego, że klimatyzacja była uszkodzona i musieliśmy się przenieść troszkę niżej, ale za to do pokoju dwa razy większego i do tego z dużym tarasem.

 A tak wyglądał ogród wokół hotelu. W poprzednim wpisie na temat naszych wakacji, można jeszcze pooglądać plac zabaw, basen i plac od frontu.

Cytrynki;)

 A oto droga wzdłuż plaży, którą codziennie chodziliśmy do miasteczka.

 Z każdej strony Kos otaczają inne wyspy. Na tym zdjęciu, o ile się nie mylę, Nissiros.

 Droga z hotelu do plaży.

 Plaża rzeczywiście boska, wąska ale piaszczysta. Niestety wejście do wody kamyczkowe, ale już po dwóch metrach znów jest piasek.
I mój ukochany "grecki" kolor morza;)

 Gdzieniegdzie można znaleźć też takie widoki.

 I spotkać takich kolegów. A raczej koleżanki;)

 Kardamena. Miasto skrajności. Od upadłych hoteli po "wypasione" pensjonaty i molochy przystosowane pod zachodnich turystów. Mnóstwo knajpek, straganików, coś co lubię;)

No i urokliwy port, gdzie wieczorkiem można pospacerować.

 A to już ruiny starożytnego miasta Kos.


 I współczesne miasto Kos.

 I typowo greckie serpentynki;) Choć na Kos i tak jest płasko w porównaniu z innymi wyspami, które miałam okazję zobaczyć;)

A na koniec, dla wspinaczy, widok na Kalymnos. Kiepski, bo robiony komórką, ale mąż musiał mieć. Już mi zapowiedział, że koniecznie musi się tam wybrać;)

Oczywiście w samym Kos jest jeszcze wiele miejsc do zwiedzania, ale my postawiliśmy na szybkie obejrzenie. Upał, marudzący Filip i ja szybko się męcząca, to i tak zbyt dużo dla mojego małżonka;)

PS. Jeśli wybieralibyście się na Kos, to pamiętajcie o czymś na komary. I nie czymś ziołowym dla dzieci, tylko super mocnym. Dziady tam są strasznie zjadliwe i gdy tylko zachodzi słońce obłażą człowieka od stóp do głów. To jedyny minus tego wyjazdu.



wtorek, 15 lipca 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 28/52.

Filip ostatnio się rozbrykał strasznie, siedzenie z nim w domu jest troszkę męczące, dlatego każdą wolną chwilkę staramy się mu uatrakcyjnić.


Tutaj u dziadka w tunelu między pomidorami.
Strasznie mu się podobało.
Może w przyszłym roku będzie tak buszował wśród swoich roślinek, bo rodzice coraz poważniej rozważają zakup swojego własnego poletka na tak zwanym RODOS'ie.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Weekend pełen atrakcji...

Miałam pisać o czymś innym, bo myślałam, że będziemy mieli kolejny nudny weekend. Będzie padał deszcz, my z braku innych alternatyw wylądujemy u teściów i zamiast spędzić miło czas tylko się poirytujemy.
A tu taka niespodzianka.
Weekend mieliśmy pełen atrakcji. Nie nudziliśmy się nawet przez moment.

W sobotę, tak jak wszystkie prognozy zapowiadały, od samego rana lało, było zimno i ciemno. Żeby nie marnować czasu, zaplanowałam małżonkowi sprzątanie piwnicy. Przyjechał jeden z naszych pracowników i we dwóch w końcu uprzątnęli ten cały bajzel, który tam się zrobił przez ostatnie lata. Teraz, kiedy na świecie ma się pojawić drugie dziecko, musimy jakoś ogarnąć przestrzeń i piwnica bardzo nam się do tego przyda. Tak samo jak półki w kuchni, które przy okazji wyprosiłam.

Po drzemce filipkowej i po obiedzie postanowiliśmy, zamiast jechać do teściów, wybrać się na salę zabaw. Nigdy na takiej nie byliśmy. Miałam obawy czy Fi się tam odnajdzie, czy będzie tam coś dla niego. Niepotrzebnie się martwiłam. Fifcio najpierw był oszołomiony i nieśmiały, ale za chwilkę oszalał dla basenu z piłkami. Troszkę szkoda, że było mało dzieci w podobnym wieku, bo on tak strasznie chce się bawić, a starsze dzieciaczki jednak go olewają. Może następnym razem trafimy lepiej albo po prostu umówimy się z kimś znajomym, bo w takim miejscu można spokojnie umówić się również na kawę, gdy dzieci się bawią.
W Lublinie mamy takich sal kilka więc jeszcze troszkę zwiedzania przed nami.
Po takiej zabawie Fifi przespał nam całą noc bez ani jednej pobudki. I nawet nie obudził się po 5, a wstał pół godziny po mnie, o godzinie 7.
Może w nocy się przebudzał na picie, ale zostawiłam mu niekapka w łóżeczku więc nawet nie wiem. Nas w każdym bądź razie nie budził.

W niedzielę miałam przeczucie, że jak czegoś fajnego nie wymyślę, to Tata Filipa będzie jednak naciskał na wizytę u jego rodziców więc na poranek wymyśliłam spacer.
Poczłapaliśmy sobie spacerkiem do naszej cudnej galerii handlowej. Musiałam kupić zabezpieczenia na szafki, bo Fi nadal lubi pogrzebać tam, gdzie jest najwięcej słoików lubi innych równie ciekawych rzeczy. O godzinie 9-10 rano w niedzielę jest najlepsza pora na rodzinne zakupy, bo w sklepach nie ma prawie nikogo. Spotykamy zazwyczaj rodziny z dziećmi obskakujące szybko sklepy zanim zacznie się prawdziwy najazd.
Potem, jak prawie co tydzień, poczłapaliśmy na cmentarz i też jak prawie co tydzień, spotkaliśmy się z babcią. Nie widziałam babci już prawie miesiąc, tyle samo ona nie widziała Filipa więc zaniosłam jej zdjęcia z wakacji, poplotkowaliśmy troszkę i uciekliśmy na filipią drzemkę do domu.
No i oczywiście zanieśliśmy mamie jej ulubione mieczyki.

Na poobiednie atrakcje wymyśliłam sobie nasz cudny zalew. Można tam pospacerować, ale i spotkać znajomych, których dawno się nie widziało. Taki to lubelski zwyczaj, że w niedzielne popołudnie większość mieszkańców wali nad wodę, która jest najbliżej.
No niestety akurat się zachmurzyło i nasza wycieczka stanęła pod znakiem zapytania. Siedzieliśmy i głowiliśmy się co mamy w takim wypadku robić, gdy zadzwonił mój tata. Takie cuda zdarzają się niezwykle rzadko więc spakowaliśmy Filipa i pojechaliśmy.
Tam dom nieprzystosowany pod dziecko, ale zawsze to lepsze niż siedzenie w domu. Fifiś wszystko pozwiedzał i w końcu dotarł do tunelu i dziadkowych pomidorków. Tam mu się podobało zdecydowanie najbardziej, ale trzeba go było stamtąd zabrać, bo pozbierałby wszystkie zielone owocki z krzaczków.
 Było miło, ale na koniec zrobiło mi się przykro. Nic nikomu nie powiedziałam, ale swoje poczułam.
Okazało się, że zostaliśmy zaproszeni, bo akurat goście, których mają od tygodnia (córka i wnuczka kobiety mojego taty), pojechali na jakieś chrzciny. Wyszło tak, jakby nie chcieli, żebyśmy się spotkali.

W między czasie zadzwoniła moja babcia, że ona wybrała się na działkę i czy my nie zajedziemy. Tak to już bywa w życiu, że jak nie ma się co robić, to nikt się nie odezwie, a jak ktoś coś zaproponuje, to pote propozycje sypią się hurtowo. 
Miałam straszną ochotę się tam wybrać, bo nie byłam już parę lat, działka przeszła we władanie mojej cioci i wujka i już tam nie urzędujemy, a teraz nadarza się okazja. No, ale byliśmy u taty. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że godzina 18 to wcale nie jest tak późno. To że my o tej porze zazwyczaj jesteśmy w domu, nie znaczy, że każdy tak ma. 
No i pojechaliśmy.
Prawie cała rodzina ze strony mojej mamy w jednym miejscu, to ostatnio dla mnie rzadkość. Fifi miał frajdę z zabawy z prababcią. Prababcia też uszczęśliwiona. I wróciliśmy do domu z porzeczkami na kompot. Oczywiście zbierał Fifiś. Biegał przez całą działkę i nosił po dwa owocki do pojemniczka.

Po takich atrakcjach noc mieliśmy niespokojną, ale widok jaki zastałam po wstaniu rano z łóżka, wynagradza mi wszelkie niedogodności.
No i zaczęliśmy nowy, mam nadzieję równie ciekawy tydzień.
I czekamy na kolejny weekend.

A jak wam minęły te dwa ostatnie dni?


środa, 9 lipca 2014

Relaks w wykonaniu Matki...

Wieczór u nas w domu.
Matka już zmęczona po całym dniu idzie się wykąpać. Tylko w kąpieli udaje mi się czasem poczytać książkę. Nie żeby te kąpiele były godzinne, góra pół godzinki ze wszystkimi obrządkami i kwita. Wielkie mi luksusy. No i właśnie tego dnia mnie na takie fanaberie wzięło.
Wlazłam do wanny, rozłożyłam się w pianie z książką, a już po pięciu minutach skrobanie do drzwi. Udaję, że mnie tam nie ma, ale za chwilę słyszę zawodzenie. A męża brak. Po paru minutach trafił mnie szlag i jak nie ryknę, to przybiegł po, już płaczącego Filipa. Urok prysł, ale jeszcze chwilkę się uspokoiłam i wychodzę. Miałam w planie kremik na twarz, biust, brzuszek, a tu znów marudzenie za drzwiami i żadnej interwencji z zewnątrz. No to otworzyłam drzwi i już miałam towarzystwo w naszej i tak malutkiej łazience. Kremik musi poczekać, ale ubrać się trzeba. Może jakoś dam radę z asystą. Odwracam się po piżamkę, a tam małżonek z kotem na rękach i oznajmia, że trzeba Bestii dać tabletkę. Wyciąga do mnie rękę z w/w tabletką. Brakuje tylko jeszcze Kebaba. A, jest i Kebab. Pić mu się zachciało prosto z kranu. Rodzina w komplecie.
Tak wygląda mój relaks w samotności.

wtorek, 8 lipca 2014

Cotygodniowy Portret Dziecka: 27/52.

Oj zachodzi mi ostatnio za skórę ten mój synek, zachodzi. Cierpliwości czasem brak, mam ochotę zamknąć się w łazience i płakać albo wstać i wyjść z domu i nie wrócić przez tydzień. A potem spojrzę na te wielkie, brązowe oczy i na tą buźkę i nie mogę, po prostu nie mogę się na niego gniewać.


Tutaj na wycieczce w Nałęczowie.
Dał nam wtedy Bobas wycisk. Miały być lody i spacerek, a było taszczenie wyjca do samochodu.
Buntuje się ostatnio strasznie nam dziecię. Przeciwko wszystkiemu.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Nasze wakacje vol. 2... nasz relaks...

Urlopik minął, czas pędzi znów swoim rytmem i coraz bardziej chce się jeszcze troszkę wakacji. Jak na razie jest to niemożliwe, ale kto wie, może jeszcze się gdzieś wybierzemy zanim będzie nas więcej. A teraz pozostaje nam powspominać.
Zawsze można się do czegoś przyczepić, ale w ogólnym rozrachunku urlop mieliśmy cudowne. Wreszcie troszkę oddechu od codzienności, od rodziny czy pracy. Tydzień tylko we trójkę, bez spraw, które na co dzień odsuwają nas od siebie. 
Wypoczywaliśmy we trójkę, jak Fi spał to we dwójkę, nadrabialiśmy zaległości w lekturze (swoją drogę polecam "Złodziejkę Książek"), zwiedzaliśmy, spacerowaliśmy, poznawaliśmy ludzi. W skrócie: odpoczywaliśmy.
Co ja będę za dużo pisać, pokażę zdjęcia.

 Zabawy na przyhotelowym placu zabaw i na basenie zajmowały nam bardzo dużo czasu, a Fifi świetnie się tam bawił. Mało tego z basenu nie można go było wyciągnąć.

 Co wieczór po kolacji, gdy upał już ustawał, spacerowaliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie jak widać dotarła już sława Filipa.

 Morze też mocno fascynowało Fifula, choć podchodził do niego z rezerwą.

Tata był najlepszym towarzyszem do zabaw na basenie.

Takie cudo wynajęliśmy, żeby pozwiedzać wyspę.



Jeden dzień poświęciliśmy właśnie na objechanie wyspy i zwiedzanie stolicy czyli miasteczka Kos.

A to moje ulubione zdjęcie. Filip turysta zastanawia się w jakiej kolejności zwiedzać;)


No i nie mogło też zabraknąć mnie na zdjęciach.

Pogoda idealna, długość wyjazdu w sam raz. No i miło wracało się potem do domu.
 W zanadrzu mam jeszcze parę pięknych zdjęć samej wyspy. A naprawdę jest co oglądać, bo jest tam cudnie. W niedługim czasie podzielę się nimi z Wami. O ile chcecie oczywiście.



piątek, 4 lipca 2014

Fifi ma 14 miesięcy, a mi brak czasu...

Wydawało mi się, ze gdy Fifi skończy rok, gdy skończy się taki spektakularny rozwój, to i skończą mi się tematy do opisywania. Że przestanę się zachwycać kolejnym ząbkiem czy kolejną umiejętnością. Ale nie. Jest tak wiele rzeczy, którymi chciałabym się podzielić, pochwalić, utrwalić tutaj i zachować przed zapomnieniem. Tak szybko mijają, a mi brak czasu, żeby je opisać. Tak szybko zmienia się zachowanie naszego syna, że nie pamiętam już, co mnie niepokoiło tydzień temu. Czas pędzi nieubłaganie, a ja nie mogę się nadziwić, że ten maluszek ma już 14 miesięcy i jest już taki samodzielny, taki dzielny, a jednocześnie rozczula mnie jego buźka, gdy wystraszy się odkurzacza i ukojenia szuka w moich ramionach. Nie mogę uwierzyć, że ten mój malutki brzdąc już za troszkę będzie starszym braciszkiem. Strasznie boję się jego reakcji. I boję się, jak ja sobie poradzę z podziałem siebie między takie dwa maleństwa. Bo przecież Fi nadal jest malutki, nadal potrzebuje mamusi, mimo że czasami wydaje się, że nie jestem już mu wcale potrzebna. Ogarnia mnie czasem panika. Martwię się nawet o to czy się pomieścimy i gdzie mamy wstawić kolejne łóżeczko.


No, ale nie o moich obawach miałam pisać tylko o tym, jak wiele jest do opowiedzenia, jak się ma w domu takiego wiercipiętę jak Filip. A niestety czasu brak. Zawsze starałam się pisać, jak Fi ma drzemkę albo, jak Tata Filipa wychodził na wspinaczkę. Teraz zwyczajnie nie mogę się z niczym wyrobić, a pisanie posta na szybko i na "odwal się" jakoś mnie nie pociąga. A tak wiele chciałabym tutaj umieścić. W głowie mam już post o złośliwości naszego dziecka, o karmieniu piersią, o spaniu i właśnie o naszych przygotowaniach do przyjścia na świat nowego członka rodziny. Trzymam to wszystko w pamięci i postaram się spisać, bo przyznam, że prowadzenie bloga lubię i czas spędzony na pisaniu mnie odpręża. Nie mam więc w planach rezygnować z tego. To jest za fajne;)
Mam nadzieję, że przez to moje ostatnie zaniedbanie, nie pójdziecie sobie stąd. Że poczekacie na czas, kiedy poukładam sobie wszystko tak, żeby znów mieć więcej czasu i spokoju, żeby zasiąść raz na jakiś czas przed laptopem. Na co dzień zapraszam na mój Instagram. Link jest dostępny po prawej stronie, no i na FB. A przez weekend postaram się w końcu sklecić post o naszych wakacjach z ogromną liczbą zdjęć. Bo to już dwa tygodnie mijają od naszego powrotu, mi się już marzą kolejne wyjazdy, a Wam się nie pochwaliłam, jak było fajnie. Nadrobię, obiecuję.
Miłego, słonecznego weekendu!!!