poniedziałek, 30 lipca 2018

Czas przemija...

Wiele lat temu, kiedy jeszcze w szczęściu i zdrowiu żyłam sobie pod jednym dachem z Babcią, wróciłam po szkole do domu i zastałam taką oto sytuację... Otóż zastałam Babcię tonącą we łzach w przedpokoju, przy telefonie... Gdy zapytałam, co się stało, Babcia tylko wyszlochała, że "Jadzia nie żyje...". Jako że o jakiejkolwiek Jadzi nigdy nie słyszałam, poczekałam aż Babcia nieco ochłonie i dopytałam. W odpowiedzi dostałam dość zawiły obraz siódmej wody po kisielu, rodziny zza siedmiu mórz, ludzi nie widzianych i nie słyszanych od lat nastu a nawet dziestu... W skrócie... Jadzia, to był ktoś, kogo zapewne Babcia by na ulicy nie poznała, nie rozmawiała z nią od bardzo, bardzo dawna i zapewne, gdyby ktoś nie zadzwonił, nawet nie wiedziałaby o jej śmierci... Ale Babcia rozpaczała wielce, a ja nie byłam w stanie tego pojąć...


Teraz jestem starsza... Nawet sporo starsza, bo cyferka z jedynki na początku podskoczyła mi do trójki, a nieuchronnie zbliża się nawet do czwórki... Kilka bliskich osób straciłam, kilka dalszych też... Przez wiele lat wydawało mi się, że jestem na takie sprawy gotowa, że taka jest kolej rzeczy i z czasem człowiek się na to uodparnia. Otóż mam wrażenie, że jest zupełnie inaczej, że im człowiek starszy, dojrzalszy, im ma większe doświadczenie, więcej przeżył, tym bardziej brakuje mu tych wszystkich, których z różnych powodów nie ma już wśród nas.

Kontakty nam się urywają, rozchodzimy się do swoich spraw. Jedni wyjeżdżają daleko, inni są pod nosem, ale nie mamy dla siebie czasu. Zebranie się do kupy, powspominanie dawnych lat wychodzi nam coraz ciężej, a jedyne, skąpe "co słychać" zamieniamy, jak na siebie wpadniemy na zakupach w markecie. Dobrze, że chociaż są media społecznościowe, dzięki nim mamy teraz niewielką namiastkę lat, które minęły, wiemy, co słychać u naszych szkolnych miłości czy przyjaciółek z dawnych lat. Szczęśliwie jeszcze wszyscy niemal w komplecie się trzymamy i oby ten stan pozostał jak najdłużej, ale z biegiem lat jestem w stanie lepiej zrozumieć Babcię płaczącą wtedy nad telefonem albo Tatę, który po każdym spotkaniu "po latach" przez kilka dni chodzi rozkojarzony i zadumany... Bo, choć się nie widujemy, choć jesteśmy w różnych krańcach Polski, a nawet świata, to zawsze gdzieś na dnie serca tli się nadzieja, że jeszcze kiedyś się spotkamy, jeszcze kiedyś razem zaszalejemy, coś stworzymy, coś zmalujemy, że jeszcze wróci czas, który wspominamy z rozrzewnieniem i łezką w oku... Póki jesteśmy, póki żyjemy, jest na to szansa... A gdy moja Babcia dowiedziała się o śmierci tajemniczej Jadzi, która zniknęła z jej życia wieki temu, szansa na ponowne spotkanie, na powrót do młodości, to dawnych lat, prysła bezpowrotnie...

Bo każdy sygnał, że czas przemija, że przemija coś co było, zawsze wprawia nas w taki nastrój... Dwa dni temu zmarła Kora... Nie byłam jej specjalną fanką, ale utwory miałam gdzieś w pamięci i skojarzeniach... Moja Mama swego czasu się nią zachwycała... Pamiętam kupioną na bazarku kasetę, na której było Boskie Buenos... I Kory już nie ma, tak jak nie ma mojej Mamy i tej nieszczęsnej kasety... Zostały wspomnienia i żal, że to już nie wróci... Podobnie jest z każdą wiadomością, że odchodzi ktoś znany... Znany z telewizji, z radia, niekoniecznie osobiście... Piosenki, filmy, jakieś sytuacje czy rozmowy, które nam się kojarzą z dzieciństwem, młodością... Nagle ciach, nie ma, koniec... Do tej pory o tym nie myśleliśmy, a teraz zaczynamy, rozpamiętujemy, wspominamy i, nie ma co się oszukiwać, wpadamy nieco w dołek... Pamiętam, jak kiedyś znajoma opowiadała, że chyba bardziej przeżyła śmierć psa, którego kupili razem z tatą niż śmierć taty kilka lat wcześniej, bo ten pies był takim łącznikiem z przeszłością, a gdy go zabrakło wszystko się ucięło... Pamiętam też, jak ja płakałam, gdy musiałam wyrzucić kwiatka, którego mi zaszczepiła Mama, a kot mi go zeżarł... Ale do tej pory reanimuję wiecznie więdnącego badyla, którego dostałam od kolegi, którego już nie ma z nami... Nie ważne, że wygląda jak pachruść, ale jest i nie mogę się z nim rozstać i walczę, żeby sobie rósł w szczęściu na moim oknie...

Może to złe, może męczące, ale chyba taka natura ludzka, że kurczowo trzymamy się przeszłości, przedmiotów i wspomnień z nią związanych... Nie potrafimy wyrzucić czegoś, co nam się kojarzy z dzieciństwem, z młodością, potem z dzieciństwem naszych dzieci... I tak w koło Macieju... A im jesteśmy starsi, ta melancholia, to rozpamiętywanie przybiera na sile. Czasem słabnie, na pierwszy plan wychodzi teraźniejszość i przyszłość, a potem znów daje o sobie znać. Nie potrafiłam wtedy, będąc w liceum, zrozumieć dlaczego Babcia płacze za jakąś dawno nie widzianą Jadzią, nie potrafiłam zrozumieć dlaczego płakała za każdym razem, gdy w telewizji podawali, że umarł ktoś znany (ale przecież dla niej obcy), wtedy wydawało mi się, że mam przed sobą całe życie, że do trzydziestki (jak wtedy myślała, do starości) jest jeszcze taki szmat czasu, że nasze przyjaźnie są wieczne, że miłość przetrwa lata, że rodzice i przyjaciele zawsze będą z nami... Jak los pokazał, nic nie jest wieczne, czas pędzi jak szalony, nam pozostaje jedynie wspominać... Czasem zapłakać nad tym co było, ale za chwilę wstać i pójść dalej...

...więc idziemy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz