piątek, 27 marca 2015

Wiosenny misz masz...

Przyszła wiosna. Huknęła słońcem, ciepełkiem, zbliżającymi się świętami. W końcu nie trzeba dzieci ubierać w tonę ubrań, sama też już wyciągnęłam pantofelki i moją przyciasną kurteczkę. Energia we mnie wstąpiła, staram się pozytywnie nastawiać, bo przecież wiosna, wiosna, wiosna. Teraz to dopiero będzie, będziemy wycieczkować, spacerować, dobrze się bawić, spędzać czas rodzinnie. Już zaplanowałam co dzieciom pokupuję, żeby wyglądały ładnie i stylowo, żeby Fi był małym przystojniakiem, a Zosia małą księżniczką. Już czuję te święta z moją rodziną, może będzie pierwsza wycieczka do Borsuczkowego Dziadka... Potem będzie lato, wakacje, jeziora, łąki, Nałęczów, Kazimierz na 100%, pewnie jeszcze wiele innych miejsc bliższych i dalekich... Może na jesieni Grecja, może trzeba teraz spróbować z dwójką dzieci, przecież to nie może być takie trudne. Z dzieciaczkami może być bardzo fajnie, a na samo wspomnienie ostatnich wakacji i Filipa brykającego po plaży pojawia mi się uśmiech na twarzy. A łezka się w oku kręci, jak sobie przypomnę popołudnia na tarasie z książką, gdy Fi robił sobie drzemkę, a mi się wydawało, że czuję, jak Zosia przebombala się u mnie w brzuchu... A może mi się nie wydawało. Zdecydowanie, to były najlepsze wakacje w moim życiu.

Nie mówię, że wszystko było idealnie, że dawaliśmy radę ze wszystkim i zawsze, że czasem nie miałam ochoty rzucić tego wszystkiego w cholerę i pójść sobie w trzy diabły. Pamiętam, jak w naszym lubelskim skansenie Fi urządził nam taką histerię, że cierpliwości nam brakowało. Jak postanowił iść w inną stronę niż chcieliśmy, jak przez godzinę siedział na ścieżce i przekładał kamyczki, jak na koniec uświnił mnie serkiem i w drodze powrotnej padł w samochodzie, żeby w domu od nowa dawać się we znaki. Takich sytuacji było mnóstwo, ale one wypadają z głowy bardzo szybko, bo te lepsze wspomnienia je wypychają.

Dziś w tym miejscu miał być post o tym, jak dzieci popsuły nam idealny obraz wiosenny, jak wycieczka za miasto skończyła się dzikimi wrzaskami, a wczorajszy wieczór zakończył się dla Filipa pójściem do łóżka bez kolacji i kąpieli już o 19.30. Miało być o porażce, jaką ponieśliśmy jeśli chodzi o dyscyplinę w domu. Miało być o tym, jak rozpieszczony i zbuntowany dwulatek włazi nam na głowę, a rozdarta trzymiesięczna księżniczka nie daje się odłożyć choć na minutę. Miało być, a nie będzie. Nie będzie, bo zaczęłam pisać o naszych planach, o wiośnie, wakacjach, lecie, wycieczkach, spacerach, a wszystko to razem, rodzinnie i jakoś przeszła mi złość. Bo tak naprawdę, mi złość przechodzi tak samo szybko, jak Filipowi histeria i tak samo szybko wraca mi dobry humor, jak Zośce pojawia się uśmiech na buźce. Bo jak tu się smucić, jak za chwilkę Święta, potem majowy weekend, a w nim tyle naszych małych rocznic, okazji do świętowania będzie co niemiara. A gorsze dni czasem się zdarzają, trzeba je przeżyć i szybko o nich zapomnieć. Zostawić sobie tylko piękne fotografie...





8 komentarzy:

  1. A wiesz, ja też tak mam...emocje mną szargają...aby po czasie nie rozumiec po co się tak wnerwiałam.
    Fajnie, że potrafisz tak - to jest pozytywne myślenie...bez niego byłyby z nami kiepsko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cały czas się uczę myśleć pozytywnie i chyba coraz lepiej mi wychodzi;)

      Usuń
  2. Dwulatki tak już maja - taka kolej rzeczy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem, już się nawet zdążyłam trochę przyzwyczaić;)

      Usuń
  3. Niestety jakby były tylko szczęśliwe chwile to macieżyństwo nie było by tak wartościowe i doceniane...

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak, jak się patrzy na uśmiechnięte buźki na zdjęciach to jakoś szybciej złość mija. Po ostatnich harcach chyba muszę sobie wywołać i na ścianie powiesić, w każdym pokoju ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uśmiechnięte ryjki na zdjęciach i śpiące dzieci... to zawsze działa;)

      Usuń