piątek, 22 lutego 2019

Cztery kąty i piec piąty... o tym jak nie zwariować w domu zimą...

Przedłużająca się zima, zwłaszcza taka kapryśna i niezdecydowana jak ostatnio, może się porządnie każdemu dać we znaki. Przez brak słońca stajemy się ospali, apatyczni, brak nam chęci do działań i nowych zadań. Ogarnia nas niechęć do wychodzenia na dwór, do przemieszczania się, do zimna, pluchy, mrozu, deszczu, lodu i wszystkiego tego niemal na raz. Idealizujemy tą zbliżającą się wiosnę i czekamy na nią jak na zbawienie, ale z dnia na dzień zapadamy się coraz bardziej w zimę, a raczej jej zimopodobną siostrę... Dodajmy do tego podobne stany naszych dzieci, które, jak to dzieci, same nie wiedzą skąd się to bierze, jak sobie z tym radzić i w zasadzie nie wiedzą czego tak właściwie chcą, i mamy mieszankę, która w każdej chwili może wybuchnąć...
I teraz pytanie, jak zrobić, żeby nie wybuchła...?

 


Od prawie roku, jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi, jesteśmy zdani tylko na siebie. Tak, wiem, że wielu rodziców ma ten problem, ale gdy ma się wiele zaplanowane dużo w przód, a z dnia na dzień odchodzi opiekunka, a dziadkowie zmieniają swoje priorytety nie informując nikogo o tym, bywa ciężko się zorganizować. Na szczęście jakoś, tyle o ile, udało się to ogarnąć, choć przyznam, że łatwo nie było i nie jest... Ale nauczona doświadczeniem, nie kupuję już biletów na koncerty czy do teatrów i stawiam na spontaniczne, niezaplanowana wypady na kino familijne całą rodziną i wyjazdy na ferie, a nie na zjazdy tematyczne we dwoje. I o ile w lecie jest nawet fajnie powłóczyć się z dzieciakami, pooglądać, pozwiedzać w wolnym czasie i pospacerować po pracy i przedszkolu, tak zimą, bycie non stop razem, najczęściej w jednym pomieszczeniu, zaczyna męczyć. Dołóżmy do tego pracę, budowę, inne obowiązki, a wszystko za każdym razem poprzedzone ubieraniem siebie i opornego stada... Zapał do działania spada z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, a pod koniec lutego już z minuty na minutę...

Oczywiście, na początku jesieni obiecujemy sobie, że nie będziemy się nudzić. Że będziemy kreatywnie spędzać czas, że będą prace, zabawy, gry towarzyskie i puzzle. Jednak wizja tak poukładanego planu szybko się rozpada, bo dzieci spać tak wcześnie raczej nie chodzą, a i my po całym popołudniu wysłuchiwania kłótni o zasady gry lub kolor nieba na rysunku, a potem po ogarnięciu tego, co po tych cudach zostaje, jakoś nie grzeszymy zapałem do dalszych czynności odkładając je na następny dzień, obiecując sobie, że ranitko do pracy, a tam już pełna mobilizacja, wszystko się nadgoni, a po drodze jeszcze na budowie pobryluję...

Ale rano jakoś dzieciom wstawanie idzie opornie. Nie ważne, że ja już na nogach od za piętnaście szósta... I choć Filip stoi już ubrany i sępi bajkę, bo mu się nudzi, to Zośka tylko okopuje się poduszkami i na każdą uwagę odpowiada, że ona nigdzie nie idzie... Jakimś cudem daje się je jakoś ubrać po około dwóch godzinach, udaje się uczesać, ale na deser dostajemy dyskusje na temat zabawek, które one koniecznie chcą dziś zabrać do przedszkola, a które, nawet gdyby było można, to chyba musiałabym sobie już położyć na głowie, bo w rękach mam dokumenty, torby i pięćset innych potrzebnych rzeczy... Nabieram głęboko powietrza, bo na samą myśl o wyjściu z domu dostaję duszności i po odskrobaniu auta i przedarciu się między samochodami parkujących jak czereśnie studentów okolicznych uczelni docieram do przedszkola jakoś zdrowo po 9... Nie jest źle, podpowiada mi mój wrodzony optymizm, do pracy powinnam się doszurać, przy dobrych wiatrach i braku niezaplanowanych okoliczności jakoś przed 11... Biorąc pod uwagę, jeszcze dziś budowa i zakupy, a dzieci trzeba odebrać po 15 z przedszkola, nie jest to wynik zadowalający, ale... przecież niedługo wiosna, będzie lepiej...

Dobra, udaje się, jakoś obskakuję wszystko, dojeżdżamy na budowę z materiałami potrzebnymi, oglądamy i ustalamy na szybko co i jak, a zegar nieubłaganie goni... Jedziemy po dzieci... Na spożywkę już czasu nie mamy, najwyżej potem wygnam Małżonka albo przy okazji dziecięcych zajęć dodatkowych coś się kupi... Odbieramy dzieci, którym radość z naszego widoku topnieje zdecydowanie za szybko i już za chwilę mam w aucie dwójkę obrażonych na świat i siebie nawzajem fochów... Jeszcze nie zdążę zdjąć butów i zastanowić się co dziś będziemy spożywać na późny obiad, a już mam na środku salonu zabawki, gry, farby... Do tego dudni jakaś muzyka i nie wiadomo skąd pojawiają się papierki po cukierkach... 

Dodatkową atrakcją są oczywiście tzw. zajęcia pozalekcyjne, sale zabaw czy inne atrakcje, które z założenia mają sprawiać wszystkim przyjemność, a z czasem zaczynają się stawać przykrym obowiązkiem, który trzeba wykonać, jak się już za coś zapłaciło... Bo każde takie wyjście to godzina w każdą stronę... Ubieranie, zbieranie, szykowanie, skrobanie auta, parkowanie, rozbieranie, przebieranie itd, itp... Jak już się zalegnie w ciepłym domu, to jakoś tak ciężej się wygrzebać, dzieci oderwać od zabawek... I znów z utęsknieniem wyczekujemy wiosny, gdy można założyć tramposzki i piechotką poczłapać na piłkę albo wrócić z matematyki zahaczając o sklep z pysznościami... I na wiosnę czy latem są place zabaw, na które można wysłać dzieciaki po przedszkolu z Tatusiem ( w zimie nawet na kulki nie da się go samego wygnać...), żeby choć przez godzinę zebrać myśli...

I w końcu docieram do sedna czyli, jak przetrwać ten marazm, to zmęczenie materiału, tą niechęć do działania a chęć do gapienia się tępego w ścianę??? 

Optymizm robi wielką robotę. Optymizm i pozytywne nastawienie. Bez tego ani rusz, bez tego pozostaje tylko w chwili bezsilności (a takie bywają w każdej porze roku) walnąć głową w ścianę. "Dziś będzie fanie, dziś wszystko pójdzie zgodnie z planem, a jak nie to też będzie fanie, a jak dalej nie, to przecież i tak się nic nie stało..." - powtarzajmy sobie w duchu. Co z tego, że wczoraj wieczorem 1000 razy prosiłam Zofię, żeby ubrała piżamę, a ona i tak zasnęła po 23 bez piżamy, co z tego, że w nocy opowiedziała ci całą trylogię czterolatki... Dziś jest nowy dzień, jest fajnie i niedługo będzie wiosna... 


Zajęcia... Nuda to największy wróg dzieci, a co za tym idzie, rodziców... Gdy dzieci się nudzą robi się niebezpiecznie. Nudzące się dzieci mogą zajęczeć człowieka do granic wytrzymałości. A nudzi im się wszystko, od siedzenia, przez gry i zabawy po bajki na tablecie (choć to niewyobrażalne, bajki też mogą się dzieciom znudzić). Dlatego wszystko z umiarem, po trochu. Żebyśmy się nie męczyli, żeby nam nie zbrzydło, a dzieciom się nie znudziło. Trochę wspólnej zabawy, trochę zabawy samodzielnej, a trochę bajki i wieczorem jest szansa, że zaraz po kąpieli nie zachce im się układać puzzli czy lepić z plasteliny... A nawet jak się zachce, łatwiej je będzie przekonać, że dobrym pomysłem jest odłożenie tego na dzień następny.

Podział obowiązków... Choć wszelkie niedogodności związane z chorowaniem w tym trudnym okresie spadają na mnie. To ja zostaję w domu, podaję leki, karmię i wstaję po nocach, to jednak od czasu do czasu należy mi się chwila oddechu. Ciężko wytrzymać te pół roku bez odsapnięcia więc od czasu do czasu, mimo oporów dobrze jest oddać komuś pociechy pod opiekę na godzinkę lub dwie. Losowanie wskazuje, że wyboru zbytniego nie ma więc Szanowny zacisnąć musi ząbki i podjechać z nimi na wymarzone kulki lub zabrać na zajęcie dodatkowe. Grunt to rozłożyć pomiędzy siebie "obciążenie" obowiązkami, pracą, ale i dziećmi. Troszkę razem, troszkę osobno, złoty środek jest gdzieś po środku.

Odskocznia... Są święta... Są ferie... Są różne eventy... Coś na co się czeka, co pozwoli na chwilkę zapomnieć o szarej rzeczywistości mrocznej pory roku. Czas wspólny, ale inny... 

Podsumowując ten jakże cudny wywód... Zimę da się przeżyć. Nawet ci co nie przepadają za zimnem, jak ja i moje dzieci, jakoś doczekają do wiosny i za czas jakiś będą wspominać i wzdychać za tym czasem gdy można było się bezkarnie popiecuszyć w domu. Bo tak, to jest niewątpliwa zaleta tejże pory roku... Można popołudnia spędzać w cieple nie czując wyrzutów sumienia, że tam pole, łąka, las... Można popijać ciepłą herbatkę i zagrzebywać się w łóżku z dziećmi... Można budować wigwam z kocyków i czytać w nim bajki przy latarce... Można nieco więcej popatrzeć w tv... Popodjadać przekąsek... A w weekendy nie wstawać skoro świt, bo przygoda, tylko poczłapać nieco dłużej w skarpetkach i piżamie po domu wyglądając na świat zza ciepłego grzejnika...
Uszy więc do góry, wiosna gdzieś się tam czai, a na razie korzystajmy póki możemy... Potem nie będzie już wymówek, żeby ruszyć cztery litery...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz