poniedziałek, 20 marca 2017

Matka Polka Kierowniczka czyli jak mnie auto w konia robi...

Często pytacie mnie, jak się zebrałam w sobie i jak idzie mi jazda samochodem... No, i czy w ogóle idzie. Lecę, pędzę powiadomić, że idzie mi, idzie... Idzie jak krew z nosa, a po drodze natrafiam na same dziury i przeszkody. Nie poddaję się jednak i slalomem, slalomem dążę do celu, jaki sobie obrałam.

Jakiś czas temu Szanowny Małżonek triumfalnie oznajmił, że już się niczego bać nie muszę, że już mogę wsiadać i jechać, on wyremontował, poprzeglądał, odpicował mi autko, tak, że mucha nie siada. Jest jak nowy, o ile można tak powiedzieć o samochodzie, który spokojnie już zalicza swoje któreś z kolei naste urodziny. Myślę sobie, cudownie, może nie jest to szczyt moich marzeń, może trochę za duży, trochę kobylasty, ale jest, przyzwyczaiłam się do niego, zanim się nie wyszkolę na rajdowca, to pojeżdżę, a nawet jak gdzieś przyrysuję lub stuknę w słupek, to żal nie będzie, bo swoje ślady użytkowania już na sobie nosi (łącznie z psimi pazurami na masce). Jedyne co mnie na ówczesny moment odstraszało, to sroga zima, śniegi, gołoledzie, aura nieprzewidywalna. Ale gorące postanowienie było, siedziało we mnie głęboko, że gdy tylko nadejdzie choć trochę wiosennej pogody, wyruszam w świat już bez asysty, bez akompaniamentu narzekania za uchem, bez drogocennych rad... Tylko ja i droga... Moje plany, moje cele, mój czas...


Czekałam, czekałam, doczekać się już nie mogłam, aż wreszcie jest... Lody odpuściły, śniegi odeszły w dal, Borsia Matka szlifuje opony i wyrusza w świat... Troskliwy Małżonek jeszcze stopuje, jeszcze każe zaczekać, jeszcze wszystko sprawdzi, przetestuje, akurat na wieczór do pracy się wybiera, to przejedzie się tym właśnie wehikułem. Po drodze jeszcze tylko zajedzie pod market puścić lotka, bo być może uda się spełnić marzenie i doczekam się tym sposobem czegoś wygodniejszego na miejskie drogi... Jak powiedział, tak też zrobił... Pojechał pod market, stanął na parkingu... i już z niego nie wyjechał... Cuś puściło, cuś pękło, cuś się obluzowało... Na szczęście pod tym samym marketem jest serwis, mechanik i inny cudotwórca, ściągnęli auto części i samochód naprawili... Po dwóch dniach już na własnych kołach powrócił pod nasz blok czekać spokojnie aż do niego zejdę. Ale niesmak i niepokój pozostał. Skoro po takich cackaniach on nagle odmawia posłuszeństwa, to przecież może odmówić i mi... Swoją drogą, dobrze się stało, że stanął Szanownemu, bo gdyby stanął mi, to stanęłabym i ja... Stanęłabym i bym chyba nad nim zapłakała...

Odczekałam chwilkę, żeby odsapnąć i znów podjęłam próbę wyjechania z parkingu jako samodzielny, uczciwy kierowca. "Momencik, momencik, przestawię ci auto, żeby ci było łatwiej wyjechać... Aaaa, i trzeba pojechać na przegląd, bo się kończy..." Ok, myślę, fajnie, troszczy się, żebym potem nie utknęła w poprzek naszego niewielkiego postoju podblokowego i pamięta o kwitkach, żebym strasów nie miała w nagłym i niespodziewanym kontakcie z kontrolą drogową. Nie ma go, nie ma i nie ma... Wraca z akumulatorem pod pachą. "Rozładował się, chyba za bardzo go na warsztacie wymęczyli, a że to blisko, to potem nie zdążył się naładować... Jutro wszystko będzie ok". Jutro nie miałam ochoty go ruszać z parkingu, po jutrze też nie, kilka dni siąpiło, ciapało, było ogólnie mało korzystnie więc też nie pałałam chęcią wybywania w miasto po wrażenia. W końcu nadszedł wielki dzień. Człapie Szanowny z akumulatorem z powrotem na parking. Znów go nie ma, nie ma i nie wraca. W końcu jest... "Chyba akumulator padł... Trzeba kupić nowy..."

I w ten sposób znów ciapie, chlapie i śniegiem zacina, a auto jak stało, tak stoi na parkingu i czeka na lepsze czasy... Co gorsza już bez przeglądu i badań technicznych, jak i bez akumulatora. Może zwyczajnie nie chce mieć mnie za właściciela, może mi nie ufa, może się przede mną wzbrania, nie wiem...
A ja? Ja mam nadzieje, że nowy akumulator rozwiąże nasz problem i w końcu doczekam się tej niezależności, której tak bardzo mi brakuje, auto się przestanie na mnie boczyć i ruszy z kopyta, a póki co przesiadam się na jeszcze większy samochód czyli zaczynam testować nasze auto rodzinne. A nóż mi się spodoba i to Szanowny zostanie z tamtym wysłużonym wehikułem, a ja przekonam się do przestronnego i komfortowego kombi... Kto wie?

PS.
Swoją drogą teraz bardzo żałuję, że bardziej nie naciskałam na rodziców o pozwalanie mi na jazdę samochodem, gdy tylko dostałam prawko do ręki. Żałuję, że nie korzystałam, jak miałam na to więcej możliwość. Że nie wsiadałam i nie trenowałam umiejętności, gdy byłam młodsza, bardziej odważna, bez obaw o dzieci, o to, że coś się może stać, bez tych wszystkich czarnych myśli o tym, co się dzieje na drodze. A prawo jazdy mam od 18 roku życia... Jeździłam trochę, nawet mnie chwalono, że mam wyczucie, że talent..., nawet koledzy pozwalali czasem poprowadzić swoje wymuskane auta... A potem... A potem nie było mi to potrzebne aż do teraz... I nie ma, że boję się, że nie chcę... Teraz trzeba się wziąć za siebie i jechać... Mus to mus... Nie ma innego wyjścia.

1 komentarz:

  1. Ja zrobiłam prawko ino po to by mieć, strach po wypadku jest zbyt wielki żeby siąść samej za kółko :/

    OdpowiedzUsuń