poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Co udowodniłam i czego się dowiedziałam karmiąc piersią...?

Długo zastanawiałam się czy w tym roku poruszać ten temat czy sobie go odpuścić i spuścić na niego zasłonę milczenia co by nikogo nie urazić, nikomu nie zajść za skórę, nikogo nie skrzywdzić. Wszak matką karmiącą nie jestem już dobre kilka miesięcy, ba nawet od kilku dni zaobserwowałam, że mleko przestaje mi w końcu z biustu wyciekać i chyba instynkt karmicielki jakoś tak słabnie. Ale... Ale przecież karmienie piersią to dość spory kawał mojego życia, a na pewno ogromny kawał życia moich dzieci więc będę o nim jeszcze pewnie jeszcze długo pisała i się "wymądrzała"...

Nie będę słodzić, że karmienie naturalne to sam cud, miód i orzeszki. Każda Matka Karmiąca wie, że nie tylko początki bywają trudne, ale i cała reszta też do łatwych nie należy. I nie ma tu znaczenia ile dzieci się wcześniej wykarmiło, ile się urodziło, ile się od piersi odstawiło. Stara jak świat prawda mówi, że każde dziecko jest inne więc i każda "mleczna droga" też jest inna. Choć nie ukrywam także, że moja współpraca z Zosią przebiegała w o wiele spokojniej i harmonijniej niż z Filipem, na którym uczyłam się wszystkiego, na którym trochę eksperymentowałam i, na którym popełniałam niemało błędów. Z Zosią wszystko przebiegało płynnie, bez zbędnych napięć i spinania się, że coś mi nie pasuje, że za często, że się nie wysypiam czy, że mam już dość... Po prostu robiłyśmy swoje i, gdy minęło pół roku, po którym w końcu trzeba było wprowadzać nowe pokarmy, ja zwyczajnie przegapiłam ten moment, bo jakoś mi się do niego nie śpieszyło.
Teraz, z perspektywy czasy, czuję trochę żal, że to już, że to koniec, że może za krótko, za mało intensywnie... Brakuje mi tej bliskości, tych wieczornych przytulań przed snem, tej świadomości, że każdy smutek, każdą krzywdę, każdy niepokój jestem w stanie ukoić w tak prosty sposób...


Nie było mi dane urodzić swoich dzieci naturalnie. Nie do końca była to moja decyzja, nie do końca miałam na to wpływ (gdy słyszy się od lekarza, że trzeba zrobić CC, bo to, to i to, raczej zbyt wielkiego pola do popisu nie ma), ale gdy przyszło co do czego, postanowiłam, że przynajmniej w ten sposób wykażę się jak najlepiej potrafią. Nie do końca mi to wyszło super i na medal. Z Filipem mocno chaotyczne były początki, z Zosią niesatysfakcjonująca końcówka, ale w między czasie udowodniłam, że:
  • - nawet z ropniem można karmić piersią...,
  • - nawet biorąc antybiotyki można karmić piersią...,
  • - można karmić jedną piersią i dziecku nie dzieje się krzywda...,
  • - można karmić w ciąży...,
  • - można karmić piersią nawet po cesarce z komplikacjami wisząc na kroplówkach nie mogąc o własnych siłach podnieść głowy,
  • - zapalenie tarczycy, ogromna nadczynność i leki na nią przyjmowane też nie są przeszkodą, jeśli są dobrze dobrane i przyjmowane o odpowiednich porach...,
  • - dziecko karmione piersią może przesypiać noce (tak, Zosia bardzo wcześnie przestała jeść w nocy, co nie przeszkadzało jej dalej sięgać po pierś w dzień),
  • - z dzieckiem karmionym piersią można wychodzić, wyjeżdżać, bywać i zwiedzać nikogo przy tym nie gorsząc,
  • - odstawienie dziecka od piersi może przebiec samoistnie, spokojnie i za zgodą obydwu stron..., ba... nie wymaga to jakiś specjalnych guseł i rytuałów... (Fifi po prostu któregoś dnia odwrócił się od piersi i zasnął, a Zosia jednak dłużej wymagała przytulania, ale wtedy i mi to było potrzebne więc rozstawałyśmy się stopniowo),
  • i wiele, wiele innych, o których już teraz nie pamiętam...
Po drodze dowiedziałam się także, że fachowa pomoc w naszym kraju istnieje, ale trzeba się jej długo naszukać... Poradnie laktacyjne w szpitalach są fikcją, wiedza niektórych lekarzy, w tym i endokrynologów na temat leków w połączeniu z karmieniem też jest znikoma, chęć pomocy żadna, a empatii brak. Wszystkich serdecznych ludzi, którzy mi w tej drodze pomogli, znalazłam sama, z pomocą bliskich, po wielu nieudanych próbach... Najbardziej wdzięczna jestem mojej pani doktor, która wyprowadziła moją tarczycę na prostą szanując przy tym moją decyzję o chęci dalszego karmienia Zofii (doszła do wniosku, że nerwy i stres towarzyszące odstawieniu mogą mi bardziej zaszkodzić niż obniżenie do minimum dawek leków). Aaa, zapomniałabym, i panu doktorowi, który udowodnił, że ropnia można zaopatrzyć w znieczuleniu, a nie jak dotychczas próbowano, "na żywca" i, dzięki któremu na mojej piersi nie ma nawet śladu po dziurze wielkości kciuka, która tam była trzy lata temu...

Nie powiem, były chwile zwątpienia, ale w takim telegraficznym skrócie... WARTO BYŁO, bo to jedyna taka szansa, jedyny taki czas, jedyne takie doznania... 
I Kochane Młode Mamy, jeśli jest w was choć trochę chęci, jeśli chcecie, a nie dajecie rady, to szukajcie pomocy, szukajcie wsparcia, bo naprawdę, niewiele jest takich problemów, których przy uporze i zaparciu nie da się pokonać... Wystarczy cierpliwość i zdanie się na swoje wyczucie... A satysfakcja potem przeogromna, której nikt nam nie odbierze...

PS. Zdjęcie do posta zostało zrobione dwa dni po narodzinach Filipa... Za każdym razem do niego wracam i przerabiam je w inny sposób... Wtedy, na tym zdjęciu, jeszcze miałam w głowie karmienie mieszane, odciąganie pokarmu, Męża wstającego w nocy, żebym ja mogła się wyspać, butelki, sterylizatory... Los pokazał mi jaki jest przewrotny i teraz widzę te pierwsze chwile i nieumiejętne próby właśnie w takich barwach... Bo zaczynała się dla mnie całkiem nowa, kolorowa przygoda...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz