piątek, 27 kwietnia 2018

Royal Baby, Baby Blues i Zwykłe Baby... czyli subiektywny komentarz bieżący...

Urodziłam dwójkę dzieci... Choć zapewne dla części społeczeństwa wcale ich nie urodziłam tylko ktoś je ze mnie wyciągnął lub, jak kto woli, wydobył. Tak, owszem, przyznaję bez bicia, że jestem matką dwójki małych cesarzątek. Nie było to moim wyborem, choć na wypisie z drugim berbeluszkiem mam napisane, że bez dwóch zdań ja o takim sposobie przyjścia na świat zadecydowałam. Jeżeli tak się określa podpisanie kwitów po ówcześniejszym wysłuchaniu o rozchodzących się bliznach, krwotokach, dużych dzieciach i lekarzach, którzy to marnie widzą, to tak, była to moja decyzja, a raczej chęć wyjścia ze szpitala w jednym kawałku ze zdrowym dzieckiem na ręku.


Ale ta, przeszłam przez przychodzenie na świat dzieci, odrobinę wysiłku mnie to kosztowało, niemało bólu, wiele dyskomfortu, ale też ogrom radości i zdecydowanie za każdym razem nowych doświadczeń. Przebrnęłam przez to i choć niejednokrotnie gdzieś po drodze łezka lub, jak w przypadku Filipa, morze łez się wylało, w końcu nadszedł ten dzień, gdy mogłam wrócić do domu, do rodziny. Nie było to na pewno siedem godzin, a raczej coś bliżej siedmiu dni, a rodzina to nie był sztab ludzi, którzy są na moje zawołanie, a Szanowny Małżonek, a w drugim przypadku jeszcze Fifi, którym też trzeba się było zająć, ale wyszłam ze szpitala i wróciłam do codzienności, która, jak większość z nas wie, w tych pierwszych dniach i tygodniach bywa średnio kolorowa.

Zdecydowanie, nasze porody, choć zapewne niczym specjalnym nie różnią się od tych królewskich, wszak celem i tak jest jedno, dziecko jakoś musi przyjść na świat a bez udziału matki raczej się to nie uda, to już otoczka i wszystko przed i po, to zupełnie inna bajka. Media społecznościowe, fora, czaty i inne tego przybytki zalała fala rozgoryczenia i żalu, że jak to??? Jak ona, księżna Kate oczywiście, śmiała tak wyjść, w szpilkach, z makijażem, z włosami...??? No jak??? Przecież tak się nie robi, tak się nie da... Ale w sumie... Przecież za nią wszyscy wszystko robią więc czemu nie??? Gdybym ja tak miała, też bym dała radę... Na szczęście, ku mojej wielkiej radości, jest też grupa, która potrafi powiedzieć "Wow, ale ona cudownie wygląda, niech im się wiedzie, niech korzysta, skoro może, gdybym ja była księżną też bym korzystała ile wlezie". Bo prawda jest taka, zapewne samopoczucie księżnej w siedem godzin po porodzie nie różni się wiele od samopoczucia przeciętnej Kowalskiej siedem godzin po porodzie... A że wyszła wyfiokowana, że wróci do pałacu, gdzie przez najbliższy czas będzie się cieszyła spokojem, rodziną i domem, a takie przyziemności jak sprzątanie, gotowanie czy inne duperele nie będą ją obchodziły... Cóż, takie życie, ona jest księżną... Nie ma co nad tym dywagować. Bo w naszym, szarym, plebejskim świecie też są kobiety, które wracają do domów, gdzie czekają dwie mamusie gotowe na każde skinienie, ciocie wymieniają się w opiece nad pozostałymi potomkami, a obiadki są podawane niemal do łóżka... Są... Ale są też takie, które wracają, drzwi się za nimi zamykają i muszą sobie jakoś radzić zupełnie same, bo mąż dostał ino trzy (czy ile się dostaje) dni urlopu okolicznościowego.

Ja wiem, że my strasznie lubimy się licytować, kto miał gorzej, kto dłużej rodził, kto ile godzin po porodzie już zmywał podłogi, a kto gonił na wesele do kuzynki. Ale taka licytacja niczego nie zmieni. Świata, otoczenia się nie zmieni. My jesteśmy tu, oni tam, a księżna ze swoim (w naszym mniemaniu) idealnym życiem jeszcze dalej. Jak się tak będziemy rozglądać po innych, nic dobrego nam z tego nie przyjdzie. Tylko się człowiek nałyka frustracji, naje żalu, zaleje go fala zazdrości i poczucia niesprawiedliwości, a nadal nic to nie zmieni. I choć ja też mam te wszystkie odczucia gdzieś tam w sobie, nie raz przełykam gorzkie łzy, gdy wieczorem, zamiast usiąść w fotelu, to gotuję obiad, ogarniam mieszkanie lub nastawiam pranie wiedząc, że gdzieś tam jest ktoś, komu od czasu do czasu ktoś ulży... To z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok coraz mniej na to zwracam uwagę i po prostu żyję swoim, czasem nie łatwym, ale moim własnym życiem. A gdy widzę parę książęcą wychodzącą ze szpitala z kolejnym książątkiem na rękach, takich ślicznych, takich szczęśliwych, to kręci mi się w oku łezka wzruszenia... Bo szczęście innych, jak bardzo byśmy na to byli źli, jest piękne i powinno nas cieszyć.

I po chwili, mówię do równie wzruszonego tym widokiem Szanownego Małżonka, że powinniśmy mieć jeszcze jedno... Bo chyba jedyne czego im zazdroszczę to tego trzeciego berbecia ;)

PS. Właśnie doszła mnie wiadomość, że malec będzie nosił imiona Louis Arthur Charles ;) Mały Ludwiczek... Cudnie ;)

3 komentarze:

  1. Pieknie napisane :) Masz ten dar pisania. Mnie tam bardziej interesuje Borsuczkowy Swiat niz jakas pseudo rodzina krolewska - oni zawsze beda idealni.
    Rowniez czekam na trzeciego Borsuczka i mocno wam kibicuje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne słowa. Ja jeszcze nie rodziłam i sama zastanawiam się jak to będzie podczas mojego porodu. u mnie na blogu jest post jednej z mam która rodziła w wodzie. Polecam przeczytać.
    zapraszam do mnie pisze o swojej pracy może cie zaciekawi. pozdrawiam gibobobasy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Sama kazałam tacie Kluski przywieźć mi sprzęt do makijażu na porodówkę, potrzebowałam przy wyjściu wyglądać jak człowiek. I miał przywlec ładną kieckę, na szczęście znalazł. Co ciekawe, ja na co dzień raczej chodzę ubrana w polar i szorty, bez makijażu czy zrobionych paznokci. Ale po prostu potrzebowałam wyglądać "po warszawsku" i wcale nie uważam, żeby to było coś karygodnego. Dla siebie to robiłam, nie dla innych.

    OdpowiedzUsuń