środa, 14 grudnia 2016

Oswajamy zimę...

Minął, minęło, poszło, może nie wróci... 
Przeszła mi ogromna nienawiść do ciemniejszej i zimniejszej (zdecydowanie) pory roku. Nie to, że ją pokochałam, nie mam w planach długich spacerów w chłodzie i mrozie, nie skaczę z radości na wieść, że zima, śnieg, ślizgawica. Nadal bardziej lubię lato niż zimę. Może ona i jest ładna, ale umówmy się, zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia, tyle mi wystarczy. Nie lubię, ale pogodziłam się z długimi popołudniami, znalazłam jakąś równowagę, ułożyłam sobie plan dnia, plan życia, plan zimy... Zimy, której nie lubię, ale jestem w stanie się z nią pogodzić... Jestem w stanie ją oswoić... Ba, nawet ją wykorzystać ;)

A było to tak.
Nagle, po dość długim lecie, po spacerach, wycieczkach, po działkach. Po lekkich sweterkach i łatwozakładalnych butkach, po ślicznych opaseczkach i gustownych apaszkach. Po tym wszystkim fajnym, łatwym, lekkim i przyjemnym przyszło coś odmiennego (brr...). Zmusiło nas do przegrzebywania pudeł i piwnic w poszukiwaniu ciepłych ubrań, do gonitwy po sklepach, które jeszcze nie przygotowane na najgorsze nadal oferowały bardziej wczesnojesienne odzienia niż kożuchy i futra. Zapanowała panika i, nie bójmy się tego powiedzieć głośno, blady strach na nas padł. Na powierzchnię nosów naszych pociech wypełzły gile, gluty, smarki. Pierwsze, nieśmiałe gorączki, wizyty u lekarzy, mierzenie się z kwitami do ZUS, bo choróbska rozgościły się na dobre. W międzyczasie dotłukła nas do podłogi zmiana czasu, która odbijała się na nas jeszcze przez miesiąc. Popołudnia się dłużyły, wojna domowa zbierała żniwo, noc polarna nastała dla nas na dobre. I, gdy już wydawało się, że nie ma dla nas ratunku, stało się...


Niespodziewanie, powolutku, niezauważalnie... Po ciuchy, zagłuszana przez dziecięce wrzaski... Może kominem wraz z Mikołajem? Nie wiem jak i nie wiem do końca kiedy, ale przyszła zgoda z jesienio-zimą. I owszem, nadal nie znoszę tego całego majdanu z wychodzeniem z domu. Wkurza mnie zimno, ślisko, czasem mokro. Drażni mnie góra ciucha na mnie i na dzieciach. Nabieram coraz większej wprawy i choć do przyjemności to nie należy, to staram się myśleć pozytywnie. Bo przecież każdy czas ma swoje plusy i minusy. Zima też. Lato, na które tak teraz czekamy, też. Pogodziłam się z tym.

A jak?
Najgorsze są poranki, bo ciemno, zimno, Zośka koniecznie chce mamę i tak naprawdę nie pamiętam już, kiedy wstałam nie zrywana niczym, tak zwyczajnie. Tutaj jeszcze od czasu do czasu pojawia się bunt, ale... Na szczęście, odpukać, początkowy szok zimowy minął i odporność powróciła więc dzieciaki docierają do przedszkola. Popołudniami, niemal codziennie mamy jakieś zajęcia. Fifi ma tańce, Zosia piłkę, zostają dwa dni na zabawy i znów jest weekend. A w weekend działka, dziadkowie, basen, teraz przygotowania do świąt. Nie siedzimy na tyłkach, nie próżnujemy, szukamy, kombinujemy, tworzymy (tak, tak, to nas bawi najbardziej), nawet spacery po galerii z Zosią uczepioną ręki, gdy Fi wywija hołubce, stały się naszym rytuałem. Nie wchodzimy do sklepów, nie ogarnia nas szał zakupów, po prostu oglądamy. A dekoracje zimą zapierają dech w piersiach. A gdy zaczynam wątpić, zaczyna mi brakować cierpliwości i pomysłów na spędzenie czasu, przypominam sobie siebie w wieku nastu lat. Wtedy na pewno nie spędzałam dni z rodzicami. Jeśli w ogóle byłam w domu, to raczej w swoim pokoju nad swoimi sprawami. I jak sobie tak pomyślę, przeanalizuję ile czasu nam zostało, jakie jest prawdopodobieństwo, że z nami będzie inaczej, to zaraz przychodzi nowa energia i chęć wykorzystania tego czasu jak najlepiej. Tak więc jesteśmy razem...

I na koniec...
Zima to piękne widoki, ciepłe koce, pyszne słodycze, Mikołaj, Święta, prezenty, rodzina, wspólny czas, przytulanki, długie wieczory, ciepło, dom, pierniki, zabawa. Zima to wstęp do wiosny, a wiosna to przedsionek lata więc mamy już prawie lato. Warto chwilkę poczekać, uzbroić się w cierpliwość, wykorzystać ten czas na coś fajnego, a ani się obejrzymy, w będzie maj... A potem czerwiec ;)

***
PS. Gdyby była taka prawdziwa zima, dużo śniegu, słońce, nawet mróz, to nie mówię nie... Pewnie okutałabym się w kożuchy i pognała z dziećmi lepić bałwana i zjeżdżać na sankach... Ale nie oszukujmy się, to co mamy od kilku lat zimą nazwać nie można... Ostatnią prawdziwą zimę pamiętam z kwietnia 2013... Czekałam wtedy na Filipa, miała być wiosna, a przyszły śnieżyce ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz