piątek, 27 stycznia 2017

Ruchy Mamuchy... Dzieci patrzą...!!!

Nowy rok już dawno się zaczął, postanowienia z nocy sylwestrowej co nie co przygasły, osłuchały się wszystkie wymówki i przyszedł czas zmierzyć się z rzeczywistością. Powiem Wam szczerze, że jakiś czas temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę miała wyrzuty sumienia z powodu czekoladki, że będę sobie odmawiała czegokolwiek i, że będę miała problemy z doborem ciuchów, bo nie wszystko dobrze na mnie leży. Ba, kompleksy miałam bardziej w drugą, tą chudą stronę, niż że co nie co mi gdzieś przybyło. Gdy moja Mama mówiła, że jej najlepszą wagą było 58, to patrzyłam na nią z przerażeniem... Oooo, jak ja się wtedy myliłam i jak ja bym teraz chciała bez problemu dobrnąć do tych 58 i je bez problemu utrzymywać. Ale człowiek młody, głupi, nie wiedział co go czeka z biegiem lat, dzieci i różnych defektów zdrowotnych.

Przyszedł taki czas, że moja waga i mój rozmiar przestały być takie oczywiste. I nie, nie jest to tylko kwestia tego, że przytyłam... Ja po prostu zaczęłam przybierać, tracić, przybierać tracić, przybierać i tracić... Niestety tracić nie wszystko we wszystkich miejscach. Rozmiar 36, który w niektórych miejscach nadal jest odpowiedni, w innych już się na mnie nie wciśnie. Potrafię mieć spodnie w rozmiarze S, a bluzkę w rozmiarze L, a sweterek znakomicie sprawdza się w rozmiarze M. Brzuszek po ciąży, biust nie ten sam, odrobinę sflaczałe ramiona. Wszystko to efekt nie tylko kolei losu, ale i całej masy zaniedbań. Efekt nieprawidłowego przekonania, że gdy wcześniej było tak łatwo, to i po przejściach jakoś się wróci do figury i formy. A wierzcie mi, forma jaką wypracowujemy przy dzieciach, to nie ta forma, którą mieć byśmy chcieli. Wieczny brak czasu, brak chęci i siły, w końcu wymawianie się brakiem odpowiedniej odzieży i niemożność zgrania planów dnia z resztą członków rodziny... Basen od czasu do czasu, to jeszcze nie ćwiczenia... Ale przyszedł ten moment, gdy trzeba było się zmierzyć z wyzwaniem i...


I delikatnie mówiąc kicha. Według mądrzejszych i bardziej się znających, nie jest ze mną najgorzej. Według mnie, moja kondycja nie jest zła... Ona jest zerowa, a nawet depresyjna... A zakwasy na dzień następny dały mi jasno do zrozumienia, że coś ze sobą trzeba zrobić... Trzeba znaleźć siłę, motywację i działać, działać, działać, bo za trochę może być już za późno... Wiem, że już nie raz sobie to obiecywałam, wiem, że zawsze coś mi stawało na drodze, ale...

Po pierwsze... Moje zamiłowanie do ciuchów nie umarło wraz z moją figurą nastolatki. Nadal bardzo chętnie przeglądam, podziwiam i kupuję, ale nie jest to już tak przyjemne, jak było kiedyś. Nie wszystko dobrze leży, czasem można się srogo zawieść. Kusi hurtownia odzieżowa, gdzie można za pośrednictwem sieci obkupić się na pół roku za małe pieniądze. Gdzie wrzucam, do koszyczka, oglądam, przerzucam po markach i nie przejmuję się niczym... Owszem, zawsze można zwrócić, ale... Po co jak wszystko ładne, modne i w dobrej jakości... Może warto się zmotywować, ruszyć do ćwiczeń i zadbać, by wszystko dobrze się na nas prezentowało...?

No i drugie, ale najważniejsze... Dzieci. One patrzą i widzą... A jakim autorytetem dla nich będzie matka poganiająca na basen czy piłkę, gdy sama nie może zrobić jednego przysiadu...? Jak będę z nimi tańczyć, skakać i biegać naokoło domu, jak z każdym podskokiem będzie mi chrobotało w kolanach...? Jak pójdę z córką na jogging, jak już teraz mam zadyszkę po wbiegnięciu na drugie piętro...? Co jak co, ale na kondycji fizycznej naszych dzieci zależy mi bardzo. Przyznam, że moi rodzice nie zachęcali nas zbytnio do tego typu aktywności, owszem chcieli, żebyśmy coś ćwiczyły, coś robiły, ale nie miałyśmy takiego pozytywnego kopa... Ja chcę motywować do działań swoje bobasy, wspierać i pomagać, ale najpierw sama siebie muszę zmotywować, wesprzeć i sobie pomóc... Dobre wzorce idą z góry...

Powiem tak... Koniec gadania... Wiosna coraz bliżej... Biorę się do roboty... A Wy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz