środa, 22 marca 2017

Zrozumieć dwulatka czyli jak wspomóc rozwój mowy dziecka...

O różnego rodzaju buntach dwulatków, okresach przejściowych, skokach rozwojowych i innych tego typu cudach i wiankach pisałam już na tym blogu nie raz w kontekście Filipa. W kontekście Zośki sobie to odpuściłam, bo musiałabym albo poprawiać poprzednie teksty albo je całkiem edytować lub wyrzucić. Nie to, że Zosia jest wyjątkowa i nie przechodzi swoich buntów, wręcz przeciwnie, właśnie galopujemy przez książkowy bunt dwulatka (dwulatki) w wydaniu hard i dopiero z tej perspektywy widzę, co wtedy, przy Filipa nastrojach robiliśmy źle, co dobrze, a co w ogóle powinniśmy sobie odpuścić. Po drugie, nasza uwaga nie jest już skupiona jedynie na dwulatku i jego "fochach", a na dwójce dzieci, z których i to drugie ma swoje dramaty więc troszkę mniej się nad tym wszystkim "trzęsiemy". Nie mniej jednak jest temat, którego nie poruszałam przy Fifim, a teraz jakoś siedzi mi w tyle głowy i muszę się nim podzielić.

Otóż, jak porozumieć się z dwulatkiem. W tym wypadku raczej z rozgarniętą i cwaną dwulatką, ale zanim to, to cofnijmy się też do Filipa. Wiadomo, dzieci są różne, ale rodzeństwa mają to do siebie, że jednak podobieństwa jesteśmy w stanie wychwycić.


Filip długo (dla nas długo) nie chciał nic mówić. Nawet w drugie urodziny wypominano nam, że nie mówi "mama" czy "tata", a jak mu się czasem coś wyrwie, to nie jest to skierowane do nikogo konkretnego. Zaznaczam jeszcze, że w wieku dwóch lat Fifi już chodził do przedszkola, że potrafił się z nami tyle o ile skomunikować, ale mówić jakoś nie chciał i już. Już wcześniej, na jakimś spotkaniu blogowym miałam okazję rozmawiać z panią logopedą i niestety pani mnie nie uspokoiła, raczej zaniepokoiła tym faktem i radziła udać się do specjalisty (!!!). Panie w przedszkolu jednak odradziły, dały kilka cennych ras, same przyłożyły się do zadania, ignorowały jego pokazywanie paluszkiem albo ciągnięcie się na ręce, nam kazały się uzbroić w cierpliwość i też nie reagować na jego jęki (bo Fi jęczał zamiast mówić, co było mocno irytujące, muszę przyznać... zresztą on też się irytował, gdy my nie rozumieliśmy, co ten jego jęk znaczy) i Fi zaczął mówić praktycznie z dnia na dzień. Jego pierwszym, długo powtarzanym słowem było "koteki jałłł", co miało znaczyć nic innego jak naszego kota. W tej chwili zdarzają się momenty, że z rozrzewnieniem wspominam czas, gdy Filip nic nie mówił, bo teraz gada, gada, gada i buzia mu się nie zamyka. Jak nie ma nic sensownego do powiedzenia, to gada co mu ślina na język przyniesie, a czasem rzeczy posłyszane gdzieś na ulicy, co czasem wprawia nas w konsternację.

Zośka w kwestii oporu słownego jest do niego podobna, choć "mama" i "tata" skierowane konkretnie do nas słuchamy już od dawna. Zresztą ma swój własny, nie powtarzalny język, który ja staram się zrozumieć i, którego uczę się ciągle i wciąż. "Miau" to kot... Jest "hau", "chrrr", "pi", "si", jest i "peppe" i "tatą" gdy chce coś zrobić z tatą... Od niedawna "to" na babcię zastąpiło "baba" i pojawił się "dziad". Z dnia na dzień 27-miesięczna Zosia mówi coraz więcej, a rozumie w zasadzie wszystko. Nie zmienia to faktu, że nadal, podobnie do Filipa, jak się uprze, to nawet nie spróbuje powiedzieć o co jej chodzi. Pokazuje paluszkiem, jęczy, łapki wyciąga do góry, ciągnie za nogę i się irytuje. A my irytujemy się z nią, bo często nie jesteśmy w stanie dojść do tego, o co jej chodzi. Czasem się śmieję, że niedługo będę mogła otworzyć swoje własne centrumtlumaczen.pl, bo to ja robię za tłumacza między dziećmi a dziadkami, ciociami czy nawet tatą, który jednak statystycznie mniej czasu spędza z maluchami. Ale fakt jest prosty i niezbywalny, że żeby troszkę nakłonić dzieci do mówienia, trzeba co nie co udawać, że się ich nie rozumie. Gdy Zosi naprawdę na czymś zależy, to nie ma przeproś, prędzej czy później nauczy się to wypowiadać, a jak już się nauczy, to powtarza, powtarza, powtarza...

Tak więc w chwili obecnej mam na stanie dwójkę dzieci, z którymi komunikacja jest nieco utrudniona, ale jak to mówią, co pan zrobisz, nic pan nie zrobisz, trzeba jakoś to przetrwać. Czasem muszę się mocno nagimnastykować, żeby je zrozumieć, bo jednemu słowotoki wylewają się z ust, a druga coś mamrocze dźwiękonaśladowczego pod noskiem. Widzę, że się stara, że denerwuje się, jak jej nie rozumiem, że mieli jęzorkiem w buzi próbując wydać z siebie coraz to nowe słowa. I powiem wam, coraz lepiej jej to wychodzi. Próbuję ją motywować, ale nie naciskam, nie pośpieszam, nie złoszczę się, gdy za nic w świecie nie jestem w stanie pojąc o co jej chodzi. Nie porównuję do innych dzieci, które już mówią niemalże całymi zdaniami. Jeśli ktoś zwraca mi uwagę, że ma już ponad dwa lata a jeszcze płynnie nie mówi, to tylko w duchu sobie myślę, że moja dwójka w wieku 11 miesięcy już biegała niemalże bez trzymanki więc coś za coś, każde dziecko jest inne, każde inaczej się rozwija, każde idzie swoim własnym tempem. Przecież do osiemnastki paluszkiem mi pokazywać nie będzie.

A jak delikatnie wspomóc rozwój mowy u dziecka i bezczynnie nie czekać aż samo się namyśli na mówienie?
Właśnie tak jak wam pisałam. Trochę udawać, że się nie rozumie jęków i pokazywania paluszkami. To pomaga, bo uparte na coś dziecko prędzej czy później pojmie, że szybciej coś osiągnie, jeśli o tym powie. Zrozumie, że tak jest łatwiej, a dzieci lubią, jak coś jest łatwe i szybkie.
Czytać, opowiadać, pokazywać obrazki, nazywać przedmioty.
Gadać do dziecka, gadać, gadać.
Dużą rolę też odgrywa przebywanie z innymi dziećmi, nawet tymi nie mówiącymi. Ja się zawsze rozczulam, jak widzę moje dzieci rozmawiające ze sobą. Ha, a jak gadają w przedszkolu... Ja nie wiem o czym, a one się znakomicie rozumieją...
No i panie przedszkolanki... One się znają na rzeczy i mają swoje sposoby. Warto im zaufać, a do specjalisty udawać się już naprawdę, gdy coś się dzieje lub już potem na skontrolowanie mowy (u nas takie zajęcia z logopedii są właśnie w przedszkolu w ramach zajęć, ale wiem, że są też organizowane przy bawialniach dla dzieci, przychodniach czy domach kultury). To, że dwulatek nie bardzo chce mówić, nie jest jeszcze niczym niepokojącym. O ile oczywiście potrafi się z nami skomunikować inaczej.
A po ostatnie, ale chyba najważniejsze, to spędzać z dzieckiem czas. Nie obok, nie jak z workiem ziemniaków, ale jak z pełnoprawnym człowiekiem. Pokazywać, komunikować się, rozmawiać, jakkolwiek by to nie brzmiało w kontekście kogoś, kto tylko warczy, muczy, miauczy czy buczy. Zośka na przykład z uporem maniaka nazywa zwierzątka udając ich odgłosy. I dobrze, skoro tak jej łatwiej, to niech tak nazywa, z czasem będzie nam tego brakowało. Na razie cieszymy się tym specyficznym dziecięcym językiem, choć czasem nie jest on dla nas łatwy.

PS. Właśnie się dowiedziałam, że niespełna czteroletni Filip zajął drugie miejsce w przedszkolnym konkursie recytatorskim... Także drodzy rodzice dzieci, które odmawiały mówienia... Uszy do góry i cierpliwości... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz